piątek, 30 marca 2018

Pasje Jana Sebastiana






Muzyka klasyczna gości w moim blogu niezbyt często, co nie oznacza, że w domu nie jest obecna. Bywa tak, że potrzebuję resetu i wówczas sięgam po inne gatunki. Czasem jest to jazz, czasem klasyka – wszystko zależy od aktualnego nastawienia, czy wręcz wewnętrznej potrzeby. A skoro słucham, to dlaczego nie mam o tym napisać, wszak blog z założenia jest miejscem, gdzie chcę się dzielić muzyką obecną na Półeczce. Prócz rocka stoją na niej również płyty z zupełnie inną muzyką. Sięgam po nie równie często, choć przyznaję, że piszę o tym znacznie rzadziej. Dziś, z racji szczególnego okresu w ciągu roku (przynajmniej dla mnie) postanowiłem odświeżyć kilka płyt analogowych z muzyką Jana Sebastiana Bacha. Przyznam, że twórczość tego lipskiego kantora nie rozbrzmiewa u mnie zbyt często, choć doceniam jego kunszt i jest mi również bliska. Chętniej słucham klasyków wiedeńskich oraz kompozytorów romantycznych, zaś szczególną estymą darzę impresjonizm francuski, twórczość rosyjskiej Potężnej Gromadki, a także Strawińskiego, Szymanowskiego, Kilara i… Dobrze, może na razie wystarczy – i tak jak widać spektrum jest dość szerokie, a nie napomknąłem nawet o jazzie.
Nie bez powodu wspomniałem o płytach analogowych. Muzyka klasyczna jest wprawdzie obecna na Półeczce również na srebrnych krążkach, jednak w tym czasie jakoś chętniej wybieram winyle. Może dlatego, że wymagają większego zaangażowania i skupienia przy słuchaniu. Jednym z najdłużej obecnych w mych zbiorach dzieł J.S. Bacha jest Pasja wg św. Mateusza (BWV 244). U schyłku lat siedemdziesiątych nabyłem ją w edycji węgierskiego Hungarotonu, wydaną na czterech płytach, w ozdobnym boksie. Jest to wykonanie zarejestrowane  23 maja 1976, z udziałem budapeszteńskiej Liszt Ferenc Academy of Music, którą poprowadził maestro Frigyes Sándor. Być może nie jest to interpretacja, która jakoś szczególnie zapisała się w historii fonografii, nie jest też jedyna jaką posiadam, jednak mam do niej sentyment. Zawiera pełną wersję dzieła, czyli nie tylko arie i partie obu chórów, lecz także recytatywy. Całość trwa ponad trzy godziny. Opis męki Chrystusa, zaczerpnięty z Ewangelii wg św. Mateusza został podzielony na dwie części i dwadzieścia cztery sceny. Znaczna część pierwszej koncentruje się na wydarzeniach w Ogrodzie Oliwnym Getsemani. Druga przedstawia sceny przesłuchań przed żydowskim i rzymskim trybunałem oraz opowiada o  ukrzyżowaniu, śmierci i złożeniu do grobu. Wybrane fragmenty Ewangelii zostały uzupełnione poetyckimi komentarzami Picandera, poety i librecisty, który często współpracował z Bachem. Całość kompozytor obudował piękną i przejmującą muzyką.



To niezwykłe dzieło Bacha miało swą premierę w Wielki Piątek 15 kwietnia 1729 roku, w lipskim kościele św. Tomasza, z którym genialny kantor był przez lata związany. Jak na ironię – nie spotkało się z wielkim zainteresowaniem. Być może dlatego, że w tym samym czasie w innej lipskiej świątyni zaprezentowano inną pasję zapomnianego już i niezbyt oryginalnego Gottlieba Frobera. Później Bach wracał do swego dzieła kilkakrotnie, dokonując pewnych poprawek, po czym trafiło do archiwum i zostało zapomniane na niemal sto lat.  Dopiero po ponownym odkryciu przez zaledwie dwudziestoletniego Félixa Mendelssohna-Bartholdy'ego zyskało należne uznanie. Zainteresowanym tematem polecam ciekawą powieść Miłość niejedno ma imię, którą napisał Pierre La Mure. Autor nie tylko opowiedział o życiu i dojrzewaniu Mendelssohna, ale także w pasjonujący sposób opisał jego walkę o wystawienie przypadkowo odnalezionego dzieła Bacha.
Publiczna prezentacja Pasji w Berlinie stała się początkiem wielkiego renesansu bachowskiej muzyki sakralnej. Nic dziwnego, że dziś w pobliżu lipskiego kościoła stoją monumenty obu kompozytorów. Współcześnie kompozycja ta jest uznawana za największe dzieło pasyjne w historii muzyki europejskiej. To jedna z dwóch bachowskich pasji, jakie zachowały się w całości. Druga oparta jest na Ewangelii wg św. Jana i wyraźnie kontrastuje z Mateuszową, pełną epickiego spokoju i kontemplacji. Powstała kilka lat wcześniej. Jest dziełem surowym i niemal oszczędnym, a jednak niosącym duży ładunek dramatyzmu. Wypowiedzi głównych postaci dramatu pojawiają się w formie arii, zaś tłem są monumentalne chóry, obrazujące arcykapłanów, apostołów, żołnierzy i tłum. Już otwierający dzieło chór robi duże wrażenie, zaś punktem kulminacyjnym jest scena sądu.

Trudno dziś wyobrazić sobie emocje, jakie towarzyszyły wielkopiątkowym premierom obu tych kompozycji. Bach starał się pokazać dramatyczne wydarzenia w sposób statyczny, typowy dla wnętrza świątyni i odprawianej liturgii oraz skłaniający do refleksji, bez odwracających uwagę elementów operowych. Nic dziwnego, skoro już wówczas muzykę uważano za wyraz religijnej kontemplacji. Oczywiście istnieje ogromna liczba nagrań obu pasji, myślę jednak, że chcąc w pełni odczuć jej piękno należałoby zobaczyć ją w całości, w którejś ze świątyń. Dopiero obcowanie z tą sztuką na żywo pozwala zwłaszcza osobom wierzącym stworzyć właściwą atmosferę medytacji i modlitwy. Rodzi to dodatkowy podziw dla kunsztu Bacha i jego religijności.
Najlepsze nagrania bachowskich pasji starają się odtworzyć atmosferę i naturalne warunki akustyczne kościoła św. Tomasza w Lipsku. Organy tej świątyni miały jeszcze tzw. jaskółcze gniazdo, czyli dodatkowy zestaw piszczałek zamontowanych z drugiej strony głównej nawy. Stwarzało to możliwość swoistego dialogu muzycznego. Dodatkowo Pasja wg św. Mateusza dzieli wykonawców na dwie grupy. Są też dwa chóry. Pierwszy skupia się na narracji dramatycznej, zaś drugi, niejako komentując wydarzenia, ma charakter bardziej refleksyjny. Ten podział został wyraźnie zaznaczony. Cytaty z Pisma Świętego Bach wpisał do partytury na czerwono, zaś pozostałe fragmenty i nuty na czarno i brązowo. W warunkach świątyni ów dialog obu stron podkreślony przestrzenną akustyką robi naprawdę duże wrażenie.



Zdaję sobie sprawę, że to zupełnie inna estetyka i inny poziom wrażliwości. Wymaga pewnego skupienia i wysiłku. W Polsce ktoś stwierdził, że dla większości jest on niemożliwy, a muzyka zbyt trudna. Podobno w krajach protestanckich istnieje zwyczaj prezentowania bachowskich Pasji w świątyniach w okresie Wielkiego Tygodnia. Słyszałem, że w jednej z holenderskich katedr jest to już niemal stuletnią tradycją. Na koncert przybywa rodzina królewska i przedstawiciele rządu, zaś samo wydarzenie ma taką rangę, że policja reguluje ruch na drogach prowadzących do świątyni. Chciałbym kiedyś usłyszeć takie wykonanie. Bez mikrofonów, w naturalnej akustyce, z wykorzystaniem instrumentów z epoki. Przecież to jedno z największych i najważniejszych dzieł muzyki poważnej, które do dziś zachwyca i z pewnością będzie inspiracją dla kolejnych pokoleń.
słuchacz

PS.

Z okazji świąt życzę wszystkiego najlepszego moim Czytelnikom. Wierzę , że wrażliwości im nie brakuje. I niech tak pozostanie.










piątek, 23 marca 2018

Yesternight. Jedynie odrobina szczęścia



YESTERNIGHT


Z satysfakcją stwierdzam, że w moim rodzinnym mieście funkcjonują zespoły, o których mówi się coraz głośniej - i to nie tylko na rodzimym podwórku. Jednym z nich jest formacja Yesternight, którą tworzą trzej przyjaciele: Marcin Boddeman - wokal, Bartek Woźniak - gitary i instrumenty klawiszowe oraz Kamil Kluczyński - perkusja. W lipcu ukazała się ich pierwsza, pełnowymiarowa płyta, zatytułowana The False Awakening. Kamil Kluczyński jest jednocześnie perkusistą i współzałożycielem Art of Illusion, zespołu, któremu wcześniej poświęciłem już nieco miejsca, dlatego umawiając się z nim na rozmowę postanowiłem tym razem skupić się na Yesternight. Złośliwość sprzętu sprawiła, że blisko godzinne nagranie poszło w kosmos (cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz...), jednak dzięki moim notatkom i współpracy Kamila udało się ją odtworzyć praktycznie w całości. Oto jej przebieg:

- Opowiedz o początkach zespołu.
- Gramy z przerwami blisko dziesięć lat. Początki sięgają 2009 roku. Poznaliśmy się na studiach i początkowo graliśmy głównie covery. Z czasem jednak zaczęliśmy poświęcać coraz więcej energii na improwizację i tworzenie własnych utworów. Trzon grupy wówczas stanowił Bartek Woźniak (gitara), Mariusz Wawrzyniak (klawisze), Bartosz Styś (bas) oraz ja (perkusja). Po kilku miesiącach dołączył do nas wokalista Marcin Boddeman. Spędzaliśmy niezliczone ilości godzin na próbach, co zaowocowało tym, że w bardzo krótkim czasie powstał materiał na całą płytę. Ostatecznie, ze względów losowych skład uległ uszczupleniu. Przed nagraniem płyty odszedł Mariusz i Bartosz, a my z kwintetu staliśmy się triem. Początkowo próbowaliśmy jakoś uzupełnić te braki, zorganizowaliśmy nawet przesłuchania, ale efekt okazał się mizerny i stwierdziliśmy, że damy radę sami. Bartek, nasz gitarzysta, na płycie oprócz gitary, zagrał również na klawiszach, a nasz kolega ze studiów (Tomasz Znyk) nagrał dla nas bas.
Kamil
- Jaka była geneza nazwy Yesternight?
- W początkach funkcjonowania zespołu szukaliśmy jakiegoś intrygującego pojęcia, pasującego do naszej muzyki. To słowo w rzeczywistości nie istnieje, choć automatycznie nasuwa się tu pewne skojarzenie na zasadzie przeciwieństwa do „yesterday”. Ktoś kiedyś powiedział, że naszej muzyki najlepiej słucha się nocą. I chyba coś w tym jest… Padło więc na Yesternight.
- Płyta The False Awakening jest tak naprawdę waszym trzecim wydawnictwem.
- Można tak powiedzieć. Na początku, w 2010 roku zrejestrowaliśmy EP-kę. Później, czyli w 2015 ukazał się singiel Who You Are, który tak naprawdę promował dużą płytę, no i latem ubiegłego roku wydaliśmy pełnowymiarowy album The False Awakening. Nagranie z singla różni się nieco miksem i masteringiem od tego, które trafiło ostatecznie na dużą płytę.
- Porównaj charakter muzyki Yesternight i Art of Illusion. Czy to konwencjonalny rock, artrock, czy muzyka progresywna? To ostatnie określenie jest dość pojemne...
Yesternight to melodie, szerokie przestrzenie, swoboda, duże ilości powietrza i relaks (choć bywają mocniejsze momenty). Na etapie miksów usłyszałem opinię, że gdyby nie mocny wstęp, to jeden z naszych utworów mógłby pojawić się w radiu, grającym szeroko rozumianą muzykę popularną (nie chcę wymieniać nazwy)… Nie wiem, czy to powód do dumy, ale zapewne chodziło o to, że melodie, które towarzyszą naszym kompozycjom, są dość nośne i łatwo przyswajalne. Z kolei muzyka Art of Illusion jest dużo bardziej techniczna, mocniejsza, bardziej metalowa. Jest w niej zdecydowanie więcej dźwięków, solówek i nieco mniej przestrzeni. Nie oznacza to, że nie ma w niej melodii. Nowa płyta pod tym względem jest dużo bogatsza, niż debiut. Nie będzie na pewno przesadą, kiedy powiem, że wiele melodii ma charakter folkowy.
Marcin
- Kilka dni temu zagraliście z Yesternight na festiwalu ProgRockFest 2018 w Legionowie.
- To była już czwarta edycja tej imprezy, której pomysłodawcą i organizatorem jest Mikołaj Madejak. Festiwal trwa dwa dni i odbywa się w budynku Ratusza Miejskiego w Legionowie. Zagraliśmy pierwszego dnia, jako drugi zespół. Wspaniała atmosfera i ciepłe przyjęcie. Dla mnie tak naprawdę był to drugi występ na tej scenie, ponieważ dwa lata temu zagraliśmy tam z Art of Illusion.
- Po wydaniu The False Awakening o zespole zaczęło być głośno. Wasz debiut został zauważony, otrzymaliście dwie nagrody.
- Tak, zaczęło się od nominacji w plebiscycie „Teraz Najlepsi 2017”, organizowanym przez magazyn Teraz Rock, w którym czytelnicy wybierają m.in. najlepszy debiut minionego roku. Nawet o tym nie wiedzieliśmy – dowiedzieliśmy się od znajomych, kiedy zaczęli nam gratulować. Później, w plebiscycie użytkowników serwisu Progrock.org.pl oraz słuchaczy audycji Rock’n’Prog otrzymaliśmy tytuł Płyty Roku 2017, a kilka dnia temu Yesternight został laureatem Nagrody im. Roberta "RoRo" Roszaka za najlepszy album wydany w 2017 roku. Jest to wyróżnienie przyznawane przez członków stowarzyszenia „PROGRES”, które organizuje Festiwal Rocka Progresywnego w Toruniu (wcześniej w Gniewkowie). To na tym festiwalu odbyła się premiera naszej płyty w lipcu zeszłego roku. O wynikach plebiscytu dowiedzieliśmy się… z Facebooka (śmiech). Wyniki przyjęliśmy z niedowierzaniem, ponieważ konkurencja była niesamowicie mocna…
- Pokonaliście Lunatic Soul Mariusza Dudy (drugie miejsce), Stevena Wilsona (czwarte) oraz... Rogera Watersa (siódme)... 
No cóż, (uśmiech) to oczywiście tylko efekt określonego profilu i upodobań głosujących, którym podobał się nasz album, ale nie ukrywam, że było to bardzo miłe.
- Czy nagranie płyty coś zmieniło w Waszym życiu?
- I tak i nie. Po pierwsze wreszcie mamy produkt, którym możemy się podzielić z entuzjastami takiej muzyki. Po drugie otworzyły się furtki, których bez płyty nie dało się otworzyć. Skontaktowała się z nami niemiecka wytwórnia z zamiarem dystrybucji naszego krążka na Europę i świat. Odezwał się również dystrybutor z Japonii. Chęć sprzedaży wyraziły także polskie wydawnictwa. Naszą muzykę w swoich audycjach prezentował m.in. Tomasz Żąda w Trójce, Adam Dobrzyński w Jedynce, a także Wiesław Weiss, który goszcząc u Marka Wiernika w Polskim Radiu, prezentował nasze utwory i rekomendował nasz zespół. Zdobyliśmy dwa tytuły Płyty Roku, a nasz debiut został bardzo wysoko oceniony w magazynach Teraz Rock oraz Hi-Fi i Muzyka. Tego wszystkiego by nie było, gdybyśmy nie nagrali płyty. Można więc śmiało powiedzieć, że pojawiły się różne możliwości. Niestety, ze względu na nieobecność naszego wokalisty w Polsce, który od kilku lat mieszka w Holandii, mamy trochę związane ręce a każdy koncert wiąże się z długoterminowym planowaniem i organizacją całej logistyki. Nie jest łatwo zgrać terminy w momencie, kiedy Marcin mieszka pod Amsterdamem, Bartek w Warszawie, a ja w Bydgoszczy... Z tego powodu po wydaniu płyty daliśmy jedynie trzy występy. Zdarzyło się nawet, że musieliśmy rezygnować z zaproszeń na koncerty czy festiwale. Dla przykładu, z Art of Illusion w tym czasie występowałem znacznie częściej.
Bartek
- Konsekwencją rewolucji, jaką stało się pojawienie formatu CD było wydanie dawno zapomnianych albumów zespołów, które w minionych latach dorobiły się zaledwie jednej płyty i z różnych względów przepadły. Od czego więc według Ciebie zależy sukces?
- Chyba przede wszystkim od szczęścia. Oczywiście praca, odrobina talentu, ale to nie wszystko. Widać to na przykładzie wielu zespołów zaczynających karierę. To też kwestia układów, znajomości, marketingu i upodobań redaktorów muzycznych. Poza tym wielu muzyków musi łączyć granie, które jest pasją i przyjemnością, z koniecznością zarabiania na chleb. To też niełatwo pogodzić.
- Zwłaszcza gdy gra się w dwóch zespołach, a prócz tego zgłębia tajniki produkcji i edycji muzycznej.
- No tak, to nie jest łatwe. Są przecież jeszcze bliscy, którym trzeba jakoś wytłumaczyć, że owszem obiecałem, zaraz to zrobię, ale poczekaj, jeszcze tylko muszę sprawdzić, czy na pewno bas jest dobrze osadzony z bębnami w refrenie... W efekcie - po wydaniu płyty boję się jej słuchać w domu, skoro słuchałem jej bez przerwy przez ostatnie dwa lata (tyle mniej więcej trwała produkcja płyty Art of Illusion). Mógłbym dostać w głowę jakimś sprzętem kuchennym... (śmiech).
- W opiniotwórczym miesięczniku jakim jest Teraz Rock znalazłem ciepłe słowa pod adresem Yesternight, napisane przez redaktora naczelnego Wiesława Weissa.  Mało tego, oba albumy, zarówno Yesternight – The False Awakening, jak i Art of Illusion – Cold War Of Solipsism dostały w recenzjach po cztery gwiazdki. W przypadku polskich zespołów nie zdarza się to w tym piśmie zbyt często.
- Tak, to miłe. Wiesław Weiss był obecny na premierze płyty Yesternight w Toruniu i słuchał na żywo zarówno Art of Illusion jak i Yesternight. W wywiadzie, którego udzielił Polskiemu Radiu kilka dni po festiwalu, bardzo ciepło się wypowiadał na temat obu zespołów.
na scenie
- Znalazłem w jednej z recenzji porównanie waszej muzyki (Yesternight) do tego co robi Riverside, choć sam mam pewne wątpliwości...
- Tak, a Art of Illusion jest polskim Dream Theater (śmiech). Z marketingowego punktu widzenia bardzo dobrze, że ludzie tak mówią. Riverside jest bez wątpienia najlepszym i zarazem najbardziej rozpoznawalnym polskim zespołem za granicą, jeżeli chodzi o szeroko rozumiany rock, artrock, czy rock progresywny, a Dream Theater to najbardziej znany na świecie reprezentant tego gatunku. Pozostaje więc tylko się z tego cieszyć – porównują nas przecież do najlepszych. Natomiast z muzycznego punktu widzenia niewiele mamy wspólnego z tymi zespołami. Druga płyta Art of Illusion powędrowała w całkowicie inne rejony muzyczne i myślę, że jej ostateczny kształt dla nas samych jest pewnego rodzaju miłym zaskoczeniem. Z kolei w muzyce Yesternight łatwiej byłoby znaleźć odniesienia do klasyki gatunku, choćby do Pink Floyd.
- Zauważyłem, że można muzykę z waszej płyty ściągnąć z zagranicznych portali, choćby zza wschodniej granicy. To dla Ciebie powód do dumy czy raczej frustracji?
- Cieszę się, że ludzie chcą tego słuchać. Oczywiście znane mi są przypadki frustracji przeróżnych zespołów, które z oburzeniem komentują fakt kradzieży ich muzyki poprzez Internet, jednak od tego się nie ucieknie i nie ma co się tym faktem denerwować. W dzisiejszych czasach zespół powinien grać koncerty i na nich zdobywać fanów, którzy i tak kupią płytę.


- Powiedz coś o dwóch teledyskach, które promują wasz album. W Who You Are można zobaczyć intrygującą postać, która ulega pewnej metamorfozie, a w nieco tajemniczym czarnobiałym Solitude pojawia się pełna uroku eteryczna dziewczyna...
- Teledysk do Who You Are zrobił dla nas mój wieloletni przyjaciel Andrzej Kaczmarek. Warto wspomnieć, że Andrzej jest również autorem okładek płyt obu zespołów. To on był pomysłodawcą scenariusza, a następnie reżyserem i operatorem na planie. Na jednym z portali fotograficznych znalazł osobę, która idealnie pasowała do scenariusza. Był to Dawid Hemke, niesamowita postać, model do zadań ekstremalnych i pasjonat fotografii artystycznej. Kto nie zna Dawida, niech czym prędzej sprawdzi jego nazwisko w wyszukiwarkach, a na pewno będzie pod wrażeniem zdjęć, na których widnieje jego postać. Zresztą Dawid napisał bardzo szczegółową relację z planu teledysku na swoim blogu, do której trudno jest mi cokolwiek dodać.
Na pewno warto podkreślić moment kulminacyjny teledysku, w którym bohater (Dawid) w warkoczykach do pasa skacze z mostu, a w następnej scenie niemalże łysy przechadza się po polu. Wyszła z tego całkiem zgrabnie pokazana symbolika przemiany głównego bohatera.
Z teledyskiem do Solitude sytuacja była zupełnie inna. Bartek znalazł na Vimeo film, który ilustrował temat osamotnienia i idealnie zgrywał się z naszym utworem. Autorem filmu był Pavel Sokolov, Rosjanin z Petersburga, który nakręcił swoją żonę Kristinę Sokolovą na tle architektury ich rodzinnego miasta. Wysłaliśmy im utwór i zapytaliśmy, czy zechcieliby udostępnić nam klip, który my dopasujemy do naszej muzyki. Następnego dnia przyszła pozytywna odpowiedź.


- A gdybyś miał przybliżyć potencjalnym słuchaczom każdą z kompozycji tworzących The False Awakening?
The False Awakening – wstęp do płyty, zapowiedź tego, co się zacznie na niej dziać, początek historii głównego bohatera,
My Mind – chyba najmocniejszy utwór na płycie. Lubię mocne granie i cieszę się, że udało mi się przemycić taki pomysł do Yesternight. Myślę, że jest to ciekawy punkt płyty, która w zasadzie jest raczej spokojna i refleksyjna,
Who You Are – mój ulubiony utwór. Bardzo lubię go grać na koncertach. Myślę, że najlepiej oddaje klimat Yesternight,
Solitude – ballada z miażdżącą solówką Bartka w końcówce,
About You – radiowy hicior, który podczas sesji nagraniowej wokalu przerobiliśmy na wersję country. Kto wie, może kiedyś zaprezentujemy go w takiej formie (śmiech),
To Be Free – ballada z dużą ilością pianina i z jak zwykle kapitalną solówką Bartka,
Yesternight – drugi ulubiony po “Who You Are”,
Lost – to w tym utworze usłyszeliśmy od naszego miksera, że gdyby nie mocny wstęp, to słyszałby to w popularnym radiu,
Just Try! – zamknięcie albumu, najdłuższy utwór na płycie, w jednej trzeciej improwizowany.
Zespół. Z niewielką pomocą przyjaciół
- Wyobraź sobie, że jesteś na bezludnej wyspie i masz ze sobą tylko dwie płyty: Yesternight - The False Awakening i Art of Illusion - Cold War of Solipsism. Której posłuchasz?
- Hmmmm… Rano Art of Illusion, w nocy Yesternight (śmiech).
- Czego wam życzyć na koniec?
- Szczęścia? Bo tak jak wspomniałeś wcześniej o zespołach sprzed lat, które uległy zapomnieniu, to szczęście wydaje się tu najbardziej potrzebne. A marzenia? Byłoby wspaniale, gdyby nasza muzyka pozwoliła nam zapewnić byt i utrzymanie. Idealną sytuacją byłoby żyć z robienia tego, co się kocha…


Będę kibicować zespołowi. Fajnie grają.
słuchacz

PS.
Fotografie zespołu: Paweł Przybyszewski - dzięki uprzejmości Kamila.
Na koniec tradycyjnie płyta z Półeczki.






piątek, 16 marca 2018

Muza czasów minionych


Raz na jakiś czas odczuwamy potrzebę powrotu
do własnych korzeni lub początków,
z perspektywy czasu i doświadczenia,
aby odczuć to, co jest nam znajome,
co kochaliśmy kiedyś i nadal kochamy…
L. McKennitt





Z twórczością Loreeny zetknąłem się dwadzieścia lat temu. Już wówczas miała w dorobku kilka znaczących płyt. Dziś ma ich znacznie więcej. Jakkolwiek w naszych mediach nie jest zbyt popularna, to w Polsce ma spore grono fanów. Tworzy muzykę inspirowaną kulturą celtycką, stąd bywa porównywana z Enyą – jednak w mojej ocenie jest to zbyt duże uproszczenie. Jej utwory są znacznie bogatsze, bowiem czerpie z wielu źródeł, począwszy od szkockich gór, poprzez greckie wyspy i pałace Alhambry, aż po granice Jedwabnego Szlaku. Urodziła się w Kanadzie, w rodzinie irlandzko-szkockiej. Być może w genach przodków należy szukać źródeł jej fascynacji muzyką i kulturą Celtów.

Pasję tę odkryła w sobie pod koniec lat siedemdziesiątych. Pogłębiła ją kilkanaście lat później oglądając pewną tematyczną wystawę w Wenecji. Nie było to powierzchowne zainteresowanie. Obejmowało historię, mity, tradycje i migracje tej społeczności do niemal wszystkich stron świata. Spróbowała opowiedzieć o tym swą muzyką. Nauczyła się gry na harfie i rozpoczęła pierwsze publiczne występy, a skromne dochody z koncertów postanowiła przeznaczyć na nagranie płyty. Nieco później, gdy już zyskała popularność samodzielnie planowała trasy koncertowe, a jej kuchenny stół stał się centrum dystrybucyjno-wysyłkowym płyt i materiałów promocyjnych. W miarę rosnących potrzeb centrum zmieniało miejsce, np. do stajni w Southern Ontario albo do irlandzkiego klasztoru benedyktynów.


Wychowała się na wsi. Początkowo chciała zostać weterynarzem, jednak miłość do muzyki okazała się silniejsza. Fascynacja Celtami wyznaczyła dalszy kierunek jej muzycznych i kulturowych poszukiwań, jednak nie ograniczyła się jedynie do nich. Szuka inspiracji wszędzie, czasem w dość odległych dziedzinach życia. Gromadzi dokumenty i pamiątki. Poza muzyką interesuje ją ochrona środowiska, rolnictwo, polityka, żywienie, lalki, religia, prawa człowieka i wiele innych problemów współczesnego świata. Wspiera inicjatywy związane z bezpieczeństwem i ratownictwem wodnym (jej narzeczony Ronald Rees utonął wraz z bratem i przyjacielem w wyniku nieszczęśliwego wypadku), opiekuje się też rodzinnym centrum Falstaff w Stratford, które założyła w starej szkole by wesprzeć potrzeby miejscowych rodzin i dzieci. Znajduje jeszcze czas aby opiekować się własnym ogrodem.

Jej znakiem rozpoznawczym jest czysty i wyrazisty sopran oraz przesycona duchem irlandzkim muzyka, nierzadko czerpiąca z odległej przeszłości. Loreena śledzi historię Celtów na wielu drogach. Poszukuje wpływów śródziemnomorskich, sięga też do dawno minionej estetyki. Czerpie z klasyki i folku. Swą muzyką potrafi oczarować publiczność występując z dużym zespołem, jak i w ascetycznym trio. W obu przypadkach przykłada wielką wagę do szczegółów. Warto posłuchać promocyjnego krążka Troubadours on the Rhine (2011), zrealizowanego dla niemieckiego radia podczas trasy promującej album The Wind that Shakes the Barley (2010). Nagrała go jedynie w towarzystwie rewelacyjnej wiolonczelistki Caroline Lavelle (nb. również autorki trzech niezłych albumów, stojących na Półeczce) oraz gitarzysty Briana Hughesa. To program podobny do zawartego na płycie studyjnej, a jakże inaczej zagrany. Jej muzyka jest niezwykle obrazowa. Uwalnia myśli i prowokuje wyobraźnię. Doskonałym przykładem jest inny album, zatytułowany Ancient Muse (2006), w którym umiejętnie wykorzystała dźwięki wielu egzotycznych instrumentów. Sam rzut oka na listę muzyków współpracujących przy nagraniach może przyprawić o drżenie serca. Pojawiają się tu wirtuozi grający na udu, bouzouki, lirze korbowej, kanoun, nyckelharpa (skandynawskie skrzypce) i wielu innych. Album zrealizowany z takim pietyzmem i bogactwem brzmieniowym mógł powstać jedynie w studiu Real World, należącym do Petera Gabriela.

Tamtejsze warunki pracy artystka wspomina wyjątkowo ciepło. Cały kompleks ulokowano w odnowionym młynie, niemal na łonie natury. Wielkie okna pozwalały obserwować ptasie harce, można było też skosztować relaksu wiosłując w górę rzeki. Warunki pozwalały na jednoczesną i niezależną pracę kilku twórców. Rodziło to okazje do wielu kreatywnych spotkań. Chyba jedynie w takich warunkach mogła nagrać Never-ending Road czy The Gates of Istambul. Album nawiązuje do ponadczasowej Odysei Homera. Jest podróżą w poszukiwaniu śladów kultury Celtów od równin Mongolii, po królestwo króla Midasa, Kapadocję, Turcję i Cesarstwo Bizantyjskie. Znalazło się na nim miejsce na powiew Jedwabnego Szlaku (Caravanserai), opowieść o wierności (Penelope’s Song) i oprawę do wiersza Sir Waltera Scotta o miłości i wojnie (The English Ladye And The Knight). Instrumentalny utwór Kecharitomene to portret Anny Comnena, bizantyjskiej księżniczki i bodaj pierwszej kobiety, która opisała społeczeństwo, politykę i wojnę, żyjąc w czasach pierwszej krucjaty na granicy Bizancjum i kultury zachodniej. Inna instrumentalna opowieść Sacred Shabbat przynosi echa starej pieśni żydowskiej z przełomu XI i XII w. Dziewięć utworów i dziewięć opowieści, które tworzą album Ancient Muse to doznanie wyjątkowe i niezapomniane.


Niezwykle malownicza muzyka Loreeny pozwala przenikać się wpływom różnych kultur oraz dostrzec ich wpływ na współczesne postrzeganie piękna. Prowokuje do refleksji nad dziejami ludzkości. Pozwala dostrzec ogromną drogę, jaką artystka odbyła od nagrania swej pierwszej płyty Elemental (1985). Już wówczas, mimo dużo skromniejszych środków malowała swą muzyką obrazy. Wspominała w jednym z wywiadów, że nagrywając She Moves Through the Fair chciała pokazać mały kościółek w dolinie, dzwony i śpiew ptaków… Wówczas wykorzystywała dźwięki natury. Dziś używa ich rzadko. Nie musi, muzyka wystarcza. Stworzyła eklektyczne, ale natychmiast rozpoznawalne brzmienie. Pisze własne teksty, ale chętnie sięga po twórczość Szekspira, W.B. Yeatsa i Alfreda Lorda Tennysona. Czaruje nie tylko głosem. Gra na harfie, fortepianie i akordeonie. Pozwala zaistnieć muzykom z zespołu. Tu raz jeszcze wspomnę wiolonczelistkę Caroline Lavelle, obdarzoną nie tylko doskonałą techniką i bogatą wyobraźnią, lecz także unikalnym głosem, stanowiącym kontrapunkt dla śpiewu Loreeny.

Kolejne płyty Loreeny to To Drive the Cold Winter Away (1987), Parallel Dreams (1989) oraz The Visit (1991). Dwa lata po wydaniu tej ostatniej odbyła wspólną trasę koncertową z Mike’em Oldfieldem. Rok później ukazał się jeden z moich ulubionych albumów – The Mask and Mirror, nagrodzony złotem w USA. To szczególna wypowiedź artystyczna, zainspirowana atmosferą Maroka i XV-wiecznej Hiszpanii, gdzie splatają się religie i kultury. Artystka językiem Williama Butlera Yeatsa i Williama Szekspira pyta o rzeczy jawne i ukryte, zagląda w głąb duszy i zastanawia się czym jest maska a czym lustro… To niezwykle eteryczna i ulotna muzyka. Słychać w niej dźwięki bałałajki, greckiego bouzouki i innych rzadko spotykanych instrumentów. Nie sposób nie wspomnieć również o koncertowych wydawnictwach Live in Paris and Toronto (1999), z którego dochód przeznaczyła na utworzoną przez siebie fundację Cook-Rees Memorial Fund For Water Search and Safety oraz Nights from the Alhambra (2007), zrealizowany w bajecznej scenerii pałacu Karola V w Alhambrze (Granada, Hiszpania). Każda z nich warta jest oddzielnej analizy, nie sposób przejść obok nich obojętnie.
Warto też posłuchać podwójnego albumu A Mediterranean Odyssey (2009), składającego się z dwóch części: koncertowej From Istanbul to Athens oraz The Olive and the Cedar, zainspirowanej specjalnie zaaranżowaną muzyką okolic Morza Śródziemnego. W tym samym roku wydała również kompilację A Mummers' Dance Through Ireland. Można zarzucić Loreenie McKennitt, że jej muzyka jest wtórna, przewidywalna. Ale jej fani właśnie takiej oczekują. To jest twórczość, która bywa tłem do refleksji, odrzucenia utartych opinii i pewnego wysiłku myślowego, wszak choć podążamy różnymi drogami, to wywodzimy się z tego samego źródła. To naprawdę coś więcej niż tylko irlandzkie nuty w sosie new age. Niezdecydowanym polecam retrospektywne wydawnictwo The Journey So Far - The Best of Loreena McKennitt (2013) w wersji dwupłytowej. Na drugim krążku znalazły się jej najbardziej znane kompozycje zagrane podczas koncertu w Moguncji. W marcu 2012 odwiedziła Polskę, w ramach trasy Celtic Footprints Tour. Towarzyszył jej ośmioosobowy zespół. Zagrała w Sali Kongresowej w Warszawie oraz w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu.
Loreena McKennitt nie jest typem gwiazdy. Najlepiej czuje się w gronie przyjaciół. Swoją karierą zarządza osobiście. Kieruje własnym niezależnym wydawnictwem Quinlan Road. Jest znana na całym świecie, sprzedała ponad czternaście milionów płyt, wielokrotnie zdobywając złoto i platynę. Występowała dla królowej Elżbiety II. Chętnie angażuje się w działalność charytatywną. Nic dziwnego, że na polskich koncertach na brakowało kwiatów, standing ovation i okrzyków We love you. Ma tu wielu przyjaciół. Chyba znacznie więcej niż w mediach.

słuchacz






piątek, 9 marca 2018

Vies Bonum. Robić coś ważnego






Już w średniowieczu chłopi uprawiający ziemię wiedzieli, że trzeba stosować płodozmian, bo to użyźnia glebę. Z tego powodu warto czasem wyjść poza kanon zwykle słuchanych utworów, co z pewnością pozwoli odświeżyć 
muzyczną wrażliwość. Dla mnie takim impulsem stał się śpiew trzech młodych ludzi w jednym z bydgoskich kościołów. Był niezwykły. Czerpał z tradycji Wschodu, z muzyki prawosławnej i chorału gregoriańskiego, a jednak brzmiał na wskroś współcześnie. Chyba u wielu z nas drzemie czasem potrzeba zanurzenia się w inny klimat, inną estetykę, odległą od współczesnych upodobań. Może dlatego w latach dziewięćdziesiątych sporą popularność zyskały produkcje zespołu Enigma i Michaela Cretu, który łączył chorał gregoriański z brzmieniem elektroniki i muzyką pop. Wielu melomanów sięgnęło dalej, w kierunku źródeł. Dowodem jest cieszący się w tym czasie wyjątkową popularnością dwupłytowy album Canto Gregoriano, nagrany przez chór benedyktynów opactwa Santo Domingo de Silos w Hiszpanii. Utwory te wprawdzie wydano już wcześniej, jednak ich wznowienie w 1994 roku okazało się wyjątkowo celnym antidotum na tempo współczesnego życia. Album mnichów, ku zaskoczeniu recenzentów zajął trzecie miejsce na liście przebojów Billboard 200 i został uhonorowany podwójną platyną. W USA sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy, a na całym świecie około sześć.



W Polsce od lat zainteresowaniem cieszy się także muzyka prawosławna. Tu przypomnę album Polskich Nagrań Muzyka Cerkiewna, zrealizowany przez Zespół Muzyki Cerkiewnej przy Warszawskiej Operze Kameralnej i wydany u schyłku lat siedemdziesiątych. Znalazła się na nim zapadająca w pamięć kompozycja Otcze Nasz, napisana przez Fiodora Dubieńskiego. Przykłady mógłbym mnożyć, wróćmy jednak do współczesności. 
Wspomniane na wstępie trio po mszy otrzymało niemilknące oklaski, a ja postanowiłem dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Kupiłem płytę z ich nagraniami i zdołałem umówić się na rozmowę.
Zespół Vies Bonum (bo taką przyjęli nazwę) tworzy trzech solistów. Dwóch, czyli Szymon Burenkow (tenor) i Andrzej Szczerbakow (bas) to absolwenci wokalistyki białoruskiego konserwatorium. Trzeci - Edward Orłowski (baryton) ma za sobą studia ekonomiczne i jako że najlepiej radzi sobie z językiem polskim, to zajmuje się sprawami grupy. Dodatkowo kształci swój głos prywatnie, jak twierdzi u bardzo dobrego nauczyciela. Przez kilka lat z tą trójką współpracował skrzypek Dmitrij Juchniewicz, który aktualnie gra w prestiżowej Białoruskiej Orkiestrze Prezydenckiej. Wszyscy pochodzą z Mińska, z salezjańskiej parafii p/w św. Jana Chrzciciela. 

Po kilku dniach spotkałem się z Edwardem, który chętnie opowiedział o swojej rodzinie i początkach zespołu. Jakiś czas temu, badając losy swych przodków doszukał się polskich korzeni ze strony mamy. Ten fakt sprawił, że postanowił bliżej poznać polski język i kulturę. Zmotywowany przez wujka (brata mamy, który sam nauczył się polskiego z książek) trafił do szkoły przy ambasadzie w Mińsku. Miał silną motywację i dobrych nauczycieli, stąd efekty przyszły dość szybko. Równocześnie studiował ekonomię i jak wielu młodych ludzi hobbistycznie śpiewał i grał na gitarze. Od czasu do czasu dorabiał sobie występując w metrze. Tam spotkał Dmitrija - rewelacyjnego skrzypka, demonstrującego swe umiejętności na drugim końcu tunelu. Publiczne popisy chłopaków nie przypadły do gustu milicjantowi, który przegonił obu artystów, co paradoksalnie zapoczątkowało ich znajomość. Edward miał też przyjaciela Piotra. Dzięki niemu poznał Andrzeja, niezwykle towarzyskiego i muzykalnego młodego człowieka, obdarzonego niesamowitym basem. Nic dziwnego, że szybko znaleźli wspólny język. Przyjacielem Andrzeja był Szymon (tenor). Dalszy rozwój wypadków był już dość oczywisty.



Latem 2013 roku Edward postanowił przyjechać do Polski, by nieco pozwiedzać, a przy okazji trochę zarobić graniem i śpiewem. Namówił kolegów, załatwili wizy i przyjechali. Andrzej (bas) z Szymonem (tenor) przygotowali repertuar oparty głownie o melodie ludowe. Towarzyszył im Dmitrij (skrzypce) i oczywiście Edward, grający trochę na gitarze. Mimo dobrego przygotowania początki nie były łatwe. Ludziom się podobało, klaskali, ale nie byli zbyt hojni. Los, lub też Siła Wyższa (jak twierdzi Edward) sprawiła, że znaleźli się w Warszawie. Trafili przypadkiem na Służew, do ojców dominikanów, gdzie właśnie odbywały się rekolekcje. Tu warto zaznaczyć, że jakkolwiek Edward deklarował się jako wierzący i praktykujący katolik, tak pozostała trójka w tamtym czasie specjalnie się Panu Bogu nie naprzykrzała. Zaintrygował ich śpiewający chór. Znali te utwory po białorusku, więc spróbowali je  zaśpiewać, zaś Dmitrij, dla którego skrzypce nie miały tajemnic dołożył akompaniament. Usłyszał ich jeden z zakonników i pochwalił… a przeor zgodził się nie tylko na występ podczas mszy, ale i na to, by po liturgii stanęli przy wyjściu z przysłowiową czapką i napisem „dla zespołu z Białorusi”. Hojność parafian pozwoliła zespołowi na kilka tygodni pobytu. Poczuli, że zrobili coś dobrego. Postanowili pójść za ciosem. Zaśpiewali jeszcze w akademickim kościele św. Anny, pojechali też do Krakowa. Edward odwiedzał parafie, prosił o możliwość zaśpiewania i zgodę na zbiórkę datków na rzecz zespołu. Spotkali się z ciepłym przyjęciem i życzliwym zainteresowaniem - tak proboszczów jak i wiernych. Po miesiącu wrócili do domów, a po kolejnych dwóch Andrzej i Szymon zaprosili Edwarda, chcąc porozmawiać o dalszych losach zespołu. Obaj nadal byli zauroczeni ciepłym przyjęciem i otwartością ludzi w kościołach. Nie znali Polski z tej strony. Przykład sprawił, że postanowili odświeżyć i ugruntować swoją wiarę, a zespół zyskał opiekę parafii.

Kolejnym krokiem było nagranie płyty. Postanowili zrealizować ją w Mińsku. Powstała za pieniądze pożyczone głównie od rodziców. Szczupły budżet nie pozwolił na przygotowanie jej tak, jak sobie to wymarzyli, jednak powstało demo dające pojęcie o ich potencjale i możliwościach. Jest na niej dziesięć kompozycji. Pięć z nich to pieśni religijne, a pozostałe pięć to utwory ludowe. W nagraniach nie uczestniczył Dmitrij, ponieważ w tym czasie uzyskał angaż do Białoruskiej Orkiestry Prezydenckiej i wyjechał na koncerty. Był to dowód uznania dla jego umiejętności, jednak zespół zmuszony został do skorzystania z pomocy altowiolistów sesyjnych. Dziś Vies Bonum jest już na innym etapie rozwoju. Jego członkowie planują nagranie kolejnego krążka - tym razem a capella, bez udziału instrumentalistów. Jak sądzę, jest to właściwy kierunek. Ich świetnie zestawione głosy są najlepszym instrumentem.
Bywali w Polsce wielokrotnie. Godzili to również ze studiami, choć Edward nie ukrywa, że weekendowe przyjazdy pociągiem na koncerty były męczące. W 2016 wystąpili na IV Festiwalu Sacrosong w Otwocku. Przyjechali na zaproszenie tamtejszego proboszcza parafii p/w Matki Bożej Królowej Polski na Kresach. Konkurencja była spora, wystąpiło blisko dwadzieścia chórów. Otrzymali wyróżnienie za profesjonalizm wykonania. Później śpiewali w wielu miastach Polski, m.in. w kościołach, w salach koncertowych, podczas świąt i innych imprez okolicznościowych. Starają się aby każdy koncert był niepowtarzalny. Śpiewają w pełni się angażując, bo wiedzą że tylko wówczas uda im się trafić do serc odbiorców. W grudniu minionego roku wystąpili także podczas uroczystości opłatkowej w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy.
Wszyscy trzej mają polskie korzenie i spodziewają się lada dzień otrzymać Karty Polaka. Docelowo chcieliby osiedlić się w Polsce. Z takimi głosami bez trudu znajdą pracę. Zdarza się, że wrażliwsi słuchacze płaczą na ich koncertach. Edward mówi, że gdy śpiewa z głębi duszy to czuje, że jest na właściwym miejscu, a to co robi jest ważne, potrzebne i podoba się Bogu. Zresztą sam podkreśla, że widzi w tym Boską interwencję. Bo czy to przypadek, że się spotkali i stworzyli zespół, który porusza tak ważne struny w duszy człowieka? Edward przypuszcza, że ich śpiew może podobać się Panu Bogu, choć w niebie są pewnie dużo wspanialsze chóry. Wie jednak, że przede wszystkim ich śpiew potrzebny jest ludziom - choćby po to, by skierować ich myśli ku niebu. Członkowie zespołu chcieliby koncertować jeszcze co najmniej rok. Czy później Vies Bonum nadal będzie istniał? Możliwe, że tak. Szczerze mówiąc, bardzo bym tego chciał.

słuchacz




PS.
Zdjęcia zespołu zaczerpnąłem z ich profilu na FB. Mam nadzieję, że nie będą się gniewać...




sobota, 3 marca 2018

Jane. Jeszcze o krautrocku





Kilka miesięcy temu nieco miejsca poświęciłem gatunkowi muzyki, określanemu jako krautrock. Termin ten przypisywany Johnowi Peelowi miał dla Niemców wydźwięk nieco obraźliwy, stąd swą ówczesną twórczość nazywali niemieckim ruchem progresywnym bądź wręcz definiowali terminem Kosmische Musik. Ta eksperymentalna nisza ukształtowała się i rozwinęła na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a jej matecznikiem stał się Hamburg, Monachium i Kolonia. W tym wyjątkowo szerokim pojęciu mieściła się muzyka Amon Düül II, Can, Ash Ra Tempel, Faust, NEU!, Popol Vuh, Guru Guru, Dom, Cluster, Novalis, Grobschnitt, Tangerine Dream, Kraftwerk… Wyliczać można długo. Jestem przekonany, że spuścizna krautrocka jeszcze nie w pełni została odkryta i drzemie w niej sporo skarbów. Dobrze więc, że ostatnim czasie przeżywa pewien renesans oraz coraz bardziej inspiruje młode pokolenie. Muzyka spod tego znaku czerpała wprawdzie z dokonań brytyjskiej i amerykańskiej psychodelii, rocka oraz często filozofii Wschodu, jednak chciała uwolnić się od wyeksploatowanych starych schematów.




Postawiono na surowość brzmienia i wyeksponowanie rytmu, często w formie zapętlonych struktur i rozbudowanych form instrumentalnych, z niemałym udziałem elektroniki. Muzyka nie miała bawić i służyć do tańca, a raczej stanowić tło do rozważań i medytacji. Niewątpliwie w tamtych czasach zarówno twórców jak i odbiorców inspirowały powszechnie używane tzw. środki poszerzające świadomość, jako że nie wszyscy wówczas zdawali sobie sprawę z ich zgubnego działania. To oczywiście bardzo ogólnikowa charakterystyka, bowiem wizji muzycznych było niemal tyle, ile działających grup. Sam termin był również na tyle nieostry, że mieścił w sobie niemieckie kapele czerpiące także z hard rocka, bluesa czy nawet rocka symfonicznego. Zresztą granice stylu zawsze bardziej interesowały dziennikarzy i krytyków niż samych twórców. Tu trzeba podkreślić rolę wydawnictwa Brain, założonego w 1972 roku w Hamburgu przez Güntera Körbera i Bruno Wendela. Wytwórnia organizowała cyklicznie Brain Festival, poszukując ciekawych zespołów naznaczonych psychodelią i mistycyzmem, którym proponowała kontrakty płytowe. Koncerty nagrywano, a ciekawsze fragmenty wydawano na płytach. Ten okres świetnie podsumowuje wydany rok temu ośmiopłytowy The Brain Box - Cerebral Sounds Of Brain Records 1972-1979 .istotną rolę odgrywały też kluby, jak choćby działający do roku 1970 w Berlinie Zachodnim Zodiak Free Art Lab. Właśnie tam krystalizowało się wiele pionierskich wizji.
Poprzednio pisałem o pochodzącej z Hamburga grupie Frumpy, oryginalnej choć funkcjonującej nieco na obrzeżach stylu. Dziś słów kilka o innym przedstawicielu - Jane. Zespół zawiązał się w październiku 1970, w Hanowerze, z resztek formacji Justice Of Peace. Wypatrzyli go przedstawiciele Brain i zaproponowali kontrakt. Klaus Hess (g), Peter Panka (dr) i Werner Nadolny (org) szukali właśnie nowej formuły dla swej twórczości. Do tej trójki dołączył Charly Maucher (b) oraz wokalista Bernd Pulst. Największą aktywność grupa przejawiała w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, choć jej skład z różnych względów zmieniał się nader często. Początkowo wzorowali się na brzmieniu Pink Floyd. Skojarzenia te budziła zwłaszcza charakterystycznie brzmiąca gitara Klausa Hessa. Zresztą nie bezpodstawnie, bowiem muzycy niejednokrotnie deklarowali chęć dorównania Watersowi i spółce. Jakkolwiek u siebie cieszyli się sporą popularnością, to jednak ich sława w zasadzie nie wykraczała poza granice Niemiec. Poprzeczkę zawiesili sobie bardzo wysoko już pierwszym albumem, zatytułowanym Together (1972). Prace przy nim trwały blisko rok, a jego producentem był Günter Körber, współzałożyciel wytwórni Brain.
Otwierający płytę utwór, zatytułowany Daytime, momentalnie określił jej klimat. Elektryzował i przyciągał uwagę. W dużym stopniu była to zasługa wokalisty, śpiewającego wprawdzie nieco „drewnianym” angielskim, jednak obdarzonego absolutnie wyjątkowym i niepowtarzalnym głosem, zwiastującym jakby nadchodzącą tragedię. Oczywiście nie sposób tu przecenić roli pozostałych instrumentalistów, zwłaszcza kapitalnych gitarowych solówek na tle dźwięków Hammonda i stylowej perkusji. Porównanie z Pink Floyd nasuwa się niemal automatycznie, jednak trudno zespołowi zarzucić wtórność. Rozbudowane utwory mają swój indywidualny styl - podniosły, niemal patetyczny. Hard rock miesza się z bluesem i delikatnymi, rozmarzonymi elementami psychodelii, a w całości niemal podskórnie wyczuwa się ukrytą moc. Album nie ma słabych momentów. Uwagę zwraca również rozbudowany i świetnie skonstruowany Spain oraz kończący krążek, blisko dziesięciominutowy Hangman. Płyta ciepło przyjęta przez fanów zyskała wysokie oceny rodzimej krytyki i co ważne - także brytyjskiej. Można jedynie żałować, że Bernd Pulst - pierwszy wokalista zespołu nie udźwignął ciężaru popularności. Przeżył załamanie nerwowe i odszedł po nagraniu debiutu.
Kolejny (dziś trudno osiągalny) album Here We Are (1973) był kontynuacją klimatu pierwszej płyty, uzupełnioną o partie syntezatorów. Co ciekawe - mimo zmian personalnych (z powodów zdrowotnych odszedł także Charly Maucher ) brzmienie zespołu pozostało rozpoznawalne. Album powstał w trudnych okolicznościach. Kapela nie tylko straciła prawie połowę składu, a do tego finanse muzyków były w tak opłakanym stanie, że na nagrania musieli wypożyczyć wszystkie instrumenty. Mimo to płyta nie zawiodła oczekiwań. Jedną z ciekawszych kompozycji na tym krążku jest mroczna ballada Out in the Rain. Trzeci krążek, zatytułowany po prostu III był udaną próbą połączenia hard rocka z elementami popu i bluesa. Był pierwszym, który zadebiutował na rynku amerykańskim, co pozytywnie odnotował Billboard.
W 1975 roku muzycy wydali kolejną płytę, zatytułowaną Lady. Także ten album może się podobać. Warto na nim wyróżnić melodyjny i pełen dramatyzmu Scratches on Your Back oraz bluesowy, nieco hendrixowski Silver Knickers. Rok później muzycy przypomnieli się krążkiem Fire, Water, Earth & Air. Był to powrót do bardziej progresywnego grania. Zawartość ponownie zdominowały organy Hammonda, z dodatkiem Mooga, mellotronu i bluesowych gitar. Muzyka nie była wprawdzie specjalnie odkrywcza, ale mogła się podobać. Zwraca uwagę zwłaszcza utwór tytułowy, przynoszący siedemnaście minut epickiego grania i świetnie brzmiącą gitarę Klausa Hessa.
W 1977 roku pojawił się kolejny album Jane, noszący tytuł Between Heaven And Hell. Zespół dalej eksplorował brzmienie Floydów, choć nie stronił od mocniejszych akcentów. Reakcje krytyków były dość ostrożne, jednak fanom płyta podobała się. Polscy słuchacze z pewnością w tytułowym nagraniu zauważą dwukrotnie, dość bezceremonialne wykorzystaną sekwencję chóru, która w oryginale otwiera Bema pamięci żałobny rapsod na płycie Niemen Enigmatic. Mimo umiarkowanej reakcji niemieckiej prasy album został ciepło przyjęty w Austrii i Szwajcarii.
Mój zbiór dokonań Jane zamyka płyta Age of Madness (1978). Niektóry uważają ją za ostatni, naprawdę dobry album zespołu. Stylistycznie grupa nadal rozwijała obrany wcześniej kierunek. Mimo wszystko, co chcę raz jeszcze podkreślić - ich twórczość ma swój urok, indywidualne brzmienie i daleko jej do tanich podróbek. Dalsze dokonania zespołu, po roku 1978 pominę. Część z nich dowodziła twórczego wypalenia, część eksplorowała rejony niezbyt mnie interesujące. Zespół niewątpliwie odniósł spory sukces, stał się legendą niemieckiego rocka i przyniósł spore dochody wytwórni Brain. Niestety lata osiemdziesiąte nie były dla muzyków najlepsze, zainteresowanie fanów mocno osłabło, a wytwórnia zerwała kontrakt. Wprawdzie później formacja reaktywowała się, w dodatku w kilku wcieleniach, jednak to już nie było to. Mimo to zasłużyli sobie na trwałe miejsce w historii, jako jeden z ważniejszych przedstawicieli niemieckiego krautrocka. I tego z pewnością nic nie zmieni.

słuchacz