sobota, 3 marca 2018

Jane. Jeszcze o krautrocku





Kilka miesięcy temu nieco miejsca poświęciłem gatunkowi muzyki, określanemu jako krautrock. Termin ten przypisywany Johnowi Peelowi miał dla Niemców wydźwięk nieco obraźliwy, stąd swą ówczesną twórczość nazywali niemieckim ruchem progresywnym bądź wręcz definiowali terminem Kosmische Musik. Ta eksperymentalna nisza ukształtowała się i rozwinęła na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a jej matecznikiem stał się Hamburg, Monachium i Kolonia. W tym wyjątkowo szerokim pojęciu mieściła się muzyka Amon Düül II, Can, Ash Ra Tempel, Faust, NEU!, Popol Vuh, Guru Guru, Dom, Cluster, Novalis, Grobschnitt, Tangerine Dream, Kraftwerk… Wyliczać można długo. Jestem przekonany, że spuścizna krautrocka jeszcze nie w pełni została odkryta i drzemie w niej sporo skarbów. Dobrze więc, że ostatnim czasie przeżywa pewien renesans oraz coraz bardziej inspiruje młode pokolenie. Muzyka spod tego znaku czerpała wprawdzie z dokonań brytyjskiej i amerykańskiej psychodelii, rocka oraz często filozofii Wschodu, jednak chciała uwolnić się od wyeksploatowanych starych schematów.




Postawiono na surowość brzmienia i wyeksponowanie rytmu, często w formie zapętlonych struktur i rozbudowanych form instrumentalnych, z niemałym udziałem elektroniki. Muzyka nie miała bawić i służyć do tańca, a raczej stanowić tło do rozważań i medytacji. Niewątpliwie w tamtych czasach zarówno twórców jak i odbiorców inspirowały powszechnie używane tzw. środki poszerzające świadomość, jako że nie wszyscy wówczas zdawali sobie sprawę z ich zgubnego działania. To oczywiście bardzo ogólnikowa charakterystyka, bowiem wizji muzycznych było niemal tyle, ile działających grup. Sam termin był również na tyle nieostry, że mieścił w sobie niemieckie kapele czerpiące także z hard rocka, bluesa czy nawet rocka symfonicznego. Zresztą granice stylu zawsze bardziej interesowały dziennikarzy i krytyków niż samych twórców. Tu trzeba podkreślić rolę wydawnictwa Brain, założonego w 1972 roku w Hamburgu przez Güntera Körbera i Bruno Wendela. Wytwórnia organizowała cyklicznie Brain Festival, poszukując ciekawych zespołów naznaczonych psychodelią i mistycyzmem, którym proponowała kontrakty płytowe. Koncerty nagrywano, a ciekawsze fragmenty wydawano na płytach. Ten okres świetnie podsumowuje wydany rok temu ośmiopłytowy The Brain Box - Cerebral Sounds Of Brain Records 1972-1979 .istotną rolę odgrywały też kluby, jak choćby działający do roku 1970 w Berlinie Zachodnim Zodiak Free Art Lab. Właśnie tam krystalizowało się wiele pionierskich wizji.
Poprzednio pisałem o pochodzącej z Hamburga grupie Frumpy, oryginalnej choć funkcjonującej nieco na obrzeżach stylu. Dziś słów kilka o innym przedstawicielu - Jane. Zespół zawiązał się w październiku 1970, w Hanowerze, z resztek formacji Justice Of Peace. Wypatrzyli go przedstawiciele Brain i zaproponowali kontrakt. Klaus Hess (g), Peter Panka (dr) i Werner Nadolny (org) szukali właśnie nowej formuły dla swej twórczości. Do tej trójki dołączył Charly Maucher (b) oraz wokalista Bernd Pulst. Największą aktywność grupa przejawiała w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, choć jej skład z różnych względów zmieniał się nader często. Początkowo wzorowali się na brzmieniu Pink Floyd. Skojarzenia te budziła zwłaszcza charakterystycznie brzmiąca gitara Klausa Hessa. Zresztą nie bezpodstawnie, bowiem muzycy niejednokrotnie deklarowali chęć dorównania Watersowi i spółce. Jakkolwiek u siebie cieszyli się sporą popularnością, to jednak ich sława w zasadzie nie wykraczała poza granice Niemiec. Poprzeczkę zawiesili sobie bardzo wysoko już pierwszym albumem, zatytułowanym Together (1972). Prace przy nim trwały blisko rok, a jego producentem był Günter Körber, współzałożyciel wytwórni Brain.
Otwierający płytę utwór, zatytułowany Daytime, momentalnie określił jej klimat. Elektryzował i przyciągał uwagę. W dużym stopniu była to zasługa wokalisty, śpiewającego wprawdzie nieco „drewnianym” angielskim, jednak obdarzonego absolutnie wyjątkowym i niepowtarzalnym głosem, zwiastującym jakby nadchodzącą tragedię. Oczywiście nie sposób tu przecenić roli pozostałych instrumentalistów, zwłaszcza kapitalnych gitarowych solówek na tle dźwięków Hammonda i stylowej perkusji. Porównanie z Pink Floyd nasuwa się niemal automatycznie, jednak trudno zespołowi zarzucić wtórność. Rozbudowane utwory mają swój indywidualny styl - podniosły, niemal patetyczny. Hard rock miesza się z bluesem i delikatnymi, rozmarzonymi elementami psychodelii, a w całości niemal podskórnie wyczuwa się ukrytą moc. Album nie ma słabych momentów. Uwagę zwraca również rozbudowany i świetnie skonstruowany Spain oraz kończący krążek, blisko dziesięciominutowy Hangman. Płyta ciepło przyjęta przez fanów zyskała wysokie oceny rodzimej krytyki i co ważne - także brytyjskiej. Można jedynie żałować, że Bernd Pulst - pierwszy wokalista zespołu nie udźwignął ciężaru popularności. Przeżył załamanie nerwowe i odszedł po nagraniu debiutu.
Kolejny (dziś trudno osiągalny) album Here We Are (1973) był kontynuacją klimatu pierwszej płyty, uzupełnioną o partie syntezatorów. Co ciekawe - mimo zmian personalnych (z powodów zdrowotnych odszedł także Charly Maucher ) brzmienie zespołu pozostało rozpoznawalne. Album powstał w trudnych okolicznościach. Kapela nie tylko straciła prawie połowę składu, a do tego finanse muzyków były w tak opłakanym stanie, że na nagrania musieli wypożyczyć wszystkie instrumenty. Mimo to płyta nie zawiodła oczekiwań. Jedną z ciekawszych kompozycji na tym krążku jest mroczna ballada Out in the Rain. Trzeci krążek, zatytułowany po prostu III był udaną próbą połączenia hard rocka z elementami popu i bluesa. Był pierwszym, który zadebiutował na rynku amerykańskim, co pozytywnie odnotował Billboard.
W 1975 roku muzycy wydali kolejną płytę, zatytułowaną Lady. Także ten album może się podobać. Warto na nim wyróżnić melodyjny i pełen dramatyzmu Scratches on Your Back oraz bluesowy, nieco hendrixowski Silver Knickers. Rok później muzycy przypomnieli się krążkiem Fire, Water, Earth & Air. Był to powrót do bardziej progresywnego grania. Zawartość ponownie zdominowały organy Hammonda, z dodatkiem Mooga, mellotronu i bluesowych gitar. Muzyka nie była wprawdzie specjalnie odkrywcza, ale mogła się podobać. Zwraca uwagę zwłaszcza utwór tytułowy, przynoszący siedemnaście minut epickiego grania i świetnie brzmiącą gitarę Klausa Hessa.
W 1977 roku pojawił się kolejny album Jane, noszący tytuł Between Heaven And Hell. Zespół dalej eksplorował brzmienie Floydów, choć nie stronił od mocniejszych akcentów. Reakcje krytyków były dość ostrożne, jednak fanom płyta podobała się. Polscy słuchacze z pewnością w tytułowym nagraniu zauważą dwukrotnie, dość bezceremonialne wykorzystaną sekwencję chóru, która w oryginale otwiera Bema pamięci żałobny rapsod na płycie Niemen Enigmatic. Mimo umiarkowanej reakcji niemieckiej prasy album został ciepło przyjęty w Austrii i Szwajcarii.
Mój zbiór dokonań Jane zamyka płyta Age of Madness (1978). Niektóry uważają ją za ostatni, naprawdę dobry album zespołu. Stylistycznie grupa nadal rozwijała obrany wcześniej kierunek. Mimo wszystko, co chcę raz jeszcze podkreślić - ich twórczość ma swój urok, indywidualne brzmienie i daleko jej do tanich podróbek. Dalsze dokonania zespołu, po roku 1978 pominę. Część z nich dowodziła twórczego wypalenia, część eksplorowała rejony niezbyt mnie interesujące. Zespół niewątpliwie odniósł spory sukces, stał się legendą niemieckiego rocka i przyniósł spore dochody wytwórni Brain. Niestety lata osiemdziesiąte nie były dla muzyków najlepsze, zainteresowanie fanów mocno osłabło, a wytwórnia zerwała kontrakt. Wprawdzie później formacja reaktywowała się, w dodatku w kilku wcieleniach, jednak to już nie było to. Mimo to zasłużyli sobie na trwałe miejsce w historii, jako jeden z ważniejszych przedstawicieli niemieckiego krautrocka. I tego z pewnością nic nie zmieni.

słuchacz







1 komentarz: