poniedziałek, 11 września 2017

Ray Wilson






Nie ukrywam, że mam do Raya Wilsona pewien sentyment. Przykuł mą uwagę już przed laty, podczas transmitowanego w telewizji pamiętnego koncertu Genesis z Katowic, w 1998 roku. Ma intrygujący głos, z lekką chrypką, o barwie nieco przypominającej Petera Gabriela, pierwszego wokalistę zespołu. Pomyślałem wówczas, że to był dobry wybór na miejsce Phila Collinsa, bowiem stare hity w jego wykonaniu brzmiały naprawdę dobrze.




Ray dołączył do grupy dwa lata wcześniej, przejmując po odejściu Phila obowiązki wokalisty i współkompozytora. Współpraca trwała ponad dwa lata. W tym czasie powstała płyta Calling All Stations, początkowo dość chłodno przyjęta przez krytykę. Co ciekawe, z biegiem lat stała się ona czwartym, najchętniej kupowanym albumem z dyskografii Genesis. Mimo zimy i siarczystych mrozów Ray zapamiętał z Katowic ciepłe przyjęcie, zgotowane przez polską publiczność. Zapewne nie przypuszczał, że właśnie trafił do swojej drugiej ojczyzny… Czy już wówczas zapałał jakimś szczególnym uczuciem do naszego kraju? Nie wiem. Wiem, że ma u nas naprawdę wielu fanów. Dość powiedzieć, że po niezbyt miłym rozstaniu z legendarną grupą właśnie w Polsce znalazł przystań i swą drugą połowę. Jak twierdzi - u boku Małgorzaty, tancerki Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu czuje się naprawdę szczęśliwy.




Wcześniej nagrywał z grupą Stiltskin, zaś po przygodzie z Tonym Banksem i Mikem Rutherfordem zaczął pracować na własny rachunek. Nie jest związany z żadną wielką wytwórnią płytową, a jednak przyciąga na swe występy wielu fanów. Współpracował z takimi artystami jak Armin Van Buuren, RPWL czy Scorpions. Potrafi dać w całej Europie i poza nią ponad sto koncertów rocznie. Mimo początkowego żalu do byłych kolegów z Genesis, nadal chętnie sięga po utwory z ich dorobku. Myślę, że to dobrze, bowiem jego głos wyjątkowo do nich pasuje, a on sam nadaje im nieco inny wyraz. Zresztą, grupa milczy od lat, warto więc przypominać jej dokonania, zwłaszcza w tak udany sposób. Ray Wilson nie zapomina również o własnej twórczości. Dotąd ukazało się kilkanaście jego albumów, w tym blisko dziesięć studyjnych.



Jego koncerty to uczta dla ducha nie tylko starych fanów Genesis. Wokalista sięga także hity Phila Collinsa i Mike’a Rutheforda, jednak zasadniczą część programu zwykle wypełniają kompozycje z autorskich płyt. Łatwo nawiązuje kontakt z publicznością. Ujmuje bezpośredniością i ciepłym sposobem bycia. Bywa, że potrafi swym występem porwać całą widownię. Świadczy o tym choćby wydany w tym roku podwójny koncertowy album Time & Distance. Pierwsza z płyt zawiera utwory wybrane z repertuaru Genesis i Phila Collinsa, składające się na projekt Genesis Classic. W jego wykonaniu bronią się doskonale, zresztą uważam, że są to hity ponadczasowe. Słuchając ich nie mogę się zdecydować które wersje są mi bliższe - te sprzed lat, czy w jego interpretacji. Drugi krążek jest wycieczką po solowej twórczości Raya Wilsona. Jest nieco bardziej akustyczny i kameralny, choć zawiera zaskakujące wyjątki. Całość jest świetnie i bogato zaaranżowana, a sam wokalista prezentuje doskonałą formę. Gwoli ścisłości trzeba wspomnieć, że album złożono z fragmentów czterech koncertów, jednak całość brzmi niczym zapis jednego wieczoru.



Mam w swoich zbiorach kilkanaście płyt Raya Wilsona, z czego połowę stanowią albumy koncertowe, nierzadko uzupełnione o DVD. To dość duży choć niepełny wybór, pokazujący jego drogę artystyczną. Tu na moment odwołam się do mego blogowego profilu. Napisałem tam, że w moich zbiorach nie ma pozycji obowiązkowych, które trzeba mieć. Są tylko takie, które chcę mieć i do których chcę powracać. Wszystkie opisywane albumy stoją na mojej półeczce, a załączone zdjęcia są tego potwierdzeniem. Tej definicji jestem wierny, więc jeśli z dorobku Raya Wilsona pojawiło się ich aż tyle to tylko dlatego, że w jakiś sposób mnie urzekły. I nawet nie chcę drobiazgowo analizować dlaczego. Dodam jedynie, że na przestrzeni kilkunastu lat jego głos uległ metamorfozie, a twórczość stała się bogatsza i dojrzalsza.



W ubiegłym roku Ray wydał dwie płyty studyjne: akustyczną Song For a Friend oraz nieco bardziej rockową Makes Me Think of Home. Obie prezentują wysoki poziom i przynoszą piosenki z niebanalnymi tekstami. Pierwsza z nich zawiera muzykę refleksyjną, stonowaną, niemalże ascetyczną. Jest hołdem dla Jamesa Lewisa, tragicznie zmarłego przyjaciela artysty. Teksty są bardzo osobiste. To w zasadzie dziesięć krótkich muzycznych, wręcz intymnych opowieści o życiu. Nie brak w nich gniewu, bólu, żalu, rozczarowania, miłości, zazdrości i... przeznaczenia. Muzyka z płyty, pozbawiona patosu i typowej studyjnej produkcji jest dobrym tłem do takich rozważań. Ray potraktował album jako rodzaj podróży, o czym napisał we wstępie. Wędrówka rozpoczyna się od samotnie stojącej starej książki na półce, w rzadko odwiedzanym zakamarku domu. Dalej artysta prowadzi słuchaczy poprzez zmagania z samotnością i niedomagającym ciałem, stawia natrętnie pytania, na które i tak brakuje odpowiedzi. Warto wczytać się w teksty, nawet jeśli język Szekspira nie jest najmocniejszą stroną odbiorcy. Teksty nie są zbyt skomplikowane, poruszają jednak każdego. Bezimiennym bohaterem płyty jest wspomniany już wcześniej James Lewis, z którym Ray Wilson zetknął się na początku swej drogi artystycznej. W którymś momencie swego życia, po nieudanym skoku do basenu został przykuty do wózka inwalidzkiego. Mimo wysiłków nie potrafił się z tym pogodzić. Odebrał sobie życie, wjeżdżając wózkiem z pomostu do morza. To właśnie jemu poświęcony jest tytułowy Song For A Friend, wyróżniający się jakby na przekór z całości ciepłym brzmieniem gitary. Na zakończenie opowieści pojawia się intrygująca wersja niezapomnianego klasyka High Hopes z płyty Pink Floyd The Division Bell. Dobrze się stało, że właśnie ten, pełen nostalgii za przeszłością utwór jest podsumowaniem albumu. Mimo oszczędnej interpretacji Wilsonowi udało się zachować klimat oryginału. Nawet tembr jego głosu wyjątkowo tu pasuje. Kameralny nastrój płyty sprawia, że wydaje się ona nieco monotonna. Mimo to jest naprawdę piękna, intymna, pełna ukrytych emocji i niedomówień.


Makes Me Think of Home jest nieco inna. Zwraca uwagę tytułowa, ośmiominutowa ballada. I wbrew opinii niektórych, nie jest to wcale jedyny godny uwagi utwór. Ta płyta ma swoją stylistykę. Nienachalną, szczerą, bez zbędnych udziwnień i eksperymentów. Może jest trochę niedzisiejsza, lecz do mnie wyjątkowo trafia, głównie dzięki swej pozbawionej komercji łagodności. Jest tam nieco zadumy, ale nie brak optymizmu. Trzeba tu podkreślić nie tylko głos Raya, lecz także umiejętność wyczucia i wtopienia się zaproszonych muzyków w klimat nagrań. Obie płyty pokazują w zasadzie różne oblicza artysty, jednak nie tak bardzo od siebie odległe. Być może sprawia to jego głos. Niby zwyczajny, a jednak niepowtarzalny. Pełen wyjątkowej charyzmy. Taki jak on sam, zwyczajny i daleki od sztucznego pozowania na gwiazdę rocka. Mimo to znalazł uznanie opiniotwórczego brytyjskiego magazynu Classic Rock, zyskując tytuł jednego z najwybitniejszych wokalistów Wielkiej Brytanii. Drugiego grudnia prawdopodobnie wystąpi z zespołem w Filharmonii Pomorskiej. Może się wybiorę...
słuchacz









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz