piątek, 25 sierpnia 2017

Gilmour w Pompejach czyli o wchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki



Fot - materiały promocyjne


Wielu fanów niecierpliwie wypatruje premiery nowego wydawnictwa sygnowanego nazwiskiem Davida Gilmoura. Będzie to wspomnienie z jego ubiegłorocznej trasy koncertowej, podczas której promując album Rattle That Lock odwiedził również Polskę. Zagrał 26 czerwca 2016 dla dwudziestotysięcznej publiczności na wrocławskim placu Wolności. Na koncert zjechali ludzie z całej Polski, nie brakowało też gości z zagranicy. W trakcie wybranych utworów z trzygodzinnego spektaklu towarzyszyła artyście orkiestra Narodowego Forum Muzyki pod dyrekcją Zbigniewa Preisnera oraz pianista Leszek Możdżer. Ci, którym dane było zobaczyć ów koncert zgodnie podkreślają doskonałe nagłośnienie i zjawiskowe efekty wizualne. David Gilmour zagrał utwory ze swej najnowszej płyty, jak i z wydanego dziesięć lat wcześniej albumu On An Island, jednak największy aplauz wzbudziły kompozycje z repertuaru Pink Floyd. Spore fragmenty koncertu transmitowała telewizja. Po raz kolejny okazało się, że nawet dobrze znana muzyka wykonywana na żywo potrafi wzruszyć i doprowadzić fanów do łez...



13 września zapowiadana jest kinowa premiera spektaklu, zarejestrowanego w trakcie wspomnianej trasy w rzymskim amfiteatrze w Pompejach. Dwa tygodnie później do sklepów trafi wersja płytowa, uzupełniona o liczne dodatki, wśród których znajdzie się również pięć utworów z Wrocławia. Dla Gilmoura występ w Pompejach był powrotem po czterdziestu pięciu latach do tego niezwykłego, magicznego miejsca. Wcześniej, w 1971 roku zgrał tam z zespołem Pink Floyd dla pustej widowni, jedynie przed ekipą filmową Adriana Mabena. Choć reżyser zadbał by wszystkie wejścia do amfiteatru były zamknięte, to kilkoro dzieci zdołało ukryć się, podpatrzeć prace ekipy, występ muzyków i zdobyć autografy. Wówczas z zaplanowanych sześciu dni zdjęciowych stracono trzy, próbując uzyskać wystarczającą moc niezbędną do zasilania zgromadzonego sprzętu. Problem rozwiązał dopiero dodatkowy kabel, pociągnięty z miejscowego ratusza. Zarejestrowano kilka utworów, które uzupełnione o sekwencje ze studia w Paryżu, zdjęcia muzyków na stokach Wezuwiusza oraz sceny uchwycone przy pracy nad pamiętnym albumem The Dark Side Of The Moon stały się podstawą świetnego dokumentu, pokazującego Floydów u szczytu możliwości twórczych. Maben zapamiętał muzyków jako prawdziwych perfekcjonistów. Nagrywali tak długo, aż wszystko brzmiało dokładnie tak, jak oczekiwali. Dobrze, że ów film w rozszerzonej wersji reżyserskiej jest dostępny na płytach DVD, choć jego twórca nie jest z niego w pełni zadowolony.




Jak mawiał Heraklit z Efezu - nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Grecki filozof przekonywał o zmienności przyrody. Uważał, że wszystko płynie (panta rhei), nie ma rzeczy i zjawisk niezmiennych, stąd niemożliwe jest dwukrotnie wejście do tej samej rzeki, bowiem czas sprawia, że niesie ona już inne wody. I tym razem w Pompejach było podobnie. Niemal pół wieku po koncercie przed kamerami Adriana Mabena, 7 i 8 lipca 2016 roku David Gilmour ponownie znalazł się wśród ruin antycznego rzymskiego amfiteatru. Przypomnę, że wzniesiono go w 79 roku pne. Sto lat później wulkaniczny popiół Wezuwiusza okrył miasto na osiemnaście wieków szczelną kapsułą, która sprawiła, że do dziś przetrwało wiele detali architektonicznych, z malowidłami naściennymi włącznie. Gilmour czuł magię tego miejsca. Stwierdził nawet, że ów powrót jest dla niego niesamowitym wrażeniem i czuje tu obecność duchów przeszłości... Tym razem towarzyszyła mu publiczność (nieco ponad dwa i pół tysiąca szczęśliwców). Sceneria nie zmieniła się jednak widowisko (by oddać słuszność Heraklitowi), dzięki rozwojowi technologii było zupełnie inne. Świadczą o tym zdjęcia opublikowane na stronie artysty. Występy poprzedziła miła uroczystość. Ferdinando Uliano, burmistrz Pompejów wręczył Gilmourowi honorowe obywatelstwo miasta. Artysta nie krył wzruszenia. Był wszak pierwszym muzykiem, który wystąpił w owym rzymskim amfiteatrze na żywo od czasów gladiatorów…




Koncerty i film wyreżyserował Gavin Elder. Całość zarejestrowano w technologii 4K. Do ostatecznej wersji wybrano ujęcia z obu występów. Tradycyjnie wykorzystano słynny okrągły ekran, były projekcje, lasery i efekty pirotechniczne. Na program złożyły się dwadzieścia dwa utwory, połowa pochodziła z obu ostatnich albumów Davida. Pozostałe to klasyki z repertuaru Pink Floyd, m.in. Wish You Were Here, Comfortably Numb, One Of These Days oraz niezwykle rzadko wykonywany na koncertach solowych Gilmoura The Great Gig In The Sky. Zaplanowane na koniec września wydawnictwo Live at Pompeii będzie dostępne w kilku wersjach, począwszy od dwóch płyt CD bądź czterech winyli, poprzez standardowy film DVD i Blu-Ray po zestaw deluxe (2 płyty CD, 
2 płyty Blu-Ray - z koncertu i z dodatkowym bonusowym oraz sporo dodatkowych atrakcji). Całość ma dodatkowy walor. Elder pokazał Gilmoura w niezwykłym miejscu, w doskonałej formie i w towarzystwie wyjątkowych gości. 




Solowy dorobek artystyczny gitarzysty Pink Floyd nie jest zbyt imponujący. Od 1978 roku nagrał jedynie cztery studyjne albumy oraz jeden we współpracy z ambientową formacją The Orb. Prócz tego, jego dyskografia obejmuje pięć wydawnictw koncertowych. Korzystając z okazji zwrócę uwagę na jedną z płyt, bodaj stosunkowo najmniej znaną, czyli Metallic Spheres, nagraną z The Orb w 2010 roku. Nie była to współpraca całkiem przypadkowa, bowiem w twórczości tego założonego u schyłku lat osiemdziesiątych zespołu krytycy już wcześniej dostrzegali związki z psychodelią i porównywali jego twórczość, a zwłaszcza oprawę koncertów do Pink Floyd. Zresztą drogi muzyków krzyżowały się już wcześniej, przy innych projektach.




Mimo to, trudno mi było tę współpracę sobie wyobrazić. Na płycie znalazły się jedynie dwie długie kompozycje - Metallic Side oraz Spheres Side, łącznie trwające blisko pięćdziesiąt minut. Mało tego, w wersji Deluxe otrzymaliśmy je również na dodatkowej płycie w miksie przeznaczonym na słuchawki, zrealizowanym w technologii 3D60™, pozwalającej uzyskać wrażenie 360-stopniowej przestrzeni. Pomimo wcześniejszych obaw okazało się, że współtwórcy na płycie nie próbowali ze sobą konkurować. Powstała nieco hipnotyzująca i wciągająca muzyka, która pełnię swych barw odkrywa przed słuchaczem, który zechce poświęcić jej blisko godzinę właśnie w słuchawkach. Jeśli ktoś jednak spodziewa się znajomych melodyjnych solówek - może być zawiedziony. Metallic Spheres to zgodnie z definicją ambientu zabawa barwą, przestrzenią, dźwiękiem, formą i brzmieniem. Utwory potwierdzają klasę Gilmoura, który potrafił wtopić się ze swą gitarą w klimat kreowany przez The Orb. Choć właściwie nie wiem czy przetworzona gitara uzupełnia tu elektroniczne plamy dźwiękowe, czy jest dokładnie odwrotnie. Mam wrażenie, że muzycy inspirują się wzajemnie, wręcz uczą się od siebie, jakkolwiek występując na równych prawach, nie ma tu bowiem relacji uczeń - mistrz. Wracam co jakiś czas do tej płyty, bowiem potrafi ona odkrywać paletę niedostrzegalnych wcześniej barw. Jest tu coś z klimatu Tangerine Dream i eksperymentów Jean-Michaela Jarrea. Całość oplata hipnotyczny, elektronicznie generowany rytm, przywodzący skojarzenia z instrumentami etnicznymi. Ostrzegam, płyta nie należy do łatwych. Mimo to ją lubię, choć łatwo się do niej nie przekonałem...

słuchacz






1 komentarz: