czwartek, 9 listopada 2017

Papużka Falista i jej bydgoski koncert AD 1982





Lato '82 było wyjątkowo gorące. Nie tylko z powodu wyjątkowych upałów i napiętej sytuacji politycznej w kraju. Na początku kwietnia, po dwóch latach obowiązkowej służby mogłem opuścić wojskowe koszary i wrócić do rodzinnej Bydgoszczy. W czerwcu i lipcu, pełen emocji śledziłem krętą drogę Antoniego Piechniczka i jego reprezentacji po srebrny medal na Mundialu w Hiszpanii (w tamtych latach trzecie miejsce nagradzano srebrem, za drugie był medal pozłacany). Trzeciego sierpnia (pamiętam, we wtorek) zasiadłem na widowni nieistniejącego już dziś amfiteatru Zawiszy, oczekując na występ legendarnej (choć głównie w naszym kraju) walijskiej grupy BUDGIE. Dokoła mnie, na niezbyt wygodnych drewnianych ławkach siedziała (jeszcze) spora grupa szczęśliwców. Obowiązywały wówczas rygory stanu wojennego i takie zgromadzenia zdarzały się nieczęsto, jednak ówczesna władza, chcąc odciągnąć młodzież od polityki, wyjątkowo przychylnym okiem spoglądała na imprezy rockowe (dość przypomnieć pamiętny festiwal w Jarocinie, który odbył się trzy tygodnie później). Po obu stronach sceny stały zestawy głośnikowe, spore jak na owe czasy. Koncert poprzedził niezły występ bluesowej grupy Easy Rider, z rewelacyjnym skrzypkiem Cezarym Czternastkiem. Szkoda, że ten utalentowany muzyk niestety już od kilku lat gra w największej orkiestrze bluesowej świata. Koncert wrocławskiej grupy spotkał się jednak z dość umiarkowanym przyjęciem, zaś publiczność coraz bardziej niecierpliwie domagała się gwiazdy wieczoru. Wreszcie podekscytowany głos ze sceny trochę na wyrost obwieścił, że już za chwilę pojawi się „w dwunastym roku światowej kariery, legenda, potęga hard rocka, Budgieeee!!!”.



No i zaczęło się. Początek był nawet niezły. Trójka muzyków - John Thomas (g), Steve Williams (dr) oraz Burke Shelley, lider, basista i wokalista w jednej osobie, z wielkimi okularami i w niewyszukanym jeansowym stroju - zaserwowała bydgoskiej publiczności porcję niezłego hard rocka. Na widowni momentalnie zagotowało się. O siedzeniu nie było już mowy. Cała publiczność amfiteatru stanęła na ławkach, tańcząc w rytm muzyki. Oczywiście pokryte odłażącą farbą wysłużone drewniane listwy nie miały prawa tego wytrzymać i co chwilę kolejne rzędy podskakujących głów zapadały się, lądując poza zasięgiem wzroku. To dało się jeszcze zrozumieć. Gorzej, że już bodaj po drugim utworze publiczność zaczęła szturmować scenę (wcale nie taką niską). Początkowo pojedyncze próby skutecznie pacyfikowała ochrona, lecz gdy nastąpił zmasowany atak to... wycofała się na z góry opatrzone pozycje. Szalejąca publika otoczyła grający zespół szczelnym półkolem, skutecznie uniemożliwiając widowni zobaczenie czegokolwiek. Sytuacji nie mógł opanować już znacznie mniej podekscytowany głos ze sceny, próbujący grozić, że koncert zostanie przerwany. Tu i ówdzie słychać było wspierające go, niezbyt cenzuralne okrzyki, jednak na stojących na scenie nie robiło to najmniejszego wrażenia. Muzycy na szczęście wytrwali do końca. Grali nieźle, z ogniem, serwując nieco bardziej drapieżne wersje hitów, znanych nielicznym z płyt, a niemal wszystkim z radia, bowiem dzięki kilku znanym prezenterom zespół był w Polsce znacznie bardziej popularny, niż we własnej ojczyźnie. Szkoda, że niewiele widziałem. Dla wielu widzów koncert przypominał słuchanie muzyki z taśmy (bo bez wizji) przez nieco mocniejszy wzmacniacz. Zapadł mi w pamięć jedynie obraz pewnego, lekko otumanionego decybelami fana, siedzącego na scenie z głową niemal zanurzoną we wnętrzu kolumny głośnikowej i kiwającego się rytmicznie…


Jakiś czas temu, z niemałym zaskoczeniem odkryłem w Internecie zapis audio owego bydgoskiego koncertu, nawet w nie najgorszej jakości (zważywszy warunki i czas powstania). Wysłuchanie go po trzydziestu pięciu latach było naprawdę wyjątkowym przeżyciem. Trudno uwierzyć, że zespół za chwilę miał się rozpaść. Program ułożono głównie w oparciu o repertuar z późniejszych płyt. Wybrane utwory na żywo zabrzmiały znacznie ciekawiej i ostrzej niż w studio. Muzycy, widząc reakcję polskich fanów sięgnęli także po starsze kawałki. Nie oszczędzali się. Turned To Stone, mimo spokojnego wstępu powalało mocnymi riffami. Ciekawie wypadły połączone Napoleon Bona-Part One i Napoleon Bona-Part Two. No i kończąca koncert wisienka na torcie – Breadfan, który wzbogacony o dodatkowe improwizacje rozrósł się do blisko dziesięciu minut. W sieci znaleźć można jeszcze jeden koncert z tego tournée, zagrany dwa dni później w Hali Ludowej, we Wrocławiu.


Tyle wspomnienia, czas na fakty. Grupa Budgie to kawał legendy, zwłaszcza w naszym kraju. W 1982 roku zagrali w Polsce piętnaście koncertów. Ostatni, szesnasty – zaplanowany w Białymstoku, został odwołany z uwagi na brak prądu. Lider zespołu wspomina tę dwutygodniową trasę jako najwspanialszą, jaką kiedykolwiek zagrał w życiu. Muzykom towarzyszyła wspaniała atmosfera, polska gościnność, entuzjazm i tłumy na koncertach. Wieczorami pojawiali się w studenckich klubach, spontanicznie uczestnicząc w muzycznych jamach. W Poznaniu powstał oficjalny fan club zespołu, bodaj jeden z pierwszych istniejących w Polsce. To jedna z tych kapel, które mimo niezłych papierów na granie trochę nie miały szczęścia. Chłopaki skrzyknęli się w walijskim Cardiff pod tym szyldem w 1968 roku, choć grali ze sobą już znacznie wcześniej. Początkowo, jak niemal wszyscy w tym czasie inspirowali się muzyką The Beatles, jednak szybko wypracowali własne brzmienie. Burke Shelley często powtarza: „Nie miało znaczenia, co braliśmy na warsztat. Zawsze wychodziło nam coś hałaśliwego i ciężkiego. Inaczej nie potrafiliśmy.” Krytycy porównują jego głos do wokalistyki Geddy’ego Lee oraz Roberta Planta (nie jestem przekonany czy słusznie). Co ciekawe, uznają ich także za jedną z najbardziej wpływowych grup w historii ciężkiego rocka. Szkoda, że tak późno. 




Doceniła ich także konkurencja – Metallica nagrała Breadfan oraz Crash Course In Brain Surgery, Iron Maiden zaprezentował własną wizję I Can’t See My Feelings, podczas koncertów Van Hallen można usłyszeć In For The Kill, a Soundgarden zarejestrował Homicidal Suicidal. Faktem jest, że Budgie zaczęło świadomie kształtować swój styl dość szybko, jednak niestety do studia muzycy trafili ze sporym poślizgiem. Stało się to dopiero w 1971 roku, gdy podobnie łoił już Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple. Nic dziwnego, że debiut płytowy okazał się mocno spóźniony. Zabrakło nie tylko szczęścia, lecz przede wszystkim zdolnego i rzutkiego promotora. Cóż, nie każdy zespół może mieć swojego Petera Granta. Zapewne powinni znacznie wcześniej porzucić kluby rodzimej Walii i przenieść się do Londynu. Tam zyskaliby znacznie większą popularność i być może ich kariera potoczyłaby się inaczej. A może, jak sami przyznają, nie byli wystarczająco dobrzy?

Co ciekawe, mimo upływu lat ceny płyt Budgie bez względu na tytuł utrzymują się na dość wysokim poziomie. Dotyczy to zarówno pierwszych wydań, jak i przygotowanych w 2004 roku remasterów. Większość fanów najwyżej ceni Never Turn Your Back on a Friend (1973). To trzecia płyta w dorobku zespołu. To na niej znalazł się Breadfan, traktujący o stosunku do pieniędzy oraz niezwykle dojrzała ballada Parents. Burk napisał ją mając zaledwie szesnaście lat. Tekst dotyczył nie tylko rodziców, lecz także przyjaciół. Wynikała z niego gorzka prawda - najczęściej zbyt późno uświadamiamy sobie, że bliscy służąc bezinteresownie dobrą radą jednak mogą mieć rację… Teksty zespołu dalekie były od banału. Zawierały spostrzeżenia trafnie puentujące rzeczywistość, zwykle w sposób nie pozbawiony surrealistycznej ironii. 



Nieco większy sukces komercyjny przyniosła grupie następna płyta In For the Kill (1974 r.). Najlepszy i najbardziej twórczy okres działalności zamyka Bandolier (1975). Kolejne albumy, wydane w latach osiemdziesiątych odzwierciedlały rozdroża stylistyczne i wyraźny spadek formy. Wprawdzie w rodzimych programach radiowych pojawiały się jeszcze takie kawałki jak Time To Remember i Crime Against The World, pochodzące z Power Supply (1980) oraz popularna zwłaszcza na prywatkach ballada Alison, wybrana z Deliver Us From Evil (1982), daleko im jednak było do czasów świetności. Później zespół przeżył wiele trudnych chwil. Muzycy zmieniali się kilkakrotnie, grupa zawieszała działalność, jednak Burke Shelley nie potrafił żyć bez grania. Zespół reaktywował się w 1999 roku i w zasadzie gra do dziś, choć najczęściej w niewielkich klubach. Ich ostatni studyjny album to trochę niedoceniony You’re All Living In Cuckooland (2006). Nadal mają wielu fanów, zwłaszcza w Polsce. Cóż, vox populi, vox Dei i nie ma sensu z tym dyskutować. A Burke Shelley, jak twierdzi w wywiadach, czuje się w naszym kraju nawet lepiej niż we własnej ojczyźnie.
słuchacz




PS.

Nigdy nie odwracaj się plecami do przyjaciela, czyli Never Turn Your Back on a Friend (1973) to naprawdę świetna płyta. Piosenki tam zawarte przypominają często niewesołe felietony, wynikające z obserwacji i skłaniające do zadumy nad życiowymi wyborami i ich konsekwencjami. Warto po latach posłuchać tych utworów. Naprawdę wyjątkowo przystają do rzeczywistości, są ponadczasowe. Zresztą muzyka również.







1 komentarz:

  1. Moją ulubioną ich płytą jest "Nightflight" i oczywiście ten singiel Tonpressu :)

    OdpowiedzUsuń