niedziela, 28 stycznia 2018

Dwie twarze Vangelisa








Twierdzenie, że Vangelis jest artystą wielkiego formatu jest ewidentnym truizmem, wszak wiadomo, że jego bogata dyskografia składa się z licznych płyt solowych oraz nagranych wspólnie z wokalistą Yes Jonem Andersonem. Sporą cześć dorobku stanowi znana i ceniona muzyka filmowa. Tu dość wspomnieć o Oskarze, którego otrzymał w 1982 roku za ścieżkę dźwiękową do obrazu Rydwany ognia czy choćby o ilustracji muzycznej do Łowcy androidów (1994) oraz filmu 1492. Wyprawa do raju (1992). Vangelis jest samoukiem, podobno pierwsze próby komponowania podejmował mając zaledwie trzy lata. Nie chcę analizować całego dorobku, zresztą na półeczce stoją jedynie wybrane pozycje z jego dyskografii, jakkolwiek z pewnością na wirtualnych kartach mego bloga będę do tej twórczości powracał. Na dziś wybrałem dwa albumy, bynajmniej nie najpopularniejsze. Nim jednak przejdę do pierwszego, przypomnę kilka faktów z życiorysu artysty.


Ewangelos Odiseas Papatanasiu - bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko urodził się w Grecji. Mając dwanaście lat słuchał zarówno jazzu, jak i rock’n’rolla. Trzy lata później, jak wielu jego rówieśników udzielał się w kilku szkolnych zespołach muzycznych. Na początku lat sześćdziesiątych był współzałożycielem pop-rockowej formacji The Forminx, z którą zdobył w swojej ojczyźnie sporą popularność. Szlifował talent pisząc również dla innych artystów. Zachęcony sukcesem, wspólnie z grającym na perkusji Lucasem Siderasem i wokalistą Demisem Roussosem, grającym także na gitarze basowej stworzył grupę Aphrodite's Child. Ten ostatni zasłynął później jako wykonawca całkiem sympatycznego choć nieco "cukierkowego" repertuaru pop. Później, po odsłużeniu wojska dołączył do nich gitarzysta Argyros „Silver” Koulouris.


W związku z niepewną sytuacją polityczną w ojczyźnie muzycy postanowili spróbować szczęścia w centrum ówczesnego muzycznego świata, czyli w Londynie. Niestety, dotarli jedynie do Francji, bowiem Anglia zamknęła przed nimi granice, podejrzewając ich o działalność wywrotową - był to bowiem czas pamiętnej studenckiej rewolty. Zespół osiadł w Paryżu. Dorobił się kilku singli, z których najbardziej znany zawierał piosenkę Rain And Tears, inspirowaną kanonem Johanna Pachelbela (tu kłaniają się dalekie echa Procol Harum). Nagrali także dwa udane albumy: End of the World (1968) oraz It's Five O'Clock (1969).


Apetyty jednak rosły. Opus magnum zespołu stał się trzeci album, opatrzony prowokacyjnym tytułem 666, który wobec obiekcji wydawcy, jak na ironię w sklepach pojawił się dopiero kilkanaście miesięcy po rozpadzie grupy. Na czerwonej okładce (pierwotnie miała być czarna, jako przeciwieństwo do Białego Albumu Beatlesów), prócz imienia Bestii znalazł się cytat z Apokalipsy św. Jana: Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć. (Ap 13,18) Myliłby się jednak ten, kto próbowałby doszukiwać się w tym dziele odniesień satanistycznych, bądź fascynacji okultyzmem. Projekt wprawdzie został zainspirowany Apokalipsą, lecz twórcy przefiltrowali jej treść przez pryzmat popkultury lat sześćdziesiątych, skutecznie pozbawiając ją odniesień religijnych. Urzekła ich jedynie dramaturgia opisanych wydarzeń. Swoją wizję przedstawili w formie spektaklu, prezentowanego grupie hippisów przez trupę cyrkową pod dachem wielkiego namiotu. Narratorem całości był konferansjer z zacięciem telewizyjnego showmana, który pod koniec popadł niemal w schizofrenię odkrywając, że w tym samym czasie na zewnątrz namiotu prorocza wizja właśnie się urzeczywistnia. Nieświadoma publiczność uważała, że wydarzenia rozgrywające się poza namiotem są również częścią programu. Jedynie narrator rozumiał, że prezentowana inscenizacja przerodziła się właśnie w realną bitwę dobra ze złem, zwiastującą koniec świata… 


Za muzykę całości odpowiadał sam Vangelis. Była dość wizjonerska, nawet jak na koniec lat sześćdziesiątych, gdy realizowano najbardziej zdumiewające pomysły. Można jej zarzucić pewien chaos i brak spójności, choć zawiera też świetne pomysły, sprawiające, że całość brzmi intrygująco i nowatorsko. Album już wówczas zapowiadał wyjątkowy potencjał drzemiący w kompozytorze. Odnoszę jednak wrażenie, że gdyby całość zamknąć na jednym krążku, to efekt końcowy mógłby być znacznie ciekawszy. Jednym z najbardziej kontrowersyjnych fragmentów, który stał się przyczyną dość długiego leżakowania albumu w magazynach wydawcy jest utwór zatytułowany ∞. To popis wybitnej greckiej aktorki Irene Papas. Pięciominutową kompozycję zmontowano z fragmentów czterdziestominutowej improwizacji, opartej na frazie I was, I am, I am to come. Było to jakieś nawiązanie do proroczego tekstu (Ap 1,4), lecz sam pomysł bardziej przypomina mi nagraną kilka lat później kompozycję Ricka Wrighta The Great Gig In The Sky, z płyty Pink Floyd Dark Side of the Moon. Papas powtarza swą kwestię niczym mantrę, budząc u słuchaczy skojarzenia z aktem seksualnym i bólem rodzenia. Clare Torry zrobiła to znacznie subtelniej, zamykając w swej wokalizie niemal cały egzystencjalny dramat istnienia. Czy brzmi to obrazoburczo i prowokacyjnie? To już kwestia indywidualnej oceny.
Na całość składają się dwadzieścia cztery utwory. Niektóre trwają zaledwie kilkadziesiąt sekund, inne kilka minut. Jest też rozbudowana, blisko dwudziestominutowa kompozycja All The Seats Were Occupied, będąca wycieczką w rejony psychodelii oraz retrospektywnym spojrzeniem na główne tematy muzyczne całości. Zwraca uwagę utwór The Four Horsemen, z porywającą melodią, wokalem Roussosa i świetnym gitarowym solem Koulourisa.


Niewątpliwie album 666 choć był spełnieniem ambitnych wizji Vangelisa, to nie do końca przypadł do gustu pozostałym muzykom. Mimo rozbieżności, które w efekcie doprowadziły do rozpadu grupy, dobrze się stało, że ambitny Grek doprowadził swój pomysł do końca. Może nie wszystkie idee sprawdzają się po czasie, jednak w efekcie powstał jeden z najbardziej wyjątkowych i inspirujących projektów początku lat siedemdziesiątych. W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami Aphrodite's Child elektryzujący wokal Demisa Roussosa odszedł gdzieś na drugi plan. Płyta mocno różniła się od wcześniejszych dokonań grupy. Zespół stanął na rozdrożu, wizja greckiego mistrza klawiatury go przytłoczyła i zdominowała, jakkolwiek trudno w nagraniach nie docenić wkładu "Silvera" Koulourisa w orkiestrację oraz jego wysmakowane solówki gitarowe. Krytycy zarzucają albumowi brak spójności, ja jednak sądzę, że paradoksalnie to właśnie stanowić może jego siłę. Dużo w nim eklektyzmu, pop miesza się z muzyką progresywną, rock sąsiaduje z ambientem i typowo greckimi inspiracjami, natomiast całość jest nieśmiałą zapowiedzią kierunku, w którym Vangelis miał wkrótce podążyć. Warto zwrócić uwagę na kompozycję Aegian Sea. Gdyby pominąć pojawiające się wyraziste akcenty gitary i perkusji to klimat pozostałej części przywodzi na myśl współczesne dokonania Vangelisa. Była to w zasadzie ostatnia płyta greckiego twórcy nawiązująca wprost do rocka. Co ciekawe - jakkolwiek muzycy jednoznacznie odcinali się od satanistycznego przesłania albumu, to jednak zyskiwał on popularność wraz z ówczesną modą na okultyzm. Po rozpadzie Aphrodite's Child Vangelis skupił się na twórczości solowej, eksplorującej głównie brzmienia elektronicznych syntezatorów. Demis Roussos również poszedł własną ścieżką, zdobywając wkrótce popularność jako wykonawca znacznie lżejszego repertuaru, nie pozbawionego zresztą swoistego uroku. Koulouris został muzykiem sesyjnym, wspierającym sporadycznie solowe dokonania byłych kolegów z zespołu.



Tyle jeśli chodzi o jedno z najstarszych wcieleń Vangelisa. Za niespełna dwa miesiące grecki mag klawiszy skończy siedemdziesiąt pięć lat. Nie myśli jeszcze o emeryturze. W 2016 roku, po dość długiej przerwie ukazał się jego kolejny album, zatytułowany Rosetta. Kulisy jego powstania są dość ciekawe. W 2012 roku, w trakcie swego pobytu w Londynie Vangelis obył seans łączności z przebywającym w kosmosie holenderskim astronautą Andre Kuipersem, który okazał się wielkim sympatykiem jego twórczości, a na swój półroczny pobyt w przestrzeni pozaziemskiej zabrał sporo jego muzyki. W trakcie rozmowy kompozytor odbył wirtualną wycieczkę po stacji kosmicznej. Rozmowa zaowocowała kolejnym spotkaniem, już po powrocie Kuipersa na Ziemię - tym razem w domu Vangelisa. Astronauta pojawił się tam z przedstawicielami Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). W trakcie rozmów powstał plan stworzenia muzycznej elegii dla kończącej swą misję sondy kosmicznej Rosetta. Sonda ta, wystrzelona w 2004 roku po kilkunastoletnim locie docierała w pobliże komety 67P/Czuriumow-Gierasimienko. Uwolniony z jej pokładu lądownik po raz pierwszy w historii wylądował na powierzchni komety. 30 września 2016 statek ów w sposób kontrolowany uderzył w nią, przesyłając do końca cenne dla naukowców zdjęcia i informacje.



W efekcie spotkań powstała muzyka, która wypełniła płytę Rosetta. Album składa się z trzynastu utworów. Nieprzypadkowo pojawiła się tam kompozycja Albedo 0.06, jako wyraźne nawiązanie do wcześniejszej płyty Mythodea — Music for the NASA Mission: 2001 Mars Odyssey (1993), zainspirowanej programem amerykańskiej agencji NASA. Tym razem Vangelis pragnął wnieść swój wkład w prace europejskiej agencji kosmicznej ESA. Obserwował wielogodzinne nagrania z misji, a pierwsze utwory z nowej płyty zaprezentował publicznie w dniu, gdy lądownik Philae osiadł na powierzchni komety. Muzyka była wymarzoną ilustracją tego wydarzenia.


Muzycznie Rosetta jest powrotem do brzmienia płyt artysty z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jednak z pewnością nie jest wtórna. To taki Vangelis, jakiego lubię najbardziej. Wprawdzie posługuje się czystą elektroniką, lecz brzmi ona nadzwyczaj naturalnie. Używane przez niego barwy nie starzeją się. Zadedykował ten album wszystkim, dzięki którym misja ESA mogła się urzeczywistnić. W szczególności zaś pełen powagi walc Mission Accomplie (Rosetta's Waltz) miał być wyrazem uznania dla całego zespołu odpowiedzialnego za program Rosetta. Tak jak wielokrotnie wcześniej ta pełna wewnętrznej harmonii muzyka może ilustrować zarówno obrazy z kosmosu, może też funkcjonować samoistnie. W obu przypadkach sprawia wrażenie obcowania z absolutem.


słuchacz









4 komentarze:

  1. Zgadzam się w 300% !!! Znowu wychodzi że mamy prawie identyczne gusta muzyczne. Tak samo juz w czasie odsłuchu uważałem, że 666 na 1 CD byłaby lepsza - po prostu petarda! Jednak trzeba oddać, że kiedy pojawiają sie na tym 2-płytowym albumie dłużyzny... - tam wkracza szaleńcza Irene Papas i cudownym popisem niemal z narkotycznego transu dolewa oliwy do ognia gdzie jej brakowało! Jeśli chodzi o Rosette to byłem ta płyta zafascynowany gdy sie ukazała. Niestety, im częściej ją słuchałem tym mój entuzjazm mijał... Być może dlatego, że kolejne akordy na niej są zbyt przewidywalne... Więc jest świetna na początek, potem nie robi już takiego wrażenia (przynajmniej tak było w moim przypadku). kopista :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj. Ciekawy tekst... A propos Vangelisa, to mam pytanie. Natrafiłem na koncert z 1993 roku pt. "Mythodia". Czy coś wiesz, gdzie go można znależć? Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwsza wersja z 1993 została tylko w archiwach Vangelisa. Drugą po zmianach i z lekko poprawionym tytułem wydano w 2001. Pozdrawiam 😊

      Usuń