piątek, 26 czerwca 2020

Jarmila Xymena Górna – Hashgachah (2004)






Jeśli szukasz w muzyce niebanalnych dźwięków i powiewu świeżości, to Jarmila jest dla ciebie. Tomasz Tłuczkiewicz, pisząc wiele lat temu recenzję genialnej płyty polskiej supergrupy jazzowej The Quartet użył takich słów: „Są tacy, co się nie znają na stylach, ale się znają na rzeczy. Nie wiedzą ani co do czego podobne, ani co kto wcześniej napisał. Ale (…) wiedzą co jest dla nich…” Te może nieco wyrwane z kontekstu słowa przypomniałem sobie słuchając pierwszych dźwięków tej niecodziennej płyty, zatytułowanej Hashgachah. Pasują tu wyjątkowo. Pomyślałem również, że ta muzyka wpasowałaby się do profilu zacnej wytwórni ECM, z czasów jej świetności. Portret Jarmili namalowany na tym niezwykłym krążku przypomina dzieło wybitnego impresjonisty. Jest tu wiele kształtów, barw i odcieni. Rozpoznajemy coś nieuchwytnego, co sprawia, że podążamy za artystą, urzeczeni jego sposobem widzenia świata. Nie jest to jednak twórczość dla tych, którzy poszukują łatwych wzruszeń. Album Hashgachah to fascynujący śpiew bez słów, z towarzyszeniem fortepianu i wielu akustycznych instrumentów, wywodzących się często z odległych kultur. Artystka odważyła się na śmiały eksperyment – otworzyła przed słuchaczami duszę niemal do samego dna. Trudno opisać tę muzykę. Może należałoby użyć pewnych słów-kluczy, które samodzielnie wprawdzie nie oddadzą jej klimatu, ale w połączeniu mogą okazać się pomocne. Mamy tu filmowy klimat Ennio Moricone, ale i Petera Gabriela z Ostatniego kuszenia Chrystusa, są wschodnio brzmiące zaśpiewy, są Bałkany ale jest też klimat pustyni nomadów, jest swojsko brzmiący Chopin, złamany tradycją żydowską, jest Keith Jarrett, Chick Corea, a nad wszystkim góruje niepowtarzalny, wielobarwny głos Jarmili o niezwykle szerokiej skali. Było pomocne? Chyba nie do końca. Taka właśnie jest ta muzyka. Trzeba ją przeżyć indywidualnie, tak właśnie jak wyprawę w głąb duszy. 




niedziela, 21 czerwca 2020

Shamall – Schizophrenia (2019)





Niemiecki rock progresywny nie jest w naszym kraju szczególnie popularny. Okazuje się, że jednak czasem warto szukać. Niedawno jeden z przyjaciół zarekomendował mi ostatnią płytę Shamall, zatytułowaną Schizophrenia. Nazwa zespołu niewiele mi mówiła, choć pochodzący z Westfalii Norbert Krüler, lider formacji komponuje już od ponad trzydziestu lat, a jego dorobek płytowy przekracza dwadzieścia tytułów. Początkowo zajmował się muzyką elektroniczną. W stronę swoiście pojętego art rocka, czy jak kto woli muzyki progresywnej mocno osadzonej w brzmieniach elektronicznych zwrócił się na dobre dopiero z początkiem XXI wieku, zapoczątkowując niejako nowy rozdział swej twórczości albumem The Book Of Genesis z 2001 roku. Później, w ciągu dwunastu lat, nagrał kolejnych siedem, także naprawdę udanych. Natomiast praca nad ostatnim, wspomnianym na wstępie dziełem, nie licząc pobocznych projektów zajęła mu aż sześć lat. Album pojawił się na rynku w październiku minionego roku. Jest to wydawnictwo dwupłytowe, zawierające dwadzieścia dwa utwory i łącznie ponad sto pięćdziesiąt minut muzyki, jednak na tyle intrygującej, że trudno przejść obok niej obojętnie. Mimo, że w pierwszej chwili forma może wydawać nazbyt rozbudowana (co nawiasem mówiąc w przypadku Shamall wydaje się normą), to jednak warto posłuchać płyty kilkakrotnie i w skupieniu. Muzyka zespołu zyskuje i wciąga z każdym kolejnym przesłuchaniem.