Nie tak dawno zastanawiałem się w czym tkwi siła poezji Boba Dylana. O co chodzi z tą nagrodą Nobla, czy w istocie należała mu się i właściwie dlaczego ten śpiewający od niechcenia gość z chrypiącym głosem (jeśli da się to jeszcze nazwać śpiewem) ma tylu zwolenników? Moda, zasada podczepienia, snobizm? A może jednak coś w tym jest?
Odpowiedź nie jest łatwa, a muzyka wcale nie gra tu zasadniczej roli. Dyskusje o prawdziwej wartości tekstów Dylana wcale nie rozpoczęły się dopiero po decyzji Szwedzkiej Akademii. Zresztą, zgodnie z procedurami jej członkowie przyglądali się im ponad cztery lata i choć decyzję podjęto jednomyślnie, to wcale nie była łatwa. A sam Dylan? Azita Raji, ambasador USA w Szwecji, przekazała członkom Akademii podziękowanie artysty, w którym napisał: „Bycie nagrodzonym Noblem w dziedzinie literatury to coś, czego nigdy sobie nie wyobrażałem ani nie wyczekiwałem. Od najmłodszych lat znałem, czytałem i przyswajałem dzieła tych, którzy zostali uznani za godnych tego wyróżnienia: Kiplinga, Shawa, Thomasa Manna, Pearl Buck, Alberta Camusa, Hemingwaya. Ci giganci literatury, których dzieła są omawiane w szkołach, gromadzone w bibliotekach, o których mówi się z czcią, zawsze wywierały głębokie wrażenie. Faktu, że teraz ja dołączę do nazwisk na tej liście, nie da się wyrazić słowami” (booklips.pl). Można oczywiście dyskutować czy to wyróżnienie jest zasłużone i czy literacki Nobel trafił w godne ręce. Oponentom przypomnę, że podziały na tzw. kulturę wysoką i niską są dziś anachroniczne, bowiem procesy zachodzące we współczesnej sztuce są na tyle różnorodne i dynamiczne, że niegdyś ustalone reguły zawodzą. Prawdą jest, że człowiek chcąc uporządkować otaczającą go rzeczywistość próbuje ją w jakiś sposób kategoryzować. Jednak współcześnie sztywne granice zawodzą, a wartość dzieła nie zależy od faktu przypisania mu etykiety sztuki dla elit. Bywa, że ocena jest uzależniona od wzorców kulturowych wyniesionych z własnego podwórka. Trzeba pamiętać, że choć wzorce mogą być podobne dla różnych kultur, jednak często mają dla nich zupełnie inne znaczenia. Tak czy inaczej przykładów dzieł nieudanych można znaleźć całkiem sporo zarówno w popkulturze, jak i w tej tzw. elitarnej.
Jak to się ma do twórczości Dylana? Jest ona niewątpliwie znakiem czasu i choć opiera się na środkach masowego przekazu, to niekoniecznie schlebia przeciętnym gustom. Wspierając się różnoraką symboliką i odniesieniami często podejmuje poważne tematy. Wypadałoby tu przypomnieć dorobek Jacka Kerouaca i Woody Guthriego, czyli twórców którzy niewątpliwie mieli wpływ na młodego Dylana. Jednak niezaprzeczalnie właśnie jego zasługą jest spopularyzowanie poezji w Ameryce lat sześćdziesiątych. To właśnie on ożywił tradycję bardów i przywrócił jej ważne miejsce w kulturze. Sam powiedział w jednym z wywiadów: „Myślę o sobie przede wszystkim jako o poecie, dopiero później muzyku. Żyłem jak poeta i umrę jak poeta.” Jednego tej twórczości nie można odmówić - jest ze wszech miar autentyczna. Być może dlatego ma taką siłę wyrazu.
I tu dochodzimy do sedna dzisiejszego tematu. Niewątpliwie dla większości zainteresowanych zasadniczym problemem pozostaje kwestia przekładu, wszak nie wszyscy Polacy biegle władają językiem Szekspira. Już przed wielu laty, słuchając polskich interpretacji piosenek Cohena dostrzegłem, że dobre tłumaczenie nie musi wiernie odtwarzać każdego słowa. Oprócz tekstu równie ważne jest oddanie nastroju, klimatu i kontekstu wiersza. W przypadku Dylana dochodzi jeszcze subtelna, jemu właściwa ironia i czasem gorzka refleksja. Więc jeśli w tekście pojawiają się rodzime odpowiedniki idiomów, lub sformułowania trafniej oddające myśl autora, a wynikające z naszych doświadczeń - tym lepiej dla tłumaczonego tekstu. Bywa, że w przekładach umyka magia oryginału, choć czasem pojawiają się dodatkowe pola interpretacji. I tu warto przypomnieć słowa Szwedzkiej Akademii, która uhonorowała Dylana za „tworzenie nowych form poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej”. Może właśnie dlatego teksty Dylana trudno dobrze przetłumaczyć, bo choć nawiązują do europejskiego dorobku, to mocno są osadzone w amerykańskiej kulturze. Jego głos to głos kontestatora, który zainspirował umysły nie tylko swego pokolenia. Jego piosenki weszły na stałe do światowej spuścizny kulturalnej. Jest autorem blisko sześćdziesięciu albumów. Do tego trzeba doliczyć serię dziesięciu tzw. oficjalnych bootlegów oraz książki, które napisał i filmy, w których wystąpił (choćby niesamowity western Pat Garrett & Billy the Kid).
Tak się stało, że teksty Dylana od dłuższego czasu mnie „prześladują”. Przyczynił się do tego niewątpliwie ów dla wielu kontrowersyjny Nobel, choć jego płyty już dużo wcześniej zajmowały na mej półeczce sporo miejsca. Zjawisko uzależnienia nasiliło się jakieś pół roku temu, po wydaniu przez Biuro Literackie wyboru jego poezji, w świetnym tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego. Książka nosi tytuł Duszny kraj. Znalazły się w niej przekłady stu trzydziestu piosenek. Autor, jak sam twierdzi, pracował nad nią blisko czterdzieści lat i bynajmniej jej nie zakończył. Tłumaczy dalej piosenki amerykańskiego barda i trzeba przyznać, że robi to świetnie. Ważną częścią wyboru są przypisy, objaśniające kontekst kulturowy kolejnych tekstów. Publikacja ta zawładnęła mym umysłem na dość długi czas i szczerze mówiąc nie wiedziałem, że jej autor ma jeszcze inne plany.
Wydany niedawno dwupłytowy album formacji Dylan.pl, zatytułowany Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru okazał się dla mnie zaskoczeniem. Po chwili wahania płyta wylądowała w moim odtwarzaczu. I był to strzał w dziesiątkę. Jest po prostu świetna. W żaden sposób nie można jej zestawiać z wydanym dekadę wcześniej, dziś dostępnym albumem Martyny Jakubowicz, zatytułowanym Tylko Dylan. Jej interpretacje (w niezłym tłumaczeniu Andrzeja Jakubowicza) są bardziej stonowane, choć mają swój niezaprzeczalny urok. Towarzyszący artystce niemal cały skład Voo Voo jest prawie niezauważalny (choć w trzech ostatnich utworach daje prawdziwy popis). Usunięcie się w cień też bywa sztuką. Warto posłuchać, jeśli ktoś go zdobędzie, bo ceny na wiadomo gdzie są dość zaporowe. Album ukazał się w 2005 roku, licencja dana wydawcy dawno wygasła, a artystka nie myśli o wznowieniu.
Album formacji Filipa Łobodzińskiego jest zupełnie inny. Na dwóch płytach znalazło się blisko trzydzieści utworów z różnych okresów, podzielonych na pieśni „społecznie zaangażowane” i niemal intymne ballady. Siłą płyty są nie tylko tłumaczenia, lecz także muzyka - świetnie zaaranżowana i choć zdarza się, że odchodzi od oryginału, to jednak porywa i świetnie współgra z przekazem. Bywa dynamiczna, choć nie brak na płycie autorskich wykonań tłumacza, towarzyszącego sobie jedynie na gitarze i harmonijce ustnej. Bez obawy - jest dobry i ma doświadczenie, dysponuje też ciekawym głosem (dość wspomnieć jego Zespół Reprezentacyjny). Artyście towarzyszą przyjaciele: Jacek Wąsowski, Marek Wojtczak, Krzysztof Poliński i Tomasz Hernik. Widać, a raczej słychać, że granie z kumplami daje Łobodzińskiemu autentyczną frajdę.
Warto, a nawet trzeba podkreślić udział zaproszonych gości. W utworach pojawia się Organek, Pablopavo, Muniek Staszczyk, Marysia Sadowska, Tadeusz Woźniak i Martyna Jakubowicz. Ich udział dodaje jedynie płycie smaku, bowiem wykonania pozostają autorską wizją formacji Dylan.pl, zagraną z polotem, nie wiernopoddańczo i „na kolanach”. Mimo to są bliskie dylanowskiemu duchowi. Może to kwestia akustycznego instrumentarium, takiego jakiego używa sam Mistrz. Jak twierdzi lider formacji Dylan.pl - pomysł na płytę ewoluował dość długo i powstał jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu Szwedzkiej Akademii.
A Bob Dylan? Dalej robi swoje, wszak nie musi nikomu niczego udowadniać. Konsekwentnie realizuje uzasadnienie decyzji Komitetu Noblowskiego i dalej tworzy nowe formy poetyckiej ekspresji w ramach wielkiej tradycji pieśni amerykańskiej. Pod koniec marca wydał Triplicate - nowy album, składający się z trzech płyt. I zamiast śpiewać własne kompozycje sięgnął po repertuar... Franka Sinatry, zresztą nie pierwszy raz. Trzy lata temu nagrał Shadows in the Night, a rok później Fallen Angels. Obie poświęcił piosenkom znanym z wykonań Sinatry. Oczywiście zrobił to po swojemu, nie próbując ścigać się z klasyczną stylistyką. Jego interpretacja jest intymna, nieco przygaszona i prawdziwie dylanowsko wymruczana. Tegoroczny zbiór Triplicate zawiera trzydzieści utworów, tematycznie pogrupowanych. Jest wyrazem hołdu złożonego amerykańskiej tradycji muzycznej, która jak sam twierdzi, nieustannie go inspiruje. Może taki powrót był mu do czegoś potrzebny, wszak nie sądzę by była to jego ostatnia płyta.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz