wtorek, 2 kwietnia 2019

Panta Rhei – Rudź & Pauszek









Na początku marca, wiedziony ciekawością i rekomendacją mego przyjaciela, udałem się do bydgoskiego MCK na koncert, którym Tomasz Pauszek podsumował dwudziestą rocznicę swej działalności artystycznej. Ciekawość moja była tym większa, że po primo ów kompozytor, wykonawca i producent muzyki elektronicznej oraz eksperymentalnej to również bydgoszczanin, a secundo – swój udział w owym benefisie zapowiedziało kilka znamienitych gwiazd, jak choćby Władysław Komendarek, Pawbeats i Przemysław Rudź. Był też chór, kwartet smyczkowy, lasery, wizualizacje i krótkie etiudy filmowe, ilustrujące muzykę. Wrażenia niespotykane, głęboko zapadające w pamięć. Pauszek zaprezentował w tej atrakcyjnej oprawie przekrój swego dorobku, na który składa się blisko dwadzieścia płyt. Kilka z nich powstało we współpracy z innymi twórcami – stąd właśnie udział w koncercie zaproszonych gości.
Jednym z najświeższych przykładów takiej współpracy jest wydany w listopadzie ubiegłego roku album Panta Rhei, skomponowany i nagrany przez Tomasza Pauszka wspólnie z Przemysławem Rudziem.

Płyta opatrzona przykuwającą oko piękną okładką, zaprojektowaną przez Damiana Bydlińskiego, została niemal z pietyzmem wydana przez Audio Anatomy, firmę znaną głównie z dystrybucji sprzętu dla wymagających audiofilów. Dobrze się stało, że w jej ofercie pojawiły się również płyty, które wyróżnia nie tylko przemyślany, niebanalny repertuar, ale i też dbałość o stronę wizualną. Albumy z logiem Audio Anatomy wyróżnia charakterystyczna gruba kartonowa okładka, z wyraźnym i czytelnym grzbietem, przypominająca nieco kopertę płyty winylowej. W zestawieniu z bardzo dobrą jakością poligrafii wydawnictwo stwarza wrażenie obcowania z produktem klasy premium. Ta dbałość, zarówno o stronę wizualną, jak i zawartość muzyczną, nawiązuje nieco do polityki wydawniczej niemieckiej firmy ECM, której dopracowane brzmieniowo płyty zawsze gwarantowały ucztę duchową. Oby polskiemu wydawcy udało się utrzymać taki poziom jak najdłużej.

Wróćmy jednak do muzyki. Zarówno Tomasz Pauszek jak i Przemysław Rudź to twórcy z ogromnym doświadczeniem, mający dość rozpoznawalne style. Połączenie obu indywidualności mogło się skończyć jedynie katastrofą lub stworzeniem zupełnie nowej wartości. Na szczęście mamy tu do czynienia z tym drugim scenariuszem. Żaden z twórców nie próbuje dominować nad drugim, a raczej doskonale się uzupełniają. Współpracowali na wielu poziomach, gdyż jak wynika z okładki – to właśnie Rudź odpowiedzialny był za ostateczny mix i mastering nagrań. Przygotował też szkielet harmoniczny kompozycji, który Tomasz Pauszek wypełnił po swojemu i bez ograniczeń. Całość stopiła się w monolit. Nie da się wskazać przewagi któregokolwiek z twórców – obaj stworzyli nową wartość. Mają do siebie zaufanie, wszak Przemek Rudź również zajął się masteringiem poprzedniej, bardzo dobrze przyjętej płyty Pauszka LO-FI LO-VE.




Tym razem myślą przewodnią dla obu twórców stało się przemijanie. Temat nie nowy, wszak rozważał go już Heraklit z Efezu i do jego myśli obaj muzycznie się odwołują – dość spojrzeć na tytuł albumu. Zaproponowali muzykę przestrzenną, nieco ilustracyjną, nawiązującą do klasycznych kompozycji elektronicznych sprzed lat. Na krążku znalazły się cztery, a właściwie dwa dwuczęściowe utwory, będące fascynującą podróżą dźwiękową po świecie, w którym wszystko podlega ciągłym zmianom. Muzyka przelewa się bez pośpiechu, a jednak dostrzec w niej można pewien mechanizm, popychający ją do przemian. Do tej myśli nawiązuje plastyczna wizja autora okładki Damiana Bydlińskiego, który trafnie odczytał intencje twórców. Utwory są rozbudowane, wielopiętrowe, skłaniające do medytacji. Ich autorzy nie popisują się brzmieniami instrumentów, nie próbują też oddać w nich tempa współczesnego świata. Źródłem medytacji są raczej przestrzenie kosmosu, co w zasadzie nie dziwi, jeśli wziąć pod uwagę drugą pasję Przemysława, jaką jest astronomia. 
Muzyka jaką stworzył wspólnie z Tomaszem odwołuje się do niespiesznych zmian, zachodzących zarówno w odległej przestrzeni ponad nami, jak i w przyrodzie, a także – co również sugeruje okładka – do przemian myśli filozoficznej. Wszystkie one napędzane są jakimś wewnętrznym mechanizmem, którego działanie odnaleźć można również w muzyce. Mimo, że każda z części ma nieco inny charakter, to jednak posiadają wspólny mianownik, niczym perpetuum mobile napędzające mechanizm przemijania i nieustających zmian. Czasem jest trudno uchwytny, a czasem pojawia się w formie motorycznego rytmu, jak choćby w Musings At The Hazy River Part 2. Nawiasem mówiąc, tytuł tej kompozycji również otwiera pokłady wyobraźni niezwykle współgrające z muzyką. To muzyka bardzo intymna, wręcz minimalistyczna, a jednak wymagająca. Warto oddać się jej całkowicie, w skupieniu, nie rozpraszając się. Nie można jej słuchać jako tła, gdyż pozostawia niedosyt. Gdy jednak poświęcić jej maksimum uwagi to odkrywa przed słuchaczem niezwykłe pejzaże, gdzieś na pograniczu metafizyki i rzeczywistości. Nie wiem czy trafi do wszystkich miłośników muzyki elektronicznej. Współcześnie ma ona jednak nieco inny charakter. Mimo to, w czasach nieustannego pośpiechu może okazać się chwilą duchowego katharsis. Parafrazując myśl przewodnią ze strony Audio Anatomy – warto bez pośpiechu przygasić światło i dać otulić się dźwiękom. Przymknąć oczy i doświadczyć absolutu.



Dodam jeszcze, że wydawca pomyślał także o miłośnikach tradycyjnych brzmień. Można pokusić się o wersję wydaną na dwóch półprzezroczystych czerwonych winylach. W tym, nieco większym gabarytowo formacie grafika Damiana Bydlińskiego wyraźnie zyskuje. Album Panta Rhei mimo blisko godzinnej zawartości zachęca do kolejnych powrotów. Jednokrotne przesłuchanie z pewnością nie pozwoli na odkrycie wszystkich drzemiących w nim barw. Zresztą twórcy również są świadomi, że ich projekt ma charakter otwarty, bowiem już teraz zapowiadają jego kontynuację. Album Panta Rhei 2 ma szanse na premierę w przyszłym roku.

słuchacz









1 komentarz: