piątek, 2 czerwca 2017

O ślebodzie i góralu spod samiuśkich Tater…







Slavonice, niewielka osada na południu dawnej Czechosłowacji. Kończy się 1970 rok. Nieliczni przechodnie śpieszą się do domów. Pod stopami skrzypi śnieg, ruch na uliczkach prawie zamarł. Na tej, która wybiega z miasteczka ku południowi nie ma nikogo. Po chwili, niedaleko ostatnich zabudowań zatrzymuje się taksówka. Wysiada z niej trzech małomównych nastolatków z plecakami. Kierowca też nie jest rozmowny, chce jak najprędzej wrócić do domu. Może jednak powinien coś zrobić, wszak pasażerowie z obcym akcentem powinni budzić podejrzenie, granica z Austrią niedaleko… Jest zimno, więc szybko kasuje należność. Nie jego sprawa, znowu będą go godzinami wypytywać, a przecież ci młodzi nie pierwsi i nie ostatni. Kierowca myśli o ciepłej kolacji w domu. Zawraca i szybko rusza w stronę Brna. Młodzi chłopcy spoglądają na siebie, chwytają bagaże i odchodzą na południe. Ślady zasypują gęstniejące płatki śniegu.



Andrzej idzie pewnym krokiem, jak gdyby znał drogę. To nie pierwsza granica. Poprzednią sforsowali w górach, koło Chyżnego. On sam, urodzony w Jabłonce na Orawie znał tamte strony jak własną kieszeń. W dzieciństwie nasłuchał się opowieści o tatrzańskich kurierach. Góralska tradycja ma wpisane dążenie do wolności i podróż za chlebem… Nie był wyjątkiem. Rok temu przeszli tędy jego starsi koledzy ze szkoły. Im się udało, więc jemu też musi. Zostawił rodziców, szkołę, regionalny zespół „Małe Podhale”, dogadał się z dwoma kumplami i ruszyli. Koledzy przysłali list, w którym dokładnie opisali drogę. W pobliżu Slavonic granicy strzegły jedynie zasieki z drutów kolczastych pod napięciem, pól minowych nie było. Patrole mijały się co kilka minut. Można było jednak zagrzebać się w śniegu i przykryć prześcieradłem, w nocy to działało. Do sforsowania było tylko sto metrów. Z pierwszym ogrodzeniem poszło bez problemów. Zaczęli biec, jednak już po chwili za plecami usłyszeli krzyki i zobaczyli blask latarek. Dwie grupy pograniczników próbowały ich okrążyć. Przed sobą mieli kolejne druty. Gotowi na wszystko gorączkowo szukali przejścia. Niemal w ostatniej chwili udało się. Gdy straż graniczna odbezpieczała broń oni już wbiegali do niewielkiego lasku. Dalej były jakieś moczary i tory kolejowe. Niedaleko nich tablica z niemieckimi napisami. Resztę nocy spędzili w opuszczonym wagonie, stojącym na bocznicy. Obudziło ich gromkie "Hände hoch" austriackiej straży granicznej. Byli jednak już bezpieczni, udało się. 



Austriacy przewieźli ich do obozu Traiskirchen pod Wiedniem. Dostali kieszonkowe, mogli szukać pracy. Andrzej najpierw stał przy taśmie i wyłapywał zgniłe mandarynki. W marzeniach widział się w kanadyjskiej drużynie hokejowej, jednak Kanada go nie chciała. Był bez zawodu i wykształcenia, miał tylko szesnaście lat i wielką determinację. Pracy się nie bał. W USA perspektywy wydawały się lepsze, jednak gdzieś tam majaczyła mało zachęcająca perspektywa wyjazdu na wojnę do Wietnamu. Myślał też o Australii, ale formalności wizowe miały trwać dwa lata. Czekając na decyzję pomagał w tartaku. Przy pile tarczowej zostawił trzy palce. Pomyślał, że z muzyki już nici. Wówczas pojawiła się propozycja wyjazdu do Norwegii. Jakiś czas później z grupą podobnych straceńców znalazł się na lotnisku w Oslo. 




Szybko nauczył się języka, skończył szkołę rzemiosła artystycznego, rozpoczął studia na stołecznej Akademii Sztuk Pięknych. Po koncercie Sex Pistols uwierzył, że mimo kalectwa poradzi sobie z gitarą basową. Kupił instrument, namówił kolegów z Akademii i tak wystartowali. Sukces przyszedł wówczas, gdy zaczęli łączyć góralski folklor z rockiem spod znaku punk. Ten styl mu odpowiadał, zawsze był przeciw, kochał wolność. W kraju nie trawił dyktatury jedynie słusznej partii. Mimo emigracji pozostał patriotą. Na obczyźnie grał, malował obrazy, pracował i tęsknił za Ojczyzną. Majątku się nie dorobił, jednak radził sobie nieźle. Śpiewał po polsku i po norwesku. Pierwszą grupę nazwał Berlin Band, potem stworzył Pull Out i wreszcie sformował tę najważniejszą - De Press. Towarzyszyli mu dwaj koledzy Jørn Kristensen i Ole Snortheim. Pierwszą płytę zatytułowali Block To Block.


Ukazała się w 1981 roku. Żeby ją wydać wzięli kredyt w banku. Starczyło na studio i Johna Leckiego, znanego brytyjskiego producenta, który czuł rodzącą się nową falę. Płyta sprzedała się nieźle. Był to czas gdy państwo norweskie wspomagało twórców. Zespół dostał stypendium, a koncerty i nagrania były dotowane. W tym czasie w Polsce trwał karnawał Solidarności. Teksty i muzyka Andrzeja trafiła na podatny grunt. W De Press śpiewał po rosyjsku, norwesku, angielsku i po polsku (a właściwie po góralsku). Prosto i do serca. Zdołał poznać już blaski i cienie kapitalizmu, więc w przeciwieństwie do innych postpunkowych zespołów otwierał oczy ludziom z zachodu, atakując w swych tekstach sowiecki komunizm. Czasem na wesoło, czasem bardzo poważnie. 



Udało mu się przyjechać do kraju na trzy koncerty, na zaproszenie... ZSMP. Starsi doskonale pamiętają ten skrót. Ciekawe jak poczuli się zapraszający, gdy usłyszeli śpiewaną po rosyjsku piosenkę Kolchoz. Aluzja do sytuacji w Polsce była aż nadto czytelna. Andrzej występował wówczas pod nazwiskiem Nebb. Znaczyło po norwesku tyle samo co jego własne. Na koncertach zespół rozdawał swoją płytę. Sama jej okładka była w kraju sensacją, widniała na niej nieco przerobiona tytułowa strona moskiewskiej Prawdy. Grupie towarzyszyli zachodni dziennikarze i krajowi tajniacy. Muzycy poznali Wałęsę (w przelocie, na schodach), dłużej porozmawiali z Andrzejem Gwiazdą. W Warszawie, po koncercie Andrzej po długiej rozłące wreszcie mógł porozmawiać z rodzicami...



Po powrocie do Norwegii nagrał drugą płytę Product. Jej wydźwięk był dużo bardziej pesymistyczny, muzycznie nawiązywała do twórczości Joy Division. Później pochłonęły go inne projekty. Zawiesił działalność De Press, stworzył nową grupę Holy Toy. Jego twórczość zyskiwała popularność, on sam jednak pozostał sobą. Nadal cenił prostotę i szczerość. Tak w muzyce, jak i w malarstwie. Czasem chwytał pędzel i sam malował. Bywało, że rzeźbił. W 1992 r. otworzył w Oslo awangardową galerię, w której promował oryginalnych młodych artystów, nierzadko z Polski. Angażuje się w to, co sam uważa za ważne, unika łatwizny. 



Twierdzi, że artysta powinien być wolny, także od nacisków środowiska, układów towarzyskich, koterii i zobowiązujących znajomości. Może dlatego nie słychać go zbyt często w mediach. Mimo to konsekwentnie robi swoje. Reaktywował De Press, łącznie nagrał z zespołem ponad dwadzieścia płyt, kilka firmował własnym nazwiskiem. W twórczości Andrzeja odnaleźć można zarówno góralski folklor (Groj Skrzypko Groj), jak i bardzo poważnie potraktowaną poezję C. Norwida (Gromy i pyłki), utwory poświęcone Janowi Pawłowi II (Cy Bocycie Świnty Ojce), nie brak też kolęd i tradycyjnych rosyjskich utworów ludowych (Vodka Party, Russian Party). W 2000 roku wydał ważny i zmuszający do refleksji album Śleboda, poprzedzony maxisinglem Kamraci.



W 2009 nagrał płytę Myśmy rebelianci z pieśniami żołnierzy wyklętych, a w ubiegłym roku kolejną, poświęconą bohaterom poznańskiego czerwca, zatytułowaną po prostu ’56. Nagrywa także w przybranej ojczyźnie, kilka lat temu skomponował muzykę do wierszy norweskiego poety Tora Jonssona. Nie wstydzi się swych poglądów. Bardzo poważnie traktuje wiarę i patriotyzm wyniesiony z domu rodzinnego - to jest fundament jego światopoglądu. Ma podwójne obywatelstwo, z polskiego nigdy nie zrezygnował. Często odwiedzał Ojczyznę, co nie znaczy, że bezkrytycznie przyjmował polską rzeczywistość. Gdy tęsknota za krajem stała się zbyt trudna do zniesienia, osiadł na stałe w rodzinnej Jabłonce. Wreszcie jest u siebie, znów z okna widzi Babią Górę i Tatry. Twardy góral. Andrzej Dziubek.

słuchacz






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz