piątek, 9 czerwca 2017

Roger Waters sauté - Czy to jest płyta na którą naprawdę czekaliśmy?






Bardzo długo wyczekiwany nowy Roger Waters - Is This the Life We Really Want? od tygodnia stoi na Półeczce. Ćwierć wieku to bardzo długo. Wyrosło nowe pokolenie. Tylko czy ta płyta jest dla nich? Raczej wątpię. Myślę, że Roger kierował ją raczej do nas, czyli do tych, których do dziś elektryzują imiona dwóch zapomnianych bluesmanów. Może jeszcze myślał o politykach, jednak jak uczy doświadczenie płyty nie zbawiają świata i nie słyszałem by którakolwiek zapobiegła jakiemukolwiek konfliktowi. Ich przesłanie najczęściej trafia jedynie do fanów, a i oni nie zawsze się z nim zgadzają.

Pogłoski o pracach nad nową płytą dawnego lidera Pink Floyd słychać było od wielu lat. Poza okruchami, które pojawiały się tu i ówdzie nic z tych zapowiedzi nie wynikło. W międzyczasie Waters zrealizował jedno ze swoich marzeń. Napisał klasyczną operę. Trudno jej odmówić pewnego artyzmu, czy jednak świat będzie o niej pamiętał za kilkadziesiąt lat - tego nie jestem już tak bardzo pewien. Ruszył też w trasę, przypominając całemu światu spektakl The Wall i jakby mimochodem podkreślając, że to właśnie on jest jedynym jego twórcą. Trzeba przyznać, że Ściana od pamiętnego berlińskiego koncertu rozrosła się imponująco. Przekonałem się o tym w Łodzi. Waters był naprawdę w doskonałej formie. Przybyło wiele nowych wątków, wiele aranżacji przebudowano i poszerzono. W 2011 roku, na jednym z londyńskich koncertów, w hali O2 pojawiła się także wiadoma magiczna gitara i głos... Wszystko to sprawiało, że oczekiwania związane z nową płytą Rogera były ogromne. W ostatnich tygodniach przed premierą w mediach pojawiły się wybrane utwory, promujące całość. Ich dobór zarówno podkreślał odwołania do klasycznej twórczości, jak i zapowiadał nowe brzmienia. Jak jednak długo można nadmuchiwać balonik? 


W dniu premiery otrzymałem swój egzemplarz. Pierwsze wrażenie, jeszcze nie muzyczne już nieco podniosło mi ciśnienie. Staram się zrozumieć nową modę wydawniczą, wynikającą niewątpliwie z dbałości o ekologię, jednak gdy muszę z mozołem wydobywać niezbyt tani krążek z ciasnej tekturowej koperty, narażając ją na rozdarcie a płytę na porysowanie, to... mam gdzieś tę ekologię. W takim wypadku ratuję się własnym wynalazkiem i pakuję płytkę do dodatkowej, odpowiednio przyciętej papierowej kopertki z okienkiem.



Nadszedł jednak czas na muzykę. Posłuchałem raz, drugi, trzeci, siódmy... I dotąd mam mieszane uczucia. Czegoś mi ewidentnie brakuje. Ten album mógł być piękny, gdyby pojawiła się na nim wiadoma gitara. Doskonale jednak wiemy, że się nie pojawi. I żadne nastroje ani efekty zaczerpnięte z dawnych płyt jej nie zastąpią. Jeśli jednak wyciągniemy dwa lata temu wydany solowy album właściciela wspomnianej gitary, to… także on bez charyzmy i zmęczonego głosu Rogera, powtarzającego od lat te same prawdy, które i tak nie robią na politykach najmniejszego wrażenia wydaje się trochę niepełny. Gdyby jednak jakimś trudnym do wyobrażenia cudem siły obu twórców dałoby się połączyć, wówczas… też nie byłbym pewien ostatecznego sukcesu. Lata siedemdziesiąte nie wrócą. A dziś właściwie czego oczekujemy od Watersa? Kopii poprzednich płyt? Roger w swym widzeniu świata nie posunął się ani o krok. Zmieniła się sytuacja polityczna na świecie, narosło wiele problemów, z którymi demokracja nie umie lub nie chce sobie poradzić i prawdopodobnie ten fakt sprowokował go zabrania głosu. Dostało się każdemu po trochu: jak zwykle politykom, wszechobecnej technologii, ludzkości tolerującej przemoc i odwracającej się od narastających problemów, twórca nie oszczędził też Boga. Jego teksty są jak zwykle osobiste i szczere, choć przypominają nieco otwarty strumień świadomości. Nie trzeba się z nimi zgadzać, i co ciekawe coraz więcej krytycznych wypowiedzi na ich temat zwłaszcza młodszych fanów można odnaleźć w Internecie. On jednak pozostaje sobą. Zresztą dlaczego miałby się zmieniać? Nie musi nikomu niczego udowadniać. Równie dobrze mógłby korzystać z uroków muzycznej emerytury i żyć dostatnio z tantiem od wcześniejszego dorobku. Chciał jednak zrealizować zupełnie nowy projekt.


Porzucił dawnych współpracowników, zatrudnił zupełnie nowych. W przeciwieństwie do wcześniejszych albumów mocno ograniczył listę zaproszonych muzyków. W roli producenta pojawił się Nigel Godrich, znany ze współpracy z Radiohead. Połączenie obu stylistyk zapowiadało się atrakcyjnie, jednak wyszło tak sobie. Płyta nie jest odkrywcza, co mnie raczej nie dziwi. Jest wprawdzie kilka fragmentów, które zwracają uwagę, mimo to całość jakoś nie pozostawiła na mnie większego wrażenia. Brak czegoś, co na dłużej przykułoby moją uwagę. Zaczyna się nieźle, nieco mrocznie, trochę floydowo. Dalej jednak sprawia wrażenie czegoś bardzo surowego, wręcz niedokończonego. Pozostawia nastrój oczekiwania na coś, co nie nastąpi. Tykanie zegarów i bicie serca nie wystarczy. Jest też nieco klasycznych syntezatorów, stacji radiowych i peronowych ogłoszeń. Odnoszę wrażenie, że Godrich wprawdzie dość dokładnie zapoznał się z klimatem twórczości Watersa i Floydów, jednak same nostalgiczne odniesienia do Animals, Final Cut, The Wall czy nawet The Pros and Cons of Hitch Hiking tu nie wystarczą. Może taka była wizja samego twórcy, wszak znany jest z tego, że potrafi wyegzekwować własne zdanie. Jeśli tak, to w mojej ocenie nawet nie zbliżył się do poziomu wyznaczonego poprzednim albumem. W efekcie powstało coś, co nazwałbym tak jak w tytule: Waters sauté, czyli bez przypraw, dodatków i panierki, z bardzo oszczędną produkcją i bez większych emocji. Samo Smell the Roses wiosny nie czyni. Jeden z moich przyjaciół stwierdził, że to sto procent Watersa w Watersie. Chyba coś w tym jest, choć nie do końca wiem czy miał to być komplement, czy raczej wyraz rozczarowania.



Trochę ów album skojarzył mi się z płytami Dylana. Ten sam nieco zgaszony głos i choć Bob pozostaje jedynie biernym obserwatorem, a Roger próbuje w tekstach odbiorcami nieco wstrząsnąć, jednak muzycznie robi to już bez większego przekonania. Może to zbyt surowa ocena, może rosnące ćwierć wieku oczekiwanie było zbyt wysokie, może potrzeba mi jeszcze więcej dystansu. Mimo to nie sądzę bym zmienił swą opinię w sposób znaczący. Wracałem do tego albumu wielokrotnie. Nie jest zły, zawiera kilka zwracających uwagę momentów, jednak nie odnalazłem na nim niczego, co głębiej zapadłoby w moją pamięć, co kazałoby mi o niej pamiętać. Po Amused to Death po prostu rozczarowuje. Myślę, że album stał się dokładnym zaprzeczeniem tezy głoszonej niegdyś odważnie przez Rogera, gdy mówił o sobie: Pink Floyd to ja. Płyta jest klinicznym dowodem na to jaki wkład w muzykę zespołu miała pozostała trójka. Im bardziej rosła dominacja Rogera, tym bardziej w ich muzyce ubywało magii. Wprawdzie od wielu lat basista z powodzeniem działa na własny rachunek, jednak nie sposób uciec od tych porównań. Album Is This the Life We Really Want? to potwierdza.



Znam inne przykłady upartych działań na własną rękę, w oderwaniu od twórczego wsparcia zespołu, bądź innych zaproszonych muzyków. Nie zawsze potrafiły się bronić, czas je z reguły bezlitośnie weryfikował. Daleki jestem od kwestionowania solowego dorobku Rogera Watersa, jest on niewątpliwie znaczący, jednak tym razem poprzeczkę zawiesił sobie bardzo wysoko. Nie podejmuję się głębokiej analizy tekstów, poprzestanę na stwierdzeniu, że są ważne i znaczące, zwłaszcza w kontekście obecnych wydarzeń. Roger Waters ma sporo doświadczenia, także życiowego, jednak nie podzielam jego nasyconej dystopią wizji świata. Może wynika to z innych doświadczeń i innej szerokości geograficznej, wszak jak mówi mądrość ludowa – punkt widzenia zależy od punku siedzenia. Muzycznie w mojej ocenie album pozostawia spory niedosyt, mimo delikatnej i kameralnej końcówki, sugerującej, że miłość jest lekarstwem na całe zło tego świata.


Kibicuję Floydom zespołowym i solowym od wielu lat, a ich płyty zajmują lwią część mojej Półeczki. By jednak pozostać w zgodzie z własnym sumieniem muszę stwierdzić, że zarówno album The Endless River, podsumowujący działalność Pink Floyd po odejściu Rogera, ostatnia solowa płyta Rattle That Lock Davida Gilmoura oraz najnowsza propozycja Watersa, mimo oczywistych różnic wywołała u mnie dość podobne uczucia. Nie są to płyty złe, jednak mimo ciekawych fragmentów wszystkie trzy są nieco wtórne i przewidywalne. Nie od dziś wiadomo, że czekanie zaostrza apetyt, jednak zbyt długie bywa destrukcyjne.
słuchacz






3 komentarze:

  1. Recenzja dotyka problemu ,który stanął na drodze stworzenia arcydzieła ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie płyta jest dobra, nawet bardzo dobra. TO co wypuszczone zostało ostatnio pod marką Pink Floyd (endless River) jest wręcz żałosne, brzmi jak demo po Division Bell.
    Nie rozumiem tych recenzji z pryzmatu współpracy Watersa z Gilmourem i resztą... Przecież ostatnia 'ich' płyta to nawet nie jest Final Cut, The Wall był mocno Watersowski, minęło 40lat od ich współpracy, po co wiecznie do tego wracać i marudzić, że nie wydali nic razem. Cieszmy się z tego co wydają. Nie powstały by takie płyty jak Division Bell, czy Amused To death, gdyby grali razem. Czy lepsze, wątpie. Gilmour odnalazł się w długich solówkach, ciekawych aranżacjach tego co już było (współpraca z Preisnerem). A Waters jak to Waters, uderza w ciężki dzwon, trudnej i ważnej tematyki. Może się to komuś podobać lub nie.... Ale te fanowskie marudzenie od prawie 40lat że mogli by przecież razem coś wydać, stało się nudne ;). PS. to jak by Petera Gabriela oceniać przez pryzmat Genesis.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozwolę sobie zauważyć, że mój blog ma charakter subiektywny i prezentuje moje opinie, z którymi niekoniecznie trzeba się zgadzać. Każdy ma prawo do własnych ocen, szanuję też cudze. Trudno jednak polemizować z zarzutami na opinie, których nie wyraziłem. Po pierwsze - nie napisałem, że "mogli by przecież razem coś wydać", a wręcz stwierdziłem, że na pewno nie wydadzą. Po wtóre, napisałem, że ta płyta nie sięga poziomu wyznaczonego przez Amused To Death, czyli odniosłem ją do wcześniejszego dokonania tego samego artysty, a nie dokonań sprzed 40 lat. Po prostu muzycznie bardziej przekonują mnie jego wcześniejsze albumy.
      Proponuję mniej emocji i uważniejszą lekturę. A to, że wracam do płyt sprzed prawie pół wieku - no cóż dla mnie były wspaniałe, to pewnie kwestia wieku i nostalgii za minioną przeszłością, a nie "fanowskie marudzenie". Pozdrawiam i cieszę się, że słuchamy tej samej muzyki. To, że różnie ją oceniamy jest przecież przywilejem każdego dzieła artystycznego.

      Usuń