poniedziałek, 14 czerwca 2021

Z Przemysławem Rudziem o muzyce, kosmosie i filozofii




Po blisko półrocznej przerwie chciałbym reaktywować Półeczkę z płytami. Tę nieobecność w sieci spowodował splot różnych okoliczności, a przede wszystkim znany wszystkim wirus, który rozpanoszył się w moim organizmie wyjątkowo złośliwie, co skończyło się wielodniową hospitalizacją. Tutaj słowa szczególnej wdzięczności chcę skierować na ręce Pani dr Iwony Urbanowicz oraz całego zespołu, który w styczniu tego roku tworzył I Oddział Covidowy w bydgoskim Szpitalu Uniwersyteckim im dr. A. Jurasza. Tylko dzięki ich poświęceniu i zaangażowaniu udało mi się opuścić ów oddział o własnych siłach. Dziękuję też wszystkim prawdziwym przyjaciołom oraz bliższym i dalszym znajomym za wiele słów 
autentycznego wsparcia, które trafiały do mnie w tym bardzo trudnym czasie. Choć nigdy nie lekceważyłem zagrożenia ze strony koronawirusa, to dziś wiem jak wygląda walka z nim, i wiem co się czuje, gdy leżąc na intensywnej terapii żegnasz sąsiadów wywożonych w czarnych workach. O spustoszeniu w organizmie nie chcę pisać, zwłaszcza że nadal wymagam rehabilitacji. Te wspomnienia, jak również dźwięki aparatury podtrzymującej oddychanie towarzyszące mi bez przerwy przez wiele dni i nocy zostaną ze mną na zawsze. Tyle tytułem usprawiedliwienia nieobecności, wróćmy do muzyki.

Kilka dni temu udało mi się porozmawiać z Przemysławem Rudziem, aktywnym muzykiem z kręgu krajowej sceny elektronicznej. Była to nasza druga dłuższa rozmowa. Pierwszą, jako pokłosie XIV Festiwalu Muzyki Elektronicznej w Cekcynie zamieściłem na blogu blisko dwa lata temu, więc darując sobie przydługie wstępy przejdźmy do rzeczy.




W mitologii starosłowiańskiej istniała bogini Rudź. Odpowiadała według ówczesnych wierzeń za wylęg nowości, za nowe pomysły, ich jakość i liczbę. Była patronką Nowego, Władczynią Porodów i Opiekunką Pomysłów. Ty, jak do tej pory masz w swym dorobku dwadzieścia cztery płyty podpisane własnym nazwiskiem i dokładnie tyle samo wydanych książek.

Zaskoczyłeś mnie, nie wiedziałem o jej istnieniu, ale coś chyba w tym jest… Odwołałbym się chyba do starej łacińskiej maksymy Nemo iudex in causa sua (Nikt nie może być sędzią we własnej sprawie). Trudno jednak oszukać matematykę i wszystko wskazuje na to, że nie jest to moje ostatnie słowo. Ostatnim moim dziełem, jeśli chodzi o słowo pisane, jest album poświęcony misjom NASA. Jest to retrospekcyjne spojrzenie na amerykański program kosmiczny, siłą rzeczy mocno okrojone do zaledwie trzydziestu rozkładówek. Niełatwo zamknąć całość w takiej lapidarnej formie, ale album spełnia raczej rolę popularyzatorską, będąc niejako wstępem do samodzielnych poszukiwań. A jeśli chodzi o muzykę, to faktycznie w ostatnim czasie nieco jej przybyło. W tym roku pojawił się Copernicus, płyta którą nagrałem w kooperacji z moim kolegą Robertem Szajem, dyrektorem nowopowstałego kanału TVP Nauka. Dzięki jego umiejętnościom logistycznym i przejechaniu setek kilometrów z instytucji do instytucji udało się załatwić wejście na wzgórze katedralne we Fromborku, aby zarejestrować krótką impresję na wspaniałych organach tamtejszej archikatedry. Są one oddalone zaledwie o około dwadzieścia metrów od grobu Kopernika, więc jest to miejsce pełne szczególnej metafizyki, która pozwala odczuć obecność czegoś ponadzmysłowego.

Poza tym w fazie produkcji jest moja płyta marsjańska The Martian Anthology (PR: dostałem ją 12 czerwca), zainspirowana również słowem pisanym. Mój kolega Wojtek Sedeńko ma wydawnictwo książkowe, a przy tym od bardzo wielu lat jest animatorem gatunku science fiction i fantasy. Zna niemal wszystkich autorów krajowych tego nurtu oraz większość czynnie piszących z zagranicy. Szybko okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Inspiracją do nagrania płyty była niedawno wydana przez niego Antologia marsjańska, będąca cyklem siedemnastu opowiadań różnych autorów poświęconych tej planecie. Wcześniej zapoznałem się z nimi i na tej podstawie spróbowałem wyobrazić sobie jak ów beletrystyczny Mars wygląda. Postanowiłem opisać go muzycznie. I tak powstał album, który będzie w limitowanej serii rozprowadzany wspólnie ze wspomnianą książką, ale także będzie funkcjonował jako moja regularna płyta solowa. Było to dla mnie spore wyzwanie. Nagrałem siedemnaście kompozycji, co siłą rzeczy wymusiło skrócenie ich do kilkuminutowych elektronicznych impresji o charakterze ambientowo-sekwencyjnym. W zasadzie wolę formy dłuższe, jednak tu postanowiłem dostosować się do formuły książki. Gdyby była to powieść jednego autora – wówczas pewnie powstałaby jakaś suita, ale że autorów było siedemnastu to ostatecznie mamy siedemnaście obrazków dźwiękowych. Starałem się by były zróżnicowane pod względem stylistyki, barwy i dynamiki. Mam nadzieję, że ów materiał pokaże nieco inną stronę mojej twórczości. Przyznam też, że taka krótsza forma bardzo mnie zainteresowała. Daje dużo znacznie szybszej satysfakcji, w przeciwieństwie do suity, gdzie na efekt końcowy trzeba czekać znacznie dłużej. Praca nad suitą trwa czasem kilka tygodni bądź miesięcy i zdarza się, że efekt końcowy ostatecznie ląduje w koszu. Krótsze formy mogą powstać nawet w kilka godzin, przybierając akceptowalną formę i szybciej dają zadowolenie. Są dużo bardziej skondensowane, gdyż w krótszym czasie trzeba zawrzeć więcej treści. Było to dla mnie także dydaktyczne doświadczenie, sporo mnie nauczyło.

Muzyka elektroniczna nie istnieje w mediach i trafia w zasadzie do dość hermetycznego kręgu odbiorców. Inaczej jest z literaturą science fiction i fantasy, cieszącej się dość dużą popularnością. Myślisz, że próba połączenia obu formatów jest formą promocji dla tej muzyki?

Zdecydowanie tak. Przyszło nam żyć w takich czasach, że pisząc i komponując trudno być oryginalnym. Trudno też wymyśleć zupełnie nowy styl. Trzeba więc, zachowując własny język, własne brzmienie i rozpoznawalność fraz (co wcale nie jest łatwe i nad czym wciąż pracuję), starać się łączyć różne światy i różne formy wypowiedzi. Science fiction, fantasy i muzyka elektroniczna w jakiś sposób się dopełniają. Muzykę elektroniczną łatwo skojarzyć z kosmosem, oderwaniem się od codzienności i podróżami międzygwiezdnymi, a literatura wspomnianych gatunków z definicji zawiera podobne pierwiastki. Intuicyjnie i podświadomie da się dostrzec, że ma to jakiś wspólny mianownik. Dobrze więc, że łącząc te środki wypowiedzi wspólnie z wydawnictwem udało nam się wyznaczyć jakiś nowy kierunek.

Porozmawiajmy o Twoim warsztacie i spojrzeniu na muzykę. Czy korzystając z instrumentów elektronicznych naśladujesz dźwięki realnie istniejące, czy raczej próbujesz odkrywać nowe brzmienia?

To zależy. Władek Komendarek powiedział mi kiedyś, że w swych kompozycjach używa jedynie barw stworzonych od podstaw przez siebie. Myślę, że trudno odkryć coś tak oryginalnego jak np. brzmienie organów Hammonda, czy fortepianu, więc korzystam w zasadzie z presetów, czyli barw stworzonych przez producenta, jednak zawsze je na swój sposób modyfikuję – filtrami, efektami i obwiednią. Tu posłużę się przykładem. Podobnie jak architekci ze standardowych elementów, choćby zwykłych cegieł stawiają bardzo różne budowle, tak ja z gotowych, choć czasem nieco przetworzonych klocków buduję własną wypowiedź. Używam zarówno presetów, klasycznych barw, jak i tych przeze mnie zmodyfikowanych.

Preferujesz syntezatory analogowe czy współczesne, cyfrowe?

Zdecydowanie bardziej współczesne. Instrumenty cyfrowe brzmią dziś fantastycznie, w niczym nie przypominają tych sprzed lat. Co prawda są w nich odtwarzane tory analogowe, które mają fajne, miękkie brzmienie, jednak wielką zaletą cyfry jest możliwość szybkiego przywoływania zapisanych barw. Poza tym są znacznie bardziej stabilne, nie odstrajają się regularnie podczas koncertów, stwarzając różne nieprzewidywalne sytuacje. Mimo to nie pogardziłbym w domu klasycznym minimoogiem. Na pewno znalazłbym dla niego miejsce. 


Kosmos jest dla ciebie niewyczerpanym źródłem inspiracji. Czy bliższe jest Ci spojrzenie Gustava Holsta w Planetach, który wymaga chóru i blisko stu dwudziestu filharmoników, czy raczej Johna Williamsa z Gwiezdnych wojen?

Bliżej mi chyba do Williamsa, wydaje mi się bardziej strawny. Jest jeszcze Isao Tomita, który przekładał klasykę na syntezatory. Do dziś te transkrypcje brzmią świetnie, choć może nieco archaicznie, ale w tamtych czasach były nowatorskie. Jest mi bliżej do bardziej popularnego pojmowania muzyki. Nie tworzę muzyki klasycznej. Gdybym tak twierdził, byłby to przejaw pychy i braku skromności. Nie mam takiego wykształcenia, ani takiego warsztatu. Staram się jedynie ciężką pracą dochodzić do efektów, które mogą sugerować niektórym odbiorcom nawiązania do klasyki.

Jesteś także współautorem płyty The Stratomusica Suite nagranej wspólnie z Józefem Skrzekiem. Niedawno w sieci znalazłem wersję live tego projektu.

Projekt był pokłosiem mojej wcześniejszej płyty nagranej z Władkiem Komendarkiem dla wydawnictwa Generator, promującego klasyczną muzykę elektroniczną z naciskiem na polskich twórców. Któregoś dnia zadzwonił Ziemowit Poniatowski, jego właściciel, mówiąc że rozmawiał z Józkiem Skrzekiem o mojej kilkuletniej współpracy z jego wydawnictwem i zaproponował mu wspólny projekt ze mną. Miałem przygotować pewien szkielet harmoniczny, do którego Józef dograłby później swoje fragmenty. On się na to zgodził, mimo że nie znaliśmy się wcześniej osobiście. Podszedłem do tego „z duszą na ramieniu”, bo zarówno Władek Komendarek jest legendą, słuchałem go będąc nastolatkiem jeszcze w czasach Exodusu, a tu czeka mnie, bądź co bądź chłopaka z prowincji, współpraca z kolejnym gigantem i filarem SBB. Zainspirował mnie pomysł grupy studentów i młodych inżynierów, która własnymi środkami budowała balon stratosferyczny. Z gondolą wyposażoną w kamerę i różną aparaturę miał dotrzeć do wysokości ponad trzydziestu pięciu kilometrów. Jego twórcy chcieli, by ów projekt był promowany także muzyką. Postanowiłem więc wyobrazić sobie taki lot balonem stratosferycznym, który z powierzchni naszej planety unosi się w górę, potem jest porywany przez prąd strumieniowy, a później dociera wprawdzie nie do linii Kármána, biegnącej na wysokości stu kilometrów, która jest umowną granicą między kosmosem, ale do takiej wysokości, z której widać krzywiznę Ziemi. Da się tam dostrzec, że wyżej jest czarno, gdyż atmosfera jest już znacznie rozrzedzona i nie ma rozpraszania niebieskiego światła, które z dołu obserwujemy jako błękit nieba. Muzyka powstała dość spontanicznie, pracowałem nad nią około miesiąca. Powstała rytmika, sekwencje i pochody akordów. Później resztą zajął się Józek Skrzek i tak powstała płyta. Dodał minimooga i siebie. Bawił się filtrami, co sprawia, że brzmienie jego instrumentu jest wspaniałe, tworzy przestrzeń i łączy frazy z sobą. To naprawdę pasuje do siebie. Pod koniec maja byłem w Trójce na Myśliwieckiej i rozmawiałem z red. Kordowiczem o tych nagraniach. W lipcu będzie audycja. Jak się okazało, ta muzyka ma też potencjał koncertowy, gdyż zagraliśmy ją na żywo w Gdańsku, w kościele p/w Bożego Ciała. Zagraliśmy bez próby, ustaliliśmy tylko że gramy w c-moll. Tam jest wprawdzie dość bogata aranżacja, więc na potrzeby koncertu przygotowałem specjalne sekwencerowe półplaybacki. Na koncercie Skrzek grał całkowicie na żywo, a ja, po wcześniejszym wymiksowaniu swoich fragmentów, również w trakcie koncertu dodawałem je na żywo. Wyszło naprawdę genialnie.


Zmieńmy temat. Kim jest dla Ciebie Stanisław Lem?

To jeden z największych Polaków XX wieku. Prócz niego w moim osobistym rankingu było ich kilku: Stefan Kisielewski, Jerzy Waldorff, Karol Wojtyła, także Dmowski, Paderewski i Korfanty – ci, którzy przyczynili się do odzyskania przez Polskę niepodległości. Poza tym rtm. Pilecki, Józef Piłsudski, Jan Karski, generałowie Maczek, Nil, Sosabowski, Sosnkowski. Mógłbym jeszcze wymieniać. 

Spora grupa to politycy i wojskowi. Lem to pisarz, filozof…

Tak, pozostawił wspaniały dorobek. Jego postawa ewoluowała od entuzjasty postępu technicznego do dość dużego sceptycyzmu. Wolę tego późnego, sceptycznego i jego dywagacje o przyspieszającej rewolucji technologicznej i nie nadążającym za tym rozwojem człowieka, co nieuchronnie prowadzi do katastrofy. Nasza psychika i organizmy nie są przygotowane do tego, co się dzieje. Na przełomie XIX i XX wieku uważano, że nauka rozwiąże wszystkie problemy i bolączki ludzkości. W XX wieku okazało się, że nie rozwiązuje. W sytuacji, gdy człowiek przestaje rozumieć otaczający go świat, wpada w obłęd, nerwice, depresje, zanikają kontakty międzyludzkie, wzajemny szacunek i bezinteresowność to nauka jest w stanie podsunąć mu jedynie pigułkę, albo ich zestaw. Widać to po składzie reklam telewizyjnych, gdzie 90% treści to leki i suplementy diety. To jest działanie doraźne i nie rozwiązuje problemów.

Nauka nie tłumaczy fenomenu wszechświata?

Na pewno stara się. Mnie się to podoba, bo jestem wielkim fanem nauki i jej dokonań. Odkrycia, eksperymenty, potwierdzenia w przyrodzie założonych teorii – to jest piękne. Czy jednak my jako ludzie jesteśmy w stanie odkryć tę prawdziwą tajemnicę wszechświata – sedno, początek, siłę sprawczą – tego nie wiem. David Attenborough w rozmowie z Richardem Dawkinsem, próbując określić nasze wyobrażenie Boga posłużył się porównaniem do kopca termitów. Jeśli podejść do niego i odciąć jego czubek, to żyjący w środku termit zajmuje się swoimi sprawami i nie zdaje sobie sprawy z otaczającego go świata. Tymczasem ów człowiek w tej sytuacji jest jego panem i władcą, który może zrobić z kopcem wszystko. Jeżeli uważamy, że nasz rozum i świadomość jest najwyższym stopniem intelektu i pozwala na wyjaśnienie wszystkiego, to może warto zreflektować się i odwołać do przykładu termita, który próbuje zrozumieć stojącego nad nim człowieka. 

Czy Twoim zdaniem religia stoi w opozycji do prób naukowego zrozumienia świata?

Nie musi. Jeśli próbować interpretować dosłownie wszystko co opisano w Biblii, to będzie to bariera nie do przejścia. Ale przekaz biblijny posługuje się obrazami, metaforami i alegoriami. Jeśli tak je potraktować, to nagle okazuje się, że są to obrazy zadziwiająco zbieżne z nauką. Wprawdzie wielu uczonych jest ateistami czy agnostykami, jednak równie wielu deklaruje, że mała wiedza od Boga oddala, zaś duża do niego zbliża. Myślę, że konflikt pomiędzy wiarą a nauką został w wyniku pewnych zaniedbań czy zaszłości historycznych rozdmuchany do zbyt wielkiego rozmiaru. Uważam, że oba spojrzenia nie muszą się wykluczać. Pewne zasady czy dogmaty wynikające z wiary mogą się komuś wydawać niezrozumiałe czy wręcz śmieszne, gdy jednak wznieść się na nieco wyższy stopień egzegezy tych tekstów, to można odnaleźć tu punkt wspólny. Przywołam tu postać księdza profesora Michała Hellera, kosmologa, jednego z największych geniuszy naszych czasów. To umysł ścisły, a jednocześnie człowiek głęboko wierzący. On nie ma dylematów, wręcz przeciwnie – wiara pomaga mu w stawianiu pytań naukowych.


Nawiązałem w swym pytaniu do Lema i wątek się nam rozwinął, ale postać ta miała być jedynie wprowadzeniem do Twoich muzycznych przygód z dnia 23 maja. Wspomniałeś o wizycie w Trójce, ale to nie wszystko…

Tak, po nagranej rozmowie z red. Kordowiczem na Myśliwieckiej szybko przemieściłem się na Woronicza, na zaproszenie Roberta Szaja, wspomnianego już przeze mnie dyrektora kanału TVP Nauka, który jest także prezesem Fundacji Nicolaus Copernicus w Truszczynach. W związku z faktem, że nasz parlament ogłosił ten rok Rokiem Lema pojawiły się różne projekty finansowane przez Narodowe Centrum Kultury. Otrzymałem stamtąd grant na nagranie recitalu klasycznej muzyki elektronicznej w ramach cyklu Muzyczna Scena TVP Kultura. Dlatego pojawiłem się studiu nr 2 na Woronicza by nagrać najpierw rozmowę, a później ponad 40-minutowy koncert filmowany profesjonalnie przez dziesięć kamer. Zaprezentowałem dwie kompozycje z płyty Copernicus, która wyszła w tym roku, dwie starsze z mojego tryptyku lemowskiego Summa Technologiae oraz suitę marsjańską nawiązującą do książki Lema Człowiek z Marsa. Całość też wpisuje się niejako także w astronautyczny rok marsjański, wszak  na powierzchni Czerwonej Planety wylądowały dwa nowe łaziki – Perseverance i Zhurong, które dołączyły do wciąż aktywnego Curiosity. Kilka dni temu dostałem do wglądu wczesny miks koncertu i muszę nieskromnie przyznać, że nie pamiętam, kiedy ostatnio polska klasyczna muzyka elektroniczna miała taki recital w telewizji. Wysokobudżetowa produkcja, w pełnej rozdzielczości, w specjalnie przygotowanym  studio, mnóstwo wizualizacji kosmicznych, no i granie na żywo, co było dla mnie dużym wyzwaniem. Telewizja zwykle w takich rejestracjach posługuje się playbackiem, ja jednak zagrałem regularny koncert, bez żadnych poprawek i dogrywek. Mimo drobnych uchybień jestem z niego bardzo zadowolony. Czuć, że zagrał to żywy człowiek i zarejestrowano to na tzw. setkę. Według zapewnień producenta, jako że Lem urodził się we wrześniu, premierowa emisja tego programu ma również przypaść na ten miesiąc.

A jak wspominasz rozmowę z red. Kordowiczem?

Premiera mojej muzyki w jego programie miała miejsce w 2009 roku, a dopiero po dwunastu latach poznaliśmy się osobiście. Nadajemy na tych samych falach, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Zostawiłem mu kilka moich wcześniejszych płyt, których chyba nie znał, m.in. Nigdy więcej wojny. Bardzo się nią zainteresował, zwłaszcza połączeniem muzyki i poezji. Dzwonił do mnie kilka dni temu - planuje nadać ten album 2 września, a więc tuż po kolejnej rocznicy wybuchu tego katastrofalnego w skutkach konfliktu. Liczę na to, że nie jest to nasze ostatnie spotkanie, zresztą prosił bym skontaktował się z nim gdy ponownie będę w Warszawie. Spotkał mnie też zaszczyt, bowiem gdy wracałem już do Gdańska on sam zadzwonił żałując, że nie udało się po nagraniu zjeść wspólnego obiadu i jednocześnie stwierdził, że dla takich audycji chce mu się dalej prowadzić ten program.

Przemysław Rudź i Tomasz Pauszek

Zapytam Cię jeszcze o Panta Rhei, na jakim etapie jest trzecia część?

Mamy dwie surowe kompozycje w formie szkieletów harmonicznych, jedną podesłał Tomek, drugą ja jemu wysłałem. Do poważniejszych prac wrócimy dopiero pod koniec roku, więc gotowa płyta powinna trafić na rynek w połowie przyszłego. Rozmawialiśmy trochę na jej temat. Tomek, co dla niego charakterystyczne, próbuje ciągnąć w kierunku patosu, ja bym wolał dodać nieco więcej  optymizmu i akordów durowych. Kompozycja w takiej tonacji, którą mu podesłałem nosi roboczy tytuł Idź własną drogą (Go Your Own Way) i myślę, że fajnie by tę płytę kończyła. Tomek początkowo oponował, ale ostatnio stwierdził, że „może da się ją jakoś uratować”. 

I ostatnie pytanie, jak przeżyłeś covid? Czy znalazł on odbicie w Twojej twórczości?

Dwukrotnie robiłem testy, bo byłem przekonany, że coś mnie łapie, jednak wyszły negatywnie. Niemal wszyscy moi znajomi, z którymi się spotykam, przechorowali wirusa i aż trudno było mi uwierzyć, że mnie to ominęło. Dwukrotnie miałem kwarantannę, z uwagi kontakt z osobą zarażoną, co automatycznie daje miesiąc siedzenia w domu bez wychodzenia. Tu wielki ukłon w stronę przyjaciół, który dostarczali jedzenie (i piwo) oraz dbali o inne konieczne dla życia kwestie. Niemal wszyscy moi znajomi przechorowali wirusa, a kilku z nich choroba dotknęła dość mocno. Niektórzy rozłożyli się całymi rodzinami. Ja ten czas wypełniłem pracą, bo jak wiesz mam kilka różnych zajęć. Udało mi się zagrać fajny koncert zarejestrowany przez Strefę Prestiżu w Gdańsku na otwarcie obserwatorium astronomicznego w Niedźwiadach po jego generalnym remoncie. Na początku marca tuż przed tzw. trzecią falą pandemii zagrałem półtoragodzinny koncert w Tarnowskich Górach. Niebawem jadę na nagrania do Radia Lublin z podobnym programem jak dla TV, choć nieco dłuższym, a w lipcu szykuje się wyjazd do Niepołomic, też na otwarcie wyremontowanego obserwatorium astronomicznego i planetarium.

A sama pandemia zainspirowała Cię jakoś muzycznie?

Nie. Chyba starałem się ten temat jakoś wyprzeć ze świadomości. Widziałem bankructwa firm i wiele ludzkich dramatów oraz marzeń, które legły w gruzach. Mam w sobie trochę takich pokładów depresyjnych i nie ukrywam, że na zewnątrz często zakładam maskę wesołka. Moje przemyślenia na temat świata, w którym żyjemy nie napawają optymizmem. Mam jednak duży etos pracy, która pozwala na oderwanie się od tego całego zamieszania. Bardziej lubię spędzać czas na robieniu czegoś, niż na robieniu niczego. Być może to przejaw jakiegoś patologicznego pracoholizmu, ale ja to lubię i chcę robić, dopóki zdrowie mi na to pozwoli. Mam nadzieję, że covidowe szaleństwo było jedynie epizodem, który zajmie kilka stron w przyszłych książkach historycznych. Nie potrafię sobie wyobrazić, że nasze życie będzie podlegać nie tylko cyklom ekonomicznym i politycznym, ale także pandemicznym. Myślę, że każde doświadczenie, które daje nam przysłowiowego kopa w tyłek, uczy pokory i dystansu. Wprawdzie zmienia człowieka, czasem łamie i przyciska do ziemi, ale także buduje go jakiś sposób. Kiedyś Phil Collins na pytanie co sądzi o rewolucji punk rocka i jej wpływie na zespoły nurtu progresywnego powiedział, że było to jak  potrząśnięcie jabłonią – zdrowe jabłka (zespoły) zostały, a robaczywe spadły. Od nas zależy jak wykorzystamy skutki pandemii do budowania naszego świata w kolejnych latach.

Dziękuję Ci za rozmowę.

słuchacz

PS.
Zamieszczone w wywiadzie zdjęcia za zgodą Przemysława Rudzia zaczerpnięte zostały z jego facebookowego profilu.











2 komentarze:

  1. Krzysiu cieszę się ogromnie, że jesteś już zdrowy i wróciłeś do bloga. Wspaniały wywiad. Niestety nie znam muzyki tego artysty. Jego przemyślenia grają na moich falach. Wg mnie Lem już dawno powinien dostać Nobla. Akurat słucham analoga Red Hot... Californication, bo po kolei przesłuchuję moje płyty. Tej płyty należy słuchać głośno. Jeżeli pozwolisz to jutro zadzwonię. Zb.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super wywiad. Czekamy na kolejne. Mam nadzieję, że opublikujesz coś w niedalekiej przeszłości? Za dużo wiedzy tu pozyskałem, żeby to nagle teraz tak po prostu znikło. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń