piątek, 7 kwietnia 2017

Druga część wędrówek po floydowych peryferiach






Dziś kontynuacja tematu, który podjąłem przed tygodniem. Kontrakt podpisany przez Pink Floyd z EMI dawał muzykom możliwość wydawania płyt solowych. Nawet pobieżny przegląd owych dokonań prowadzi do zasadniczej konkluzji – brzmienie i wyjątkowość muzyki tego zespołu było wspólnym dziełem wszystkich jego członków. Można oczywiście spekulować i próbować indywidualnie określić udział każdego z nich w procesie twórczym, jednak fakty są bezsporne. Solowe płyty członków Pink Floyd nie dorównują muzyce zespołu, a często są nawet dość od niej odległe. Przyczyny mogą być różne. Może muzykom wcale nie chodziło o kopiowanie stylu macierzystej grupy, zaś płyty miały być pewnego rodzaju ucieczką od znanej konwencji, a może były jedynie czysto komercyjnym wykorzystaniem furtki uchylonej przez szefów EMI. Myślę, że w przypadku każdego z nich wyglądało to inaczej. Wróćmy na moment do historii grupy. W 1978 roku Roger Waters zaprezentował kolegom zarysy dwóch własnych projektów: The Wall oraz The Pros and Cons of Hitch Hiking. Do wspólnej realizacji wybrali pierwszy z nich. Efekt znamy doskonale. Inna rzecz – na ile ta praca była wspólna, wszak w tym okresie rozdęte ego Rogera wyraźnie przytłaczało pozostałych członków zespołu, doprowadzając w efekcie do usunięcia z grupy Ricka Wrighta. Wróćmy jednak do muzyki. Projekt The Pros and Cons of Hitch Hiking również doczekał się realizacji, lecz już jako solowa płyta Rogera Watersa. Wystarczy porównać oba albumy, by zrozumieć co mam na myśli. Eric Clapton w miejsce Davida Gilmoura i Michael Kamen zastępujący Ricka Wrighta to jednak nie to samo.




Idąc dalej tym tropem można dostrzec, że w pewnym sensie najbliższą stylistycznie muzyce Pink Floyd była pierwsza solowa płyta Ricka Wrighta, wydana 15 września 1978 roku i zatytułowana Wet Dream. Mimo to, też wydawała się niepełna, jak gdyby autorowi zabrakło nieco twórczej weny by utrzymać równy poziom do końca. Warto przypomnieć, że u początków działalności słynnego zespołu to właśnie klawisze Ricka w dużym stopniu decydowały o unikalnym klimacie muzyki całej czwórki. Tak czy inaczej - album Wet Dream nie odniósł wielkiego sukcesu komercyjnego (choć mnie się podoba).




Schyłek lat siedemdziesiątych nie był dla Wrighta łatwy. Rosło napięcie w zespole, nasilały się też jego problemy osobiste. Brak wsparcia ze strony kolegów pośrednio stał się przyczyną twórczego kryzysu, który w efekcie spowodował decyzję Rogera. Wright udał się na przymusowy urlop. Sporadycznie wpadał do studia, by dogrywać swoje partie instrumentalne. Wprawdzie jego nazwisko figurowało na kopercie The Wall i pojechał także w trasę promocyjną albumu, jednak już nie jako członek zespołu, a jedynie na prawach muzyka sesyjnego, otrzymującego ustaloną stawkę za występ. Nie zaproszono go też na premierę filmu The Wall w reżyserii Alana Parkera. Siłą rzeczy prace przy nagraniu Final Cut - kolejnej płyty Pink Floyd odbyły się również bez jego udziału. Inna rzecz, że była to także ostatnia płyta Rogera, nagrana wspólnie z macierzystym zespołem. Atmosfera z pewnością nie była łatwa, skoro odejście Watersa z grupy Nick Mason porównał do śmierci Józefa Stalina.




Szukając swego miejsca Rick Wright wspólnie z Davem Harrisem z grupy Fashion założył dwuosobową formację Zee. Jako duet podpisali kontrakt z Atlantic Record i wydali w 1984 roku jedną płytę, która zresztą chyba zasłużenie nie spotkała się z większym zainteresowaniem. Do dziś o albumie Identity słyszało niewielu, a sam Wright po latach niezbyt chętnie się do niego przyznawał, nazywając tę muzykę „...nieudanym eksperymentem”. Szczerze mówiąc - rozumiem to stanowisko, zresztą jego udział w tym projekcie nie był specjalnie znaczący. Płyta przepadła. W pewnym okresie była trudna do zdobycia, nawet dla najbardziej zdeterminowanych kolekcjonerów. Wreszcie pojawiła się w formie CD, jednak nakład również był niewielki. Zawartość nie porywała, choć słyszałem też opinie entuzjastyczne. Sam ich nie podzielam. Muzyka, zdominowana przez elektroniczne brzmienia, głównie przez syntezator Fairlight i syntetyczną perkusję brzmi dość „plastikowo”. Trudno wyróżnić w niej jakikolwiek atrakcyjny utwór. Był to typowy produkt lat osiemdziesiątych. Być może wówczas taka muzyka była modna, dziś lekko trąci myszką. Brak jej wyrafinowania. Trudno wyobrazić sobie, że nagrania wyszły spod ręki autora The Great Gig In The Sky. No, może nieco broni się Voices i Cuts Like A Diamond. Krążek w końcu udało mi się zdobyć i stoi na półeczce, lecz sięgam po niego sporadycznie. Słuchałem go także pisząc ten tekst, jednak nawet po kilku latach przerwy swego zdania nie zmieniłem. Kto oczekuje brzmień zbliżonych do Wet Dream czy Broken China będzie srodze zawiedziony. Mimo tych niepochlebnych opinii, podzielanych zresztą przez sporą część krytyki okazuje się, że Dave Harris ma do tej płyty zupełnie inny stosunek. Z niemałym zdumieniem niedawno przeczytałem wiadomość, że pracuje nad nową, pełną wersją tego albumu i chce niebawem wydać go w wersji „de luxe”, łącznie z obszerną broszurą. Czy uda się wykrzesać z tego materiału jeszcze coś porywającego? Powątpiewam.




Nick Mason, perkusista Pink Floyd nigdy specjalnie nie wyróżniał się talentem kompozytorskim. Owszem, na płycie UmmaGumma zamieścił trzyczęściowy utwór The Grand Vizier’s Party, lecz była to mocno eksperymentalna kompozycja, przypominająca bardziej zabawę możliwościami studia nagraniowego. Mimo to, wzorem kolegów, Nick podjął wyzwanie i wydał pod własnym nazwiskiem aż dwie płyty: Nick Mason's Fictitious Sports (1981) oraz Profiles (1985). Obie należą do gatunku mało znanych i trudno dostępnych. 




Pierwsza z nich może w zasadzie potencjalnego odbiorcę wprowadzać w błąd, bowiem Mason zdecydował się promować własnym nazwiskiem dokonania eksperymentującej pianistki jazzowej Carli Bley i jej zespołu. W środowisku jazzowym jest ona znaną i cenioną postacią. W 1972 została uhonorowana stypendium Guggenheim Fellowship, dzięki któremu wspólnie z trębaczem Michaelem Mantlerem założyła wytwórnię płytową WATT. Współpracowała z wieloma gigantami ze świata jazzu, a jej dorobek artystyczny, zarówno solowy jak i wydany w koprodukcji jest naprawdę imponujący. Myślę, że nie potrzebowała marketingowego wsparcia Masona do wydania swej kolejnej płyty, jakkolwiek nazwisko perkusisty Pink Floyd zdecydowanie zwiększyło zainteresowanie mediów i krytyki. 



Korzyść była obopólna. Nick Mason miał okazję pokazać swe umiejętności na tle wymagającego bandu jazzowego, co zdecydowanie poprawiło mu samopoczucie po trudnej współpracy z Watersem przy nagrywaniu The Wall, gdy jego partie w Mother lider Pink Floyd powierzył Jeffowi Porcaro (TOTO). Album Nick Mason's Fictitious Sports jest przykładem udanej współpracy. Przynosi muzykę niepozbawioną humoru, aczkolwiek bardzo odległą od stylistyki, do której przywykli miłośnicy floydowych klimatów. Nie jest to też płyta stricte jazzowa, raczej przypomina nieco awangardowy romans jazzu z nurtem progresywnym i domieszką sceny Canterbury. Partie wokalne wykonuje Robert Wyatt. Mimo dobrych fragmentów album nie należy do gatunku „must have” i gdyby nie nazwisko Masona oraz względy kolekcjonerskie - pewnie nie znalazłby się w moim zbiorze. W skali pięciostopniowej dałbym mu jakieś trzy punkty. Po kilku przesłuchaniach broni się i nie nuży. Aktualnie w wersji winylowej można go zdobyć, choć do tanich nie należy. Wersja CD jest znacznie trudniej dostępna. 




Profiles (1985) - drugi ze wspomnianych albumów Nicka Masona to efekt współpracy z Rickiem Fennem (na co dzień - gitara w 10CC). Obaj panowie poznali się nieco bliżej przy okazji wspólnego komponowania muzyki na potrzeby realizacji telewizyjnych oraz do reklam. Płycie stylistycznie bliżej do rocka, a serca fanów z pewnością mocniej zabiją na wieść, że w Lie for a Lie usłyszeć można śpiewającego Davida Gilmoura oraz Maggie Reilly. Drugą z piosenek, zatytułowaną Izrael zaśpiewał Danny Peyronel, klawiszowiec UFO. Reszta albumu to muzyka instrumentalna. Płyta jest kolejnym przykładem ucieczki, choć nie aż tak bardzo odległej od brzmień, kojarzonych z wiadomym zespołem. Na całości jednak wyraźnie ciąży piętno lat osiemdziesiątych, o którym pisałem w przypadku albumu Identity Wrighta i Harrisa, choć może nie jest aż tak dokuczliwe. 




Obie płyty Nicka Masona potwierdzają jego umiejętności i wszechstronność, choć nie są dowodem szczególnego geniuszu. Mimo całej sympatii do jego postaci, bowiem z całej czwórki wydawał się najbardziej przystępną i kontaktową osobą, to myślę, że gdyby w młodości nie spotkał na swej drodze kolegów, z którymi stworzył Pink Floyd, to świat by o nim nie usłyszał.
słuchacz




PS. 
Za jakiś czas pojawi się jeszcze trzecia część tego cyklu. Już dziś zapraszam.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz