Budgie – początki kariery ciężko skrzeczącej papużki
Walijskie trio Budgie to jeden z tych zespołów, który w dawnym PRL-u zyskał znacznie większe uznanie niż we własnej ojczyźnie. Z pewnością nie bez znaczenia była promocja radiowej Trójki (tu ukłon w stronę pana Piotra i Minimaxu), a także kilkanaście koncertów przed polską publicznością latem 1982 roku. Wspominałem je z sentymentem także na stronach mojej Półeczki. Pozostawiły one nie tylko żywe wspomnienia wśród polskich fanów, a sam zespół otoczyły niemal legendą. Choć dzisiejszej perspektywy muzyka Budgie może wydawać się koneserom dawnego rocka nieco wtórna, to w istocie wcale tak nie jest. To jeden z tych naprawdę dobrych zespołów, który nie zdobył uznania, na jakie zasługiwał. Współcześni znawcy tematu uznają ich za jedną z najbardziej wpływowych grup w historii i potwierdzają, że walijskie trio miało znaczący wpływ na zdefiniowanie oraz ukształtowanie ciężkiego rocka. Nie bez powodu Metallica nagrała pochodzące z ich repertuaru kompozycje Breadfan oraz Crash Course In Brain Surgery, zaś Iron Maiden sięgnął po I Can't See My Feelings. Do inspiracji muzyką Budgie przyznaje się także Megadeth, Soundgarden, Van Halen, Alice In Chains i Queens Of The Stone Age. To tylko nieliczne przykłady, warto więc pamiętać o sympatycznych Walijczykach, nie tylko ze względów sentymentalnych, warto też tymi wspomnieniami dzielić się z młodszymi słuchaczami.
Zespół zaistniał w Cardiff, w 1967 roku. Początkowo, jak niemal wszyscy, grał popularne przeboje innych autorów. Chętnie wykonywali materiał z płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band The Beatles, chętnie też słuchali bluesa. Występowali w lokalnych klubach i college’ach. Dość szybko udało im się wypracować własne, cięższe i głośniejsze brzmienie, w tamtym okresie jeszcze niezbyt popularne. Taki właśnie styl preferował Burke Shelley, wokalista grupy, grający jednocześnie na gitarze basowej. Jego wizję linii programowej dało się streścić w krótkich słowach – ma być ciężko, głośno, a czerpiąca z bluesa muzyka ma być oparta na riffach, z których jednocześnie wyłaniać się będzie linia melodyczna. Początkowo zespół był kwartetem, w którym poza wokalistą i basistą występował Brian Goddard (gitara), Tony Bourge (gitara, śpiew) oraz Ray Phillips (perkusja). Po jakimś czasie Goddarda pochłonęły troski życia codziennego (praca i powiększająca się rodzina), tak więc na początku 1970 koledzy podziękowali mu za współpracę i zespół przekształcił się w trio. To dodatkowo ich scementowało. Stanowili paczkę zgranych kumpli, którzy przede wszystkim chcieli grać. Miejscem stałych spotkań i prób stała się stara drewniana szopa we wsi Drope, niedaleko Cardiff. Systematycznie ćwiczyli, inwestowali w sprzęt i grali koncerty. Ich muzyka niemal od początku była ciekawym połączeniem basowo-gitarowych riffów i charakterystycznego głosu wokalisty, który śpiewał własne teksty, często pełne specyficznego humoru. W ich kompozycjach skrzyło się od pomysłów, zmian tempa i nastrojów. Traktowali zespół bardzo poważnie, nic więc dziwnego, że postanowili poświęcić mu wszystko. Porzucili swe zajęcia zawodowe i odbyli poważną naradę. Wszystkie zobowiązania finansowe, wynikające z zakupu instrumentów złożyli do wspólnej kasy i zdecydowali wspólnie ją spłacać dochodami z koncertów. Z czasem kupili nawet furgonetkę. Była jednak tak mała, że z trudem mieściła zespół i sprzęt. Nie myśleli jednak o wygodach, po prostu kochali swą muzykę i chcieli grać.
Przełom nastąpił jesienią 1970, gdy współpracujący z nimi manager wysłał ich do Rockfield, by zagrali przed Rodgerem Bainem, producentem pierwszego albumu Black Sabbath. Nie znając nawet jego upodobań muzycznych postanowili przedstawić własny, ciężko brzmiący repertuar. Udało się, Bain poszukiwał takich właśnie zespołów. Zaproponował im przyjazd do Londynu, do studia Regent A i nagranie taśmy demo. Pojechali za pożyczone pieniądze, pożyczonym samochodem. Sponsorem wyjazdu okazał się niejaki Windsor Walby, zaledwie dwudziestojednoletni młodzieniec, któremu nieco poszczęściło się w branży budowlanej. Kumple śmiali się z niego, że użyczył swój nowy wóz zupełnie nieznanemu zespołowi. On jednak, pochodząc również z dość ubogiego środowiska dobrze wiedział, co oznacza pomoc na starcie. W efekcie Budgie nagrało swoje demo z Rodgerem Bainem jako producentem i Tomem Allomem jako inżynierem dźwięku (obaj byli odpowiedzialni za pierwsze trzy albumy Black Sabbath), a samochód wrócił do właściciela w idealnym stanie. Walby nie śledził dalszych losów tria, jednak gdy po wielu latach dowiedział się jak bardzo pomógł zespołowi, to nie krył zadowolenia ze swej decyzji sprzed lat.
Taśma demo trafiła do Davida Howellsa z MCA, któremu zaimponowała swoboda z jaką łączyli w swej muzyce fragmenty akustyczne z potężnie brzmiącym, ciężkim graniem. Podpisali umowę, a w zasadzie w ich imieniu zrobił to pośrednik jakim była firma Hummingbird Productions wspomnianego Rodgera Baina. Nie była może dla zespołu najkorzystniejsza, ale taka praktyka była wówczas powszechna. Oczywiście konsekwencją kontraktu była trasa koncertowa (początkowo niewielka, zaledwie poza granice Walii) oraz nagranie płyty. Trafili do studia Rockfield, w pobliżu Monmouth, w Walii. Dziś portal RecordProduction.com uznaje je za jedno z pięciu najlepszych studiów na świecie. Zostało założone przez braci Kingsleya i Charlesa Warda w 1963 roku, którzy postanowili przekształcić wiejski dom i budynki gospodarcze na studio z zapleczem hotelowym. W tamtych czasach była to nowość. Studio zyskało sławę, nagrywało tam wiele zespołów, zgodnie chwaląc zarówno warunki jak i spokojną wiejską okolicę, niewątpliwie mającą wpływ na świetną atmosferę pracy. Nic dziwnego, że właśnie tam Budgie zrealizowało łącznie aż siedem albumów ze swojej dyskografii. Pierwszy zarejestrowali niemal na żywo w 1971 roku, na ośmiośladzie, w zaledwie cztery czy pięć dni (wspomnienia muzyków nie są tu zbieżne). Nad całością czuwał Rodger Bain. Koszty nagrań wyniosły zaledwie czterysta pięćdziesiąt funtów. Płytę wydało MCA. Ukazała się 3 września tego samego roku. Muzycznie zdefiniowała wypracowany wcześniej styl zespołu – potężnie brzmiący rock, z wkomponowanymi subtelnymi fragmentami balladowymi i intrygującym głosem wokalisty. To tam znalazły się takie kompozycje jak choćby The Author czy Nude Disintegrated Parachutist Woman.
Recenzje były dość umiarkowane. Owszem, były pochlebne, jednak w sporej części londyńska krytyka zamiast muzyki dostrzegała dość nietypowe teksty oraz walijski akcent Burke’a Shelley’a. Mało tego - w zasadzie płytowy debiut zespołu okazał się nieco spóźniony. Od powstania grupy do wydania pierwszego albumu minęły cztery lata. Gdyby zaistnieli w Londynie wcześniej, to być może mieliby nieco większe szanse jako forpoczta ciężkiego brzmienia. Tymczasem szlak przecierał już Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath. Zabrakło nie tylko szczęścia, lecz przede wszystkim zdolnego i obrotnego menadżera. W zasadzie od początku działalności Budgie budowało swą karierę samodzielnie, muzycy sami organizowali koncerty, sami dobijali się do lokalnej prasy i stacji radiowych, sami też drukowali plakaty.
Burke Shelley, Tony Bourge i Ray Phillips mimo dość napiętego harmonogramu (zaczęli koncertować już w całym kraju) i nie zrażeni chłodnym przyjęciem krytyki w krótkim czasie nagrali w wiejskim studiu Rockfield kolejne dwa albumy – Squawk oraz Never Turn Your Back On A Friend, dziś zaliczane do ich największych osiągnięć. Squawk (1972) również wyprodukował Rodger Bain, zaś okładka była dziełem Rogera Deana (tego samego, który projektował koperty do wydawnictw Yes, Uriah Heep i Asia). Przy konsolecie usiadł Tom Allom. Jego współpraca z zespołem układała się dość średnio, gdyż muzycy mieli już dość sprecyzowane oczekiwania. Nie byli zadowoleni z brzmienia perkusji i basu, stąd też po kilku dniach wrócili do studia by całość zremiksować. Wiedzieli, że poprzeczka została podniesiona dość wysoko. Drugi album nie ustępował debiutowi. Studio dysponowało już magnetofonem szesnastośladowym oraz oddzielną kabiną dla perkusji, jednak i tak nagrywając bębny drzwi pozostawili otwarte, by mieć ze sobą kontakt wzrokowy. Praca przy nagraniach zajęła muzykom niespełna tydzień i pochłonęła około dziewięćset funtów. Album przyniósł kolejną dawkę mocnego hard rocka. Słychać w tej muzyce Cream, Black Sabbath i Led Zeppelin, jest też sporo kontrastów (rozbudowany, wręcz epicki Young Is A World, czy nieco folkowy Make Me Happy). Zwracał uwagę Whiskey River, nieco bardziej rozbudowany w stosunku do wersji singlowej.
Wielu fanów zespołu za największy sukces artystyczny zespołu uważa ich trzecią płytę Never Turn Your Back on a Friend (1973). To właśnie na niej znalazł się m.in. utwór Breadfan, po który w 1988 r. sięgnęła Metallica. Album zamyka dziesięciominutowa ballada Parents, do dziś nieodłącznie kojarzona z zespołem, a napisana przez basistę na długo przed powstaniem grupy. Zaskakująco dojrzały i daleki od banału tekst opowiada o dorastaniu, dojrzewaniu i problemach w kontaktach z rodzicami i przyjaciółmi. To w mojej ocenie jedno z ciekawszych dokonań nie tylko Budgie, ale całej ówczesnej muzyki rockowej. Szkoda, że mimo swego potencjału i niewątpliwej wartości artystycznej płyta nie sprzedała się w oszałamiającym nakładzie. Dużo większy sukces komercyjny odnotował kolejny album In for the Kill! (1974), który pozwolił zespołowi wspiąć się na szczyt swej kariery. Po latach doceniła ich także konkurencja. Metallica nagrała także Crash Course In Brain Surgery, Iron Maiden zaprezentował własną wizję I Can’t See My Feelings, podczas koncertów Van Hallen czasem można usłyszeć In For The Kill, a Soundgarden włączył do swego repertuaru Homicidal Suicidal.
Warto wspomnieć jeszcze o bardzo dobrym albumie Bandolier z 1975 roku. Niestety, kolejne płyty były słabsze i odzwierciedlały rozdroża stylistyczne oraz spadek formy. Muzycy przeżyli wiele trudnych chwil, grupa zmieniała skład, kilkakrotnie zawieszała działalność, jednak Burke Shelley nie potrafił żyć bez grania. Zespół reaktywował się w 1999 roku i w zasadzie gra do dziś, choć najczęściej w niewielkich klubach. Budgie swój ostatni studyjny album You’re All Living In Cuckooland zarejestrowało w 2006 roku. Nadal mają wielu fanów, zwłaszcza w Polsce, a ceny ich płyt niestety, nie należą do najniższych. Burke Shelley, jak twierdzi w wywiadach, czuje się w naszym kraju nawet lepiej niż we własnej ojczyźnie. Nic dziwnego, bowiem w 2010 roku, na krótko przed jednym z polskich koncertów i trasą w Czechach, dzięki szybkiej i trafnej diagnozie polskiego lekarza (notabene fana zespołu) trafił do szpitala specjalistycznego w Wejherowie, gdzie przeszedł operację tętniaka ratującą mu życie.
Nigdy nie odwracaj się plecami do przyjaciela, czyli Never Turn Your Back on a Friend (1973) to naprawdę świetna płyta. Wracam do niej wyjątkowo często. Piosenki na niej zawarte to wprawdzie niewesołe opowiastki, wynikające z obserwacji i skłaniające do zadumy nad życiowymi wyborami i ich konsekwencjami. Warto posłuchać ich po latach. Naprawdę wyjątkowo przystają do rzeczywistości, są ponadczasowe. Muzyka zresztą również, stąd też z pewnością do tego tematu niebawem powrócę.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz