wtorek, 28 listopada 2017

Szaman z gitarą




W tym tygodniu obchodziłby siedemdziesiąte piąte urodziny, jednak obok Briana Jonesa, Janis Joplin i Jima Morrisona stał się najbardziej rozpoznawalną ikoną słynnego Klubu 27. Niestety, jak wiadomo lista jego członków jest dłuższa. Dość wspomnieć postacie Kurta Cobaina czy Amy Winehouse. W miniony poniedziałek w Seattle (jego rodzinnym mieście)  zorganizowano w Hard Rock Cafe okolicznościową imprezę. Można było posłuchać muzyki, skosztować urodzinowego tortu oraz otrzymać okolicznościowe pamiątki. Całkowity dochód przeznaczono na budowę Jimi Hendrix Park w jednej z miejskich dzielnic. 

Jimi Hendrix był wyjątkowy, niepowtarzalny. Grał na gitarze głównie kostką ale także palcami, zębami, stojąc, leżąc, trzymając instrument za plecami, nierzadko podpalając go na koniec występu. Pierwszy Fender Stratocaster, który spłonął podczas koncertu w londyńskim Finsbury Park został kilka lat temu odnaleziony i wystawiony na aukcji. Kupił go Daniel Boucher za dwieście osiemdziesiąt tysięcy funtów. Nawet pomijając cały ów hippisowski sztafaż i legendę trzeba przyznać, że Jimi był artystą niezwykłym, który zrewolucjonizował myślenie o gitarze. Dorastał słuchając The Everly Brothers, Elvisa Presleya i Muddy Watersa. Od czasu gdy dostał od ojca pierwszy w życiu instrument, kosztujący niewiele ponad pięć dolarów, niemal się z nim nie rozstawał. Od początku grał ze słuchu, katując domową płytotekę ojca. Nigdy nie brał żadnych lekcji, a muzyka była najważniejszą treścią jego życia.


Do końca pozostał wrażliwy, niemal pozbawiony jakiejkolwiek agresji, trochę nieśmiały, a jednak ekstrawagancki. Przyłapany jako osiemnastolatek w skradzionym samochodzie musiał dokonać wyboru: wojsko albo odsiadka. Trafił do Dywizji Powietrznodesantowej w Fort Campbell, w Kentucky. Tam poznał Billy’ego Coxa, swego basistę i najlepszego przyjaciela. Do cywila wrócił po urazie kręgosłupa jakiego nabawił się w trakcie jednego z wielu skoków ze spadochronem. Mimo to uzyskał prawo do noszenia odznaki Screaming Eagles dywizji spadochronowej. Od początku 1966 roku Linda Keith, znajoma Keitha Richardsa polecała go bezskutecznie menedżerowi i producentowi Stonesów, wreszcie przedstawiła go Chasowi Chandlerowi, basiście The Animals. Ten docenił jego talent i umożliwił mu przyjazd do Londynu. Tam zawiązał się zespół The Jimi Hendrix Experience i tam rozpoczęła się popularność gitarzysty, osiągając wkrótce absolutne apogeum. Tam też niestety rozpoczął flirt z narkotykami. Mimo sławy, jaka go otaczała pozostał normalnym facetem, nie dbał też o pieniądze. Gdy wrócił do Seattle nadal jeździł starą furgonetką ojca i spał w suterynie. Nie była to jednak sztuczna poza ekscentryka, był w tym naturalny. Chciał pozostać sobą i tak wspominali go najbliżsi. Wokół jego przedwczesnej śmierci do dziś krąży wiele niedomówień. Mówi się o wypadku, niektórzy podejrzewają morderstwo…


Pozostała muzyka. Cztery płyty wydane za życia, kilka utworów na piątą i wiele setek godzin nagranego materiału, które stały się źródłem niezliczonych kompilacji i bootlegów. Przypuszczam, że w wielkiej niebieskiej orkiestrze nie ma większego wizjonera od niego. Któż inny mógł stworzyć Purple Haze, Foxy Lady oraz Voodoo Child (Slight Return), pełne rozbudowanych akordów i nieznanych wcześniej barw. W pamięci fanów pozostawił niezapomniane koncerty – Monterey (1967), Woodstock (1969) i występ na wyspie Wight (1970) dla blisko siedemset tysięcznej publiczności… Jego pokolenie na zawsze zapamiętało The Star Spangled Banner – hymn USA utrwalony w filmie Michaela Wadleigha, zagrany w poniedziałkowy ranek 18 sierpnia dla przecierającej uszy ze zdumienia kilkusettysięcznej publiczności, nieopodal farmy Maxa Yasgura. W tej muzyce pobrzmiewały wszystkie niepokoje hipisów, łącznie z rewolucją obyczajową i koszmarem wojny wietnamskiej.



Are You Experienced (1967) był pierwszym albumem nagranym z The Hendrix Experience, na którym przeważały krótkie kompozycje, ale już tam umieścił Foxy Lady, Hey Joe, Purple Haze i niezapomniany The Wind Cries Mary. Płyta była pełna energii, bez zbędnych „zapychaczy”. Na drugim krążku Axis: Bold As Love (1967) poszedł jeszcze dalej, nie stroniąc od eksperymentów i sztuczek studyjnych. To tam można odnaleźć Little Wing czy Castles Made Of Sand, choć mam wrażenie, że trochę bardziej dał pograć kolegom. Wyraźniej słychać perkusję Mitcha Mitchella i bas Noela Reddinga. Kolejny album Electric Ladyland (1968) był dziełem owianym legendą i absolutnie genialnym, łącznie z kontrowersyjną okładką. Jimi miał na nią własny pomysł, wytwórnia Reprise zdecydowała się na pomarańczową fotografię Karla Ferrisa, a Track Records wykorzystało zbiorowy portret dziewiętnastu nagich pań w ciemnym wnętrzu, według projektu Davida Montgomery'ego. Mimo atmosfery niczym nieskrępowanego lata miłości Hendrix był tym pomysłem nieco zażenowany… Podczas nagrań w studiu towarzyszyło wielu instrumentalistów (Mike Finnigan i Steve Winwood – organy, Freddie Lee Smith - saksofon tenorowy i róg, Buddy Miles – perkusja, Jack Casady - gitara basowa, Al Kooper – pianino, Chris Wood – flet i Larry Faucette – konga). Płytę, poza nielicznymi wyjątkami wypełniły ponownie krótsze kompozycje. Końcówka jest prawdziwie zniewalająca, zwłaszcza absolutnie genialna wersja starej piosenki Dylana All Along The Watchtower oraz Voodoo Chile - równie powalająca interpretacja bluesa napisanego przez Johna Perry’ego.


Twórczość Hendrixa poznałem dość późno, dopiero wiele lat po jego śmierci. Wcześniej - owszem słyszałem o nim, pamiętam modne kolorowe koszulki z nadrukowaną jego podobizną, jednak tej muzyki w moim malutkim radyjku nie nadawali, a UKF-u nie miałem. Wiele lat później z ciekawości kupiłem na CD jego trzy pierwsze albumy. I dopiero wówczas otworzyły się jakby tajemnicze drzwi lub jak kto woli opadła zasłona, a historia muzyki nabrała dla mnie logiki. Wtedy pojąłem jakim był wizjonerem i zrozumiałem skąd czerpały wielbione przeze mnie późniejsze zespoły. Hendrix w niesamowity sposób rozwinął formułę rocka i bluesa. Ten Afroamerykanin, z korzeniami sięgającymi Irlandii oraz indiańskiego plemienia Czirokezów, otoczony białymi muzykami i czerpiący z wnętrza własnej duszy wyznaczył nowy, nieznany wcześniej poziom, nową stylistykę. Trudno ten krok porównać z jakimkolwiek i czyimkolwiek późniejszym dokonaniem. Nie bez powodu został uznany za jednego z najbardziej kreatywnych muzyków XX wieku. Okazał się pionierem twórczego wykorzystania możliwości artykulacyjnych, jakie stwarzała gitara elektryczna i cały jej osprzęt. Kontrolując wszelkie dźwięki jakie wydobywał ze swego instrumentu, nawet te wcześniej uważane za niemuzyczne, nadał im rangę sztuki i uczynił z nich środek wyrazu artystycznego. Dokonał tego w niespełna cztery lata, a jego osiągnięcia mają do dziś ogromny wpływ na wszystko co dzieje się we współczesnym rocku, a nawet jazzie.


Po śmierci Jimiego pozostała ogromna spuścizna. Początkowo nikt nie panował nad ukazującymi wątpliwej jakości składankami niepublikowanych wcześniej utworów, warto jednak zaznaczyć, że w ciągu zaledwie roku sprzedaż jego płyt wzrosła pięciokrotnie. Pierwszą pośmiertną, niedokończoną płytę The Cry of Love wydano już na początku 1971 roku. Krótko potem pojawił się album Rainbow Bridge, a w ślad za nim w 1972 War Heroes. Zawierały one materiał planowany na podwójne wydawnictwo First Rays of the New Rising Sun. W połowie lat siedemdziesiątych producent Alan Douglas wprowadził sporo zamieszania do twórczości Hendrixa, wydając dziwaczne płyty z poprawkami i dogrywkami, czynionymi przez dość przeciętnych grajków wedle własnej wizji. Nie próżnowali również twórcy bootlegów. Dość wspomnieć, że na rynku pojawiło się blisko pięćset tytułów. Wreszcie, w lipcu 1995 roku, po długich bataliach sądowych ojciec artysty Al Hendrix odzyskał prawa do zarządzania muzyczną 
spuścizną syna. Po jego śmierci przejęła je przyrodnia siostra gitarzysty. Utworzono wydawnictwo Experience Hendrix, mające na celu uporządkowanie katalogu Jimi'ego. Zatrudniono Johna McDermotta oraz Eddiego Kramera, dawnego inżyniera dźwięku, by osobiście nadzorował proces remasteringu z odnalezionych oryginalnych taśm-matek, wcześniej nie wykorzystywanych. Dzięki temu od końca lat dziewięćdziesiątych udało się ponownie wydać niemal cały jego wartościowy dorobek - tym razem we wcześniej nie osiągalnej jakości, z obszernymi i bogato ilustrowanymi książeczkami. W zasadzie dziś jedynie płyty z nalepką Experience Hendrix, potwierdzającą autoryzację nagrań przez rodzinę muzyka są prawdziwie godną rekomendacji serią wydawniczą, która systematycznie powiększa się o kolejne pozycje.


Niespotykany talent Hendrixa sprawił, że stał się on prawdziwą ikoną popkultury. Uosabiał tęsknoty swego pokolenia, nie tylko muzyczne, zwłaszcza w czasie, gdy w Ameryce nasilały się protesty antywojenne i trwała walka o prawa Afroamerykanów. Jego muzyka zyskała miłośników także w naszym kraju.


W 1989 rodzima wytwórnia Wifon wydała płytę, zatytułowaną Jimi Hendrix Experience, zawierającą nagrania pochodzące z koncertu w Royal Albert Hall w Londynie, który miał miejsce 18 lutego 1969 roku. Od 2003 roku Leszek Cichoński organizuje we Wrocławiu coroczny "Thanks Jimi Festival", poświęcony jego pamięci i muzyce. Przy tej okazji także co roku (z niewielkimi poślizgami) na wrocławskim Rynku podejmowane są kolejne próby bicia rekordu Guinessa we wspólnej grze na gitarach, z udziałem gwiazd z kraju i zagranicy. Jak dotąd obowiązuje rekord z 1 maja 2016, kiedy utwór Hey Joe zagrało jednocześnie 7356. gitarzystów. I jak tu nie przyznać, że muzykę Hendrixa odkrywają kolejne wrażliwe pokolenia.

słuchacz




piątek, 17 listopada 2017

Nightwish - akt pierwszy





Nie jest to zespół z mego absolutnego topu ulubionych wykonawców, bywają jednak chwile gdy słucham ich z przyjemnością. Przed laty zafascynowało mnie połączenie rocka, a w zasadzie jego bardziej metalowej odmiany z operowym sopranem Tarji Turunen. Efekt był atrakcyjny, choć średnio oryginalny. Podobną stylistykę, określaną jako metal symfoniczny niemal równolegle rozwijały takie grupy jak Within Temptation, Evanescence, Therion i kilka innych. W zasadzie każda z wymienionych zasługiwałaby na odrębną wzmiankę, bowiem wybrane płyty z ich dorobku również stoją na mojej Półeczce, a to jak wiadomo czytelnikom mego bloga jest czynnikiem, który decyduje o podjęciu tematu.
Wspomniana stylistyka bywa określana jako rock gotycki. Nazwa nawiązuje do stylu w sztuce i architekturze, który powstał na początku XII wieku we Francji, a z czasem rozpowszechnił się w całej Europie. Budowle gotyckie, jakkolwiek monumentalne i strzeliste, wyróżniały się lekkością, bogactwem witraży, zdobień i fresków. Podobny charakter ma ów gatunek rocka. Bywa mroczny niczym wnętrze katedry, w której pojawia się wielobarwne światło witraży, czyli bogata instrumentacja, nierzadko inspirowana muzyką klasyczną. W warstwie literackiej utwory odwołują się najczęściej do legend, mitologii, fantastyki i filmów grozy, rozwijając wątki związane z samotnością, cierpieniem i śmiercią. Termin ten pojawił się już w odniesieniu do twórczości Procol Harum (Ronald L. Smith), a później The Sisters of Mercy, Siouxsie and the Banshees, Fields of The Nephilim, Bauhaus, Lacrimosy czy choćby The Cure. 
W Polsce do tego nurtu początkowo nawiązywał Closterkeller. Granice gatunku są dość płynne i zapewne można dyskutować o jego przedstawicielach, tym bardziej, że niektórzy z wymienionych do owych związków oficjalnie się nie przyznają. 


Wróćmy jednak do Nightwish. Grupa powstała ponad dwadzieścia lat temu w Finlandii. Od tamtego czasu zaszło w niej sporo zmian, a po usunięciu w 2005 roku Tarji Turunen przy mikrofonie stoi już trzecia wokalistka. Szczerze mówiąc, po tym fakcie przyglądałem się zespołowi z dużo mniejszym zainteresowaniem, bowiem niezbyt przekonywał mnie głos przyjętej na jej miejsce Anette Olzon ze Szwecji... Potwierdziły to także relacje moich najbliższych, którzy w 2012 roku oglądali występ zespołu na Ursynaliach. Muzyka i oprawa koncertu była na wysokim poziomie, zaś wokalistka wypadła niespecjalnie. Aktualnie w zespole śpiewa Holenderka Floor Jansen. Oglądałem koncerty z jej udziałem w sieci i mam wrażenie, że radzi sobie w tej roli znacznie lepiej niż poprzedniczka. To jednak tylko moja subiektywna opinia. 
Od dawna posiadam kilka albumów tej fińskiej kapeli, jednak jedynie z początków ich kariery. Najobszerniejszym jest czteropłytowy box, zatytułowany Nightwish 1997-2001. Wydawnictwo obejmuje trzy pierwsze płyty: Angels Fall First (1997), Oceanborn (1998), Wishmaster (2000) oraz dodatkowo EP Over the Hills and Far Away (2001), na której prócz czterech kompozycji ze studia znalazły się utwory zarejestrowane 29 grudnia 2000 roku podczas koncertu w klubie Pakkahuone, w Tampere. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem grupę na scenie to momentalnie nasunęło mi się skojarzenie z tolkienowską Drużyną Pierścienia. Tuomas Holopainen (p) przypomina nieco Aragorna, Marco Hietala (b) wygląda jak Gimli, Erno Vuorinen (g) kojarzy się z postacią Legolasa, a Tarja Turunen (v) przywodziła na myśl księżniczkę Arwenę… Pozostaje jeszcze Jukka Nevalainen (dr). Ten się urwał z innej bajki i wyglądem budzi skojarzenia z postacią kapitana Jacka Sparrow’a, pirata z Karaibów. Warto przypomnieć, że Drużynę Pierścienia tworzyli przedstawiciele wszystkich Wolnych Ludów Śródziemia, które postanowiły sprzeciwić się czarnoksiężnikowi Sauronowi. Wszyscy członkowie drużyny znaleźli się w niej dobrowolnie i każdy miał prawo wycofać się lub zawrócić.


Dlaczego Tolkien? Tuomas Holopainen, lider oraz twórca niemal całego repertuaru jest jego wielkim fanem, a w utworach chętnie sięga po motywy z Trylogii. Poza tym… jak wieść niesie, zespół zawiązał się w lipcu 1996 roku, na wyspie przy ognisku, pośrodku jeziora Pyhäjärvi w Kitee. Tam podczas spotkania szkolnych przyjaciół padła propozycja stworzenia grupy nawiązującej twórczością do baśni i filmu, z elementami muzyki ludowej i klasyki. Wyróżnikiem stał się unikalny operowy głos Tarji Turunen, obejmujący niemal trzy oktawy. Drużyna swym pomysłem zainteresowała niewielką niezależną wytwórnię Spinefarm, która zainwestowała w ich debiut, noszący tytuł Angels Fall First. Płyta była dość surowa, zaledwie zwiastowała drzemiące w grupie możliwości. Zespół szybko nabrał wiatru w skrzydła i stał się jedną z najpopularniejszych fińskich kapel, a wkrótce ich sława wybiegła daleko poza granice kraju. Przybyło płyt, wzrosły wzajemne oczekiwania i niestety zaczął narastać konflikt interesów. Podobnie jak u Tolkiena - drużyna zaczęła się rozpadać.




Drugi album Oceanborn, wchodzący również w skład wspomnianego wcześniej boxu przyniósł zmianę stylu. Zespół porzucił filmowe i folkowe odniesienia na rzecz bardziej metalowego oblicza i większego wyeksponowania głosu wokalistki. Płyta nie była wprawdzie tak różnorodna i eklektyczna, ale poparta dobrą produkcją dobrze wypadała jako całość i ugruntowała pozycję kapeli na rynku. Twarde riffy i głos Tarji Turunen stał się ich znakiem rozpoznawczym. Wokalistka, godziła rosnącą popularność ze studiami w kraju oraz na Akademii Muzycznej w Karlsruhe w Niemczech. Mimo to, kolejny album Wishmaster stał się przykładem syndromu trzeciej płyty. Muzycy, flirtując z popem stracili swój pazur. Pomysły na kolejne utwory powtarzały się, przez co album w przeciwieństwie do swego poprzednika stał się mniej wyrazisty, brakowało mu „iskry”. Mimo tych zastrzeżeń muzyka Nightwish sprzedawała się świetnie. Grupa bez trudu zapełniała wielkie sale, a kolejne, coraz lepsze płyty, czyli Century Child (2002) oraz Once (2004 - nagrana z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną) dowodziły rosnącego potencjału. Nightwish udowodnił, że połączenie baśni, metalowych riffów i wyjątkowego śpiewu może być źródłem inspiracji dla innych zespołów.


Rok 2006 był przełomowy. Przyniósł wprawdzie DVD i koncertowy album End of an Era, będący dokumentem z trasy promującej Once, a właściwie zapisem kończącego ją koncertu przed dwunastotysięczną publicznością, zgromadzoną 21 października 2005 w helsińskiej Hartwall Areena. Tytuł okazał się proroczy, był to bowiem ostatni występ grupy z Tarją Turunen w roli głównej. Drużyna postanowiła usunąć ze swych szeregów wokalistkę, uważając że ją i zespół dzieli coraz więcej. Po koncercie wręczono jej oficjalny „list rozwodowy”. Bez wchodzenia w szczegóły – niewątpliwie był to koniec pewnej epoki. Tarja rozpoczęła własną karierę, a pozostali muzycy (nie bez zawirowań) kontynuowali swoją. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że nikomu to rozstanie nie wyszło na zdrowie. Wprawdzie zespół w końcu się otrząsnął, jednak obu stronom daleko do dawnej popularności.

Okładka End Of An Era zwiastuje konflikt i rozpad, jednak samo widowisko, wizualizacje komputerowe, pirotechnika i choreografia naprawdę pokazała grupę z najlepszej strony. Prócz własnych hitów zespół wykonał również kilka cudzych przebojów. Na wstępie pojawia się muzyczny motyw Hansa Zimmera z filmu Ostatni Samuraj, dając kolejny dowód przywiązania grupy do świata Hollywoodu. Zaraz potem słyszymy kompozycję Dark Chest Of Wonders z albumu Oceanborn, a w niej słowa „Odlecieć do marzeń / Daleko za morze / Bez brzemion i zmartwień”. Być może rozwiązałoby to narastające problemy, ale nie było to dane ani publiczności, ani zespołowi… 




W programie pojawia się także utwór The Phantom Of The Opera z musicalu A.L. Webbera. Kolejny symbol niemożliwych do spełnienia marzeń? Spośród cudzych kompozycji uwagę przykuwa ciekawa i mocno zagrana wersja High Hopes z albumu Division Bells Pink Floyd. To jeszcze jedna wycieczka w przeszłość, do kraju dzieciństwa, gdzie wszystko jest łatwe i proste. Prócz własnych hitów zespół wykonał również utwór Gary Moor’a Over The Hills And Far Away (Ponad wzgórzami i daleko stąd). Na zakończenie jeszcze zaśpiewany w duecie Wish I Had An Angel i ponownie muzyka Hansa Zimmera, wieńcząca niczym klamrą entuzjastycznie przyjęty spektakl motywem z filmu Król Artur. Mimo tych kilku kowerów program brzmi spójnie. Grupa jest w swoim żywiole, towarzyszy jej niesamowity doping publiczności, żywo reagującej na każdy utwór.



Po ponad roku od owego pamiętnego koncertu ukazał się nowy album Nightwish, zatytułowany Dark Passion Play (2007), z Anette Olzon przy mikrofonie. Wydano go na dwóch krążkach – w pełnej wersji oraz dodatkowo tylko w instrumentalnej. Czyżby muzykom zabrakło pewności i nie byli w stanie do końca zaufać nowej wokalistce?...
słuchacz








czwartek, 9 listopada 2017

Papużka Falista i jej bydgoski koncert AD 1982





Lato '82 było wyjątkowo gorące. Nie tylko z powodu wyjątkowych upałów i napiętej sytuacji politycznej w kraju. Na początku kwietnia, po dwóch latach obowiązkowej służby mogłem opuścić wojskowe koszary i wrócić do rodzinnej Bydgoszczy. W czerwcu i lipcu, pełen emocji śledziłem krętą drogę Antoniego Piechniczka i jego reprezentacji po srebrny medal na Mundialu w Hiszpanii (w tamtych latach trzecie miejsce nagradzano srebrem, za drugie był medal pozłacany). Trzeciego sierpnia (pamiętam, we wtorek) zasiadłem na widowni nieistniejącego już dziś amfiteatru Zawiszy, oczekując na występ legendarnej (choć głównie w naszym kraju) walijskiej grupy BUDGIE. Dokoła mnie, na niezbyt wygodnych drewnianych ławkach siedziała (jeszcze) spora grupa szczęśliwców. Obowiązywały wówczas rygory stanu wojennego i takie zgromadzenia zdarzały się nieczęsto, jednak ówczesna władza, chcąc odciągnąć młodzież od polityki, wyjątkowo przychylnym okiem spoglądała na imprezy rockowe (dość przypomnieć pamiętny festiwal w Jarocinie, który odbył się trzy tygodnie później). Po obu stronach sceny stały zestawy głośnikowe, spore jak na owe czasy. Koncert poprzedził niezły występ bluesowej grupy Easy Rider, z rewelacyjnym skrzypkiem Cezarym Czternastkiem. Szkoda, że ten utalentowany muzyk niestety już od kilku lat gra w największej orkiestrze bluesowej świata. Koncert wrocławskiej grupy spotkał się jednak z dość umiarkowanym przyjęciem, zaś publiczność coraz bardziej niecierpliwie domagała się gwiazdy wieczoru. Wreszcie podekscytowany głos ze sceny trochę na wyrost obwieścił, że już za chwilę pojawi się „w dwunastym roku światowej kariery, legenda, potęga hard rocka, Budgieeee!!!”.



No i zaczęło się. Początek był nawet niezły. Trójka muzyków - John Thomas (g), Steve Williams (dr) oraz Burke Shelley, lider, basista i wokalista w jednej osobie, z wielkimi okularami i w niewyszukanym jeansowym stroju - zaserwowała bydgoskiej publiczności porcję niezłego hard rocka. Na widowni momentalnie zagotowało się. O siedzeniu nie było już mowy. Cała publiczność amfiteatru stanęła na ławkach, tańcząc w rytm muzyki. Oczywiście pokryte odłażącą farbą wysłużone drewniane listwy nie miały prawa tego wytrzymać i co chwilę kolejne rzędy podskakujących głów zapadały się, lądując poza zasięgiem wzroku. To dało się jeszcze zrozumieć. Gorzej, że już bodaj po drugim utworze publiczność zaczęła szturmować scenę (wcale nie taką niską). Początkowo pojedyncze próby skutecznie pacyfikowała ochrona, lecz gdy nastąpił zmasowany atak to... wycofała się na z góry opatrzone pozycje. Szalejąca publika otoczyła grający zespół szczelnym półkolem, skutecznie uniemożliwiając widowni zobaczenie czegokolwiek. Sytuacji nie mógł opanować już znacznie mniej podekscytowany głos ze sceny, próbujący grozić, że koncert zostanie przerwany. Tu i ówdzie słychać było wspierające go, niezbyt cenzuralne okrzyki, jednak na stojących na scenie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Muzycy na szczęście wytrwali do końca. Grali nieźle, z ogniem, serwując nieco bardziej drapieżne wersje hitów, znanych nielicznym z płyt, a niemal wszystkim z radia, bowiem dzięki kilku znanym prezenterom zespół był w Polsce znacznie bardziej popularny, niż we własnej ojczyźnie. Szkoda, że niewiele widziałem. Dla wielu widzów koncert przypominał słuchanie muzyki z taśmy (bo bez wizji) przez nieco mocniejszy wzmacniacz. Zapadł mi w pamięć jedynie obraz pewnego, lekko otumanionego decybelami fana, siedzącego na scenie z głową niemal zanurzoną we wnętrzu kolumny głośnikowej i kiwającego się rytmicznie…


Jakiś czas temu, z niemałym zaskoczeniem odkryłem w Internecie zapis audio owego bydgoskiego koncertu, nawet w nie najgorszej jakości (zważywszy warunki i czas powstania). Wysłuchanie go po trzydziestu pięciu latach było naprawdę wyjątkowym przeżyciem. Trudno uwierzyć, że zespół za chwilę miał się rozpaść. Program ułożono głównie w oparciu o repertuar z późniejszych płyt. Wybrane utwory na żywo zabrzmiały znacznie ciekawiej i ostrzej niż w studio. Muzycy, widząc reakcję polskich fanów sięgnęli także po starsze kawałki. Nie oszczędzali się. Turned To Stone, mimo spokojnego wstępu powalało mocnymi riffami. Ciekawie wypadły połączone Napoleon Bona-Part One i Napoleon Bona-Part Two. No i kończąca koncert wisienka na torcie – Breadfan, który wzbogacony o dodatkowe improwizacje rozrósł się do blisko dziesięciu minut. W sieci znaleźć można jeszcze jeden koncert z tego tournée, zagrany dwa dni później w Hali Ludowej, we Wrocławiu.


Tyle wspomnienia, czas na fakty. Grupa Budgie to kawał legendy, zwłaszcza w naszym kraju. W 1982 roku zagrali w Polsce piętnaście koncertów. Ostatni, szesnasty – zaplanowany w Białymstoku, został odwołany z uwagi na brak prądu. Lider zespołu wspomina tę dwutygodniową trasę jako najwspanialszą, jaką kiedykolwiek zagrał w życiu. Muzykom towarzyszyła wspaniała atmosfera, polska gościnność, entuzjazm i tłumy na koncertach. Wieczorami pojawiali się w studenckich klubach, spontanicznie uczestnicząc w muzycznych jamach. W Poznaniu powstał oficjalny fan club zespołu, bodaj jeden z pierwszych istniejących w Polsce. To jedna z tych kapel, które mimo niezłych papierów na granie trochę nie miały szczęścia. Chłopaki skrzyknęli się w walijskim Cardiff pod tym szyldem w 1968 roku, choć grali ze sobą już znacznie wcześniej. Początkowo, jak niemal wszyscy w tym czasie inspirowali się muzyką The Beatles, jednak szybko wypracowali własne brzmienie. Burke Shelley często powtarza: „Nie miało znaczenia, co braliśmy na warsztat. Zawsze wychodziło nam coś hałaśliwego i ciężkiego. Inaczej nie potrafiliśmy.” Krytycy porównują jego głos do wokalistyki Geddy’ego Lee oraz Roberta Planta (nie jestem przekonany czy słusznie). Co ciekawe, uznają ich także za jedną z najbardziej wpływowych grup w historii ciężkiego rocka. Szkoda, że tak późno. 




Doceniła ich także konkurencja – Metallica nagrała Breadfan oraz Crash Course In Brain Surgery, Iron Maiden zaprezentował własną wizję I Can’t See My Feelings, podczas koncertów Van Hallen można usłyszeć In For The Kill, a Soundgarden zarejestrował Homicidal Suicidal. Faktem jest, że Budgie zaczęło świadomie kształtować swój styl dość szybko, jednak niestety do studia muzycy trafili ze sporym poślizgiem. Stało się to dopiero w 1971 roku, gdy podobnie łoił już Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple. Nic dziwnego, że debiut płytowy okazał się mocno spóźniony. Zabrakło nie tylko szczęścia, lecz przede wszystkim zdolnego i rzutkiego promotora. Cóż, nie każdy zespół może mieć swojego Petera Granta. Zapewne powinni znacznie wcześniej porzucić kluby rodzimej Walii i przenieść się do Londynu. Tam zyskaliby znacznie większą popularność i być może ich kariera potoczyłaby się inaczej. A może, jak sami przyznają, nie byli wystarczająco dobrzy?

Co ciekawe, mimo upływu lat ceny płyt Budgie bez względu na tytuł utrzymują się na dość wysokim poziomie. Dotyczy to zarówno pierwszych wydań, jak i przygotowanych w 2004 roku remasterów. Większość fanów najwyżej ceni Never Turn Your Back on a Friend (1973). To trzecia płyta w dorobku zespołu. To na niej znalazł się Breadfan, traktujący o stosunku do pieniędzy oraz niezwykle dojrzała ballada Parents. Burk napisał ją mając zaledwie szesnaście lat. Tekst dotyczył nie tylko rodziców, lecz także przyjaciół. Wynikała z niego gorzka prawda - najczęściej zbyt późno uświadamiamy sobie, że bliscy służąc bezinteresownie dobrą radą jednak mogą mieć rację… Teksty zespołu dalekie były od banału. Zawierały spostrzeżenia trafnie puentujące rzeczywistość, zwykle w sposób nie pozbawiony surrealistycznej ironii. 



Nieco większy sukces komercyjny przyniosła grupie następna płyta In For the Kill (1974 r.). Najlepszy i najbardziej twórczy okres działalności zamyka Bandolier (1975). Kolejne albumy, wydane w latach osiemdziesiątych odzwierciedlały rozdroża stylistyczne i wyraźny spadek formy. Wprawdzie w rodzimych programach radiowych pojawiały się jeszcze takie kawałki jak Time To Remember i Crime Against The World, pochodzące z Power Supply (1980) oraz popularna zwłaszcza na prywatkach ballada Alison, wybrana z Deliver Us From Evil (1982), daleko im jednak było do czasów świetności. Później zespół przeżył wiele trudnych chwil. Muzycy zmieniali się kilkakrotnie, grupa zawieszała działalność, jednak Burke Shelley nie potrafił żyć bez grania. Zespół reaktywował się w 1999 roku i w zasadzie gra do dziś, choć najczęściej w niewielkich klubach. Ich ostatni studyjny album to trochę niedoceniony You’re All Living In Cuckooland (2006). Nadal mają wielu fanów, zwłaszcza w Polsce. Cóż, vox populi, vox Dei i nie ma sensu z tym dyskutować. A Burke Shelley, jak twierdzi w wywiadach, czuje się w naszym kraju nawet lepiej niż we własnej ojczyźnie.
słuchacz




PS.

Nigdy nie odwracaj się plecami do przyjaciela, czyli Never Turn Your Back on a Friend (1973) to naprawdę świetna płyta. Piosenki tam zawarte przypominają często niewesołe felietony, wynikające z obserwacji i skłaniające do zadumy nad życiowymi wyborami i ich konsekwencjami. Warto po latach posłuchać tych utworów. Naprawdę wyjątkowo przystają do rzeczywistości, są ponadczasowe. Zresztą muzyka również.







piątek, 3 listopada 2017

Nick Cave, Złe Nasiona i ich kochane stworzenia







Nick Cave ma wiele twarzy. Każda z nich jest zdumiewająco prawdziwa. I ta bezkompromisowa z Birthday Party, i ta ponuro-więzienna z filmu Ghosts... Of A Civil Dead (1988), i ta pełna rozpaczy po stracie syna ze Skeleton Tree (2016). Czy można znaleźć wspólny mianownik dla Into My Arms i Where the Wild Roses Grow oraz Jack The Ripper i No Pussy Blues?

W 2014 roku Jane Pollard i Iain Forsyth próbowali narysować portret Nicka Cave’a w biograficznym filmie 20,000 Days on Earth, jednak nawet tam artysta pokazał się w krzywym zwierciadle, balansując między megalomanią i autoironią. Jedno jest pewne – to jeden z największych defetystów w popkulturze. Tragedie znaczą nie tylko jego albumy, lecz również zbiory poezji i scenariusze. Niestety, znaczą także jego życie prywatne. Być może słuchacze potrafią dostrzec w jego twórczości więcej niż on sam chce przekazać? Wszak w 1996 roku po wydaniu Murder Ballads powiedział: „Ludzie, którzy słuchają moich piosenek, rozumieją z nich znacznie więcej niż ja”. Chyba warto próbować samodzielnie odkrywać przesłanie jego tekstów, mimo iż oceny wynikające z emocjonalnego odbioru rzadko są obiektywne. Przykład? Oto powszechnie znany standard What A Wonderful World, napisany przez Georga Douglasa i Georga Davida Weissa, spopularyzowany przez Louisa Armstronga. Niżej w wykonaniu Nicka Cave’a i Shane’a MacGowana (niegdyś The Pogues). Obaj panowie śpiewają najwyraźniej będąc w odmiennych stanach świadomości, a sama piosenka zyskuje dzięki temu zupełnie inny, wręcz ironiczny wydźwięk...



Rok temu pożegnał się z nami David Bowie przejmującym albumem Blackstar. Miał świadomość swego odchodzenia. Na wydanej również w ubiegłym roku płycie Skeleton Tree Nick Cave pokazał dramat tych, którzy pozostają. Nagrał ją po tragicznej śmierci swego syna. Bywa i tak, że życie samo uzupełnia kreacje artystyczne. Przyznam, że twórczość Nicka Cave’a wywołuje we mnie uczucie pewnej melancholii i prowokuje do refleksji na ile człowiek jest w stanie samodzielnie wykuwać swój los, a w jakim stopniu jest on konsekwencją jego wcześniejszych wyborów...


Nick Cave, choć pochodzi z Australii, to jego obecny zespół The Bad Seeds został sformowany w Berlinie, z resztek poprzednich formacji. Wcześniej działał w zespołach Grinderman (2006–2011, 2013), The Birthday Party (1980–1983) i The Boys Next Door (1976–1980). Początkowo stylistycznie najbliżej mu było do post-punkowego brzmienia. Z czasem w jego twórczości coraz większego znaczenia nabierał przekaz słowny, oparty na pisanych samodzielnie poetyckich tekstach. Często, choć nie zawsze nawiązywał do własnych przeżyć i doświadczeń. Bodaj największym sukcesem komercyjnym cieszyła się płyta Murder Ballads (1996), na której wszystkie utwory dotykały tematu morderstwa. Znalazła się tam ballada Where the Wild Roses Grow wykonana w ciekawym, choć nieco odważnym zestawieniu - wspólnie z gwiazdą pop Kylie Minogue, pochodzącą również z Australii. Ten duet stał się wielkim sukcesem. W zamykającym płytę utworze Death Is Not the End, napisanym przez Boba Dylana prócz Kylie towarzyszył mu Shane MacGowan oraz ówczesna sympatia - PJ Harvey, która zaśpiewała również w kompozycji Henry Lee.




Kolejny, równie ciepło przyjęty album, który także stoi na mojej półeczce to The Boatman's Call (1997). Jest również mroczny, choć traktuje o tęsknocie i rozstaniach. Swym klimatem wyjątkowo przypomina twórczość Leonarda Cohena… Chyba to podobieństwo nie jest przypadkowe. Nick Cave pojawił się w 2006 roku na płycie Leonard Cohen: I'm Your Man, będącej rodzajem hołdu dla artysty. Wykonał tam samodzielnie piosenkę I'm Your Man oraz Suzanne, wspólnie z Julie Christensen i Perlą Batalla. 



W maju tego roku ukazało się niezwykłe wydawnictwo: Lovely Creatures: The Best of Nick Cave & The Bad Seeds 1984 – 2014. To jak dotąd najbardziej wyczerpujące podsumowanie dorobku, przygotowane osobiście przez Nicka oraz Micka Harveya. Całość wydano w kilku formatach, w tym w postaci trzech płyt CD (na których zamieszczono łącznie 45 utworów), uzupełnionych o dwugodzinny krążek DVD. Materiał wizyjny zawiera fragmenty występów na żywo oraz wcześniej niepublikowane materiały. Jest to jednak raczej pewna ciekawostka, bowiem prócz profesjonalnych nagrań koncertowych znalazły się tam strzępy wywiadów oraz nagrania amatorskie z różnych lat, często dość kiepskiej jakości. Jednak te celowo nie oczyszczone dokumenty chyba lepiej przystają do zaprezentowanych archiwaliów.


Najbardziej ekskluzywna, limitowana wersja zawiera dodatkowo 256-stronicowy, ładnie wydany album, pełen interesujących tekstów i fotografii. Książka podobno od pierwszego kontaktu silnie uzależnia. Całe wydawnictwo jest podsumowaniem trzydziestu lat działalności artystycznej, począwszy od debiutanckiego albumu From Her To Eternity po Push The Sky Away. Fani odnajdą tam zarówno koncertowe Stagger Lee czy The Mercy Seat, "przebojowe" Where The Wild Roses Grow oraz najnowsze Jubilee Street oraz We No Who U R. Są też utwory znane z filmów i telewizji (jak choćby O Childern z filmu Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. I). Dawni i obecni współpracownicy Cave’a na jego prośbę przeszukali prywatne archiwa i udostępnili wiele nieznanych zdjęć i pamiątek. Wykorzystano reprodukcje biletów, unikalne zdjęcia z Polaroida, wstępne projekty okładek oraz zapiski z prywatnego notatnika artysty. Całość skompilowano chronologicznie, dokumentując najważniejsze momenty. 

Fotografia promocyjna wydawnictwa ze strony nickcave.com
Lovely Creatures to chyba właściwa nazwa dla tego zbioru. Odzwierciedla również osobisty stosunek artysty do swego dorobku. Muzycy zaprezentowali także mniej popularne nagrania, które ich zdaniem są równie ważne. Wykonali olbrzymią pracę i zrobili to naprawdę dobrze. Dostępna jest także edycja składająca się z dwóch płyt CD, jednak zaprezentowany tam wybór skrócony został o połowę, a kolejność nagrań jest co najmniej przypadkowa. W przypadku Nicka trudno polecić taki zestaw. Maniakom winyli zaoferowano to samo na trzech LP. Zbiór pomija jedynie Skeleton Tree, jego ostatni album. Podobno dlatego, że pierwotnie miał ukazać się w 2014 roku, jednak przeszkodą stała się nagła śmierć czternastoletniego syna artysty. Może tak miało być, bowiem owa płyta pochodzi z innego świata. Jest znacznie łagodniejsza, o wręcz ambientowym nastroju, ze skromnie użytymi środkami wyrazu dobrze odzwierciedla dramatyczną pustkę, z którą trzeba zmierzyć się po odejściu bliskiej osoby. Premierze albumu towarzyszył kinowy pokaz filmu One More Time With Feeling, zrealizowanego podczas nagrań. Trasa promocyjna ma trwać niemal cały rok. 24 października artysta i jego zespół wystąpił na warszawskim Torwarze, mają też zagrać 4 lipca na przyszłorocznym Open’erze. Nick ma w Polsce wielu fanów. Może wynika to z niezwykle bliskich relacji, jakie potrafi nawiązać z publicznością podczas koncertów? A może tragedie, które opisuje w swych utworach w jakiś sposób działają na wyobraźnię słuchaczy? Dramaty, nieszczęśliwa miłość i śmierć zwykle chwytają za serce, nawet gdy opowiedziane są z domieszką liryki i czarnego humoru. Warszawski koncert podobno był bardzo udany. Nie byłem, trochę żałuję, zresztą ponoć bilety zniknęły natychmiast.

słuchcz


Niektórzy nie wiedzą gdzie zacząć z The Bad Seeds. Inni znają całą dyskografię lepiej ode mnie! To wydawnictwo przechodzi przez trzy dekady tworzenia muzyki! To sporo utworów! Wybraliśmy te, które w jakiś sposób się zaznaczyły. Niektóre z nich aż się proszą, żeby je zagrać na żywo. Inne, są naszymi ulubionymi utworami. Niektóre są zbyt ważne, noszą w sobie tyle historii, że nie można ich pominąć. Są też takie, które zwyczajnie się nie przebiły, biedactwa. Te musicie odkryć sami.

Nick Cave