niedziela, 16 listopada 2014

Brodząc w niekończącej się rzece







The Endless River - Pink Floyd


Stało się. W poniedziałek 10 listopada pojawiła się w sklepach zapowiadana od kilku tygodni, choć w zasadzie dość nieoczekiwana płyta The Endless River, podpisana imionami dwóch zapomnianych bluesmanów, które w tym zestawieniu od lat elektryzowały pokolenie wychowane na muzyce lat 70. Zgodnie z oświadczeniem Davida Gilmoura jest to wydawnictwo, które kończy historię grupy Pink Floyd. Szczerze mówiąc chciałem podzielić się mymi wrażeniami na gorąco, jednak po pierwszym i kolejnym jej przesłuchaniu stwierdziłem, że potrzeba mi do niej pewnego dystansu. Dokonania Pink Floyd śledzę z dużą uwagą od połowy lat 70. Nie ukrywam, że twórczość tego zespołu przez lata była wyznacznikiem mojej muzycznej wrażliwości. Dziś te płyty – tak zespołowe, jak i solowe poszczególnych członków grupy stanowią najbardziej imponującą część mych zbiorów. Sądzę więc, że daje mi to pewne prawo do wyrażenia swej opinii.



Pink Floyd i najbliższe okolice w mych zbiorach

Przeczytałem recenzję, zawartą w listopadowym numerze Teraz Rocka, napisaną przez Wiesława Weissa. Chylę głowę przed wiedzą i doświadczeniem naczelnego redaktora tegoż miesięcznika, jednak znając jego zauroczenie tym zespołem, a także książki jakie mu poświęcił ośmielam się twierdzić, że recenzja nie jest w pełni obiektywna, sama zaś płyta, mimo iż zyskuje z każdym przesłuchaniem – nie zasługuje na pięć gwiazdek.
Daleki jestem od pochopnych ocen. Znam historię powstania tego albumu. Wiem, że materiał z którego powstała pochodził sprzed ponad dwudziestu lat, z sesji, owocem której była płyta Division Bell – w mojej ocenie jedna z lepszych w całej dyskografii zespołu. Sesja ta również stała się dowodem na wielką rolę, jaką od zawsze w kształtowaniu oblicza grupy pełnił zmarły przed kilku laty Rick Wright, grający na instrumentach klawiszowych. To jego styl oraz brzmienie gitary Davida Gilmoura sprawiało, że muzyka zespołu stawała się niemal natychmiast rozpoznawalna. Nic więc dziwnego, że płytę poświęcono jego pamięci.
Album jest niemal w całości instrumentalny, poza ostatnim, dość często publikowanym w radiu utworem Louder Than Words. Brak typowych piosenek (jakkolwiek brzmi to określenie w kontekście twórczości Pink Floyd) można uznać za pewien niedostatek, który jednak pozwala w pełni rozkoszować się samą muzyką. The Endless River to trafny tytuł dla tego wydawnictwa. Muzyka sączy się niby tytułowa Niekończąca się rzeka. Od pierwszych chwil urzeka typowo flydowskim klimatem. Już drugi utwór It’s What We Do kojarzy się z niezapomnianym klimatem Shine on You Crazy Diamond. Tych smaczków jest więcej. Piękna jest Anisina, choć przyznam, że pewnie wolałbym usłyszeć tam saksofon Dicka Perryego. Jest urzekający, choć zaledwie półtoraminutowy Autumn ’68, z solem Wrighta na organach, zarejestrowanym blisko pół wieku temu w Royal Albert Hall oraz podniosły, wręcz patetyczny Talkin’ Hawkin’ z pięknym solem Gilmoura.


The Endless River - zawartość



Skąd więc moje zastrzeżenia? Nie oczekiwałem niczego innego. Pink Floyd nie musi już nikomu niczego udowadniać. Nie musi też wyznaczać nowych dróg. Wręcz uważam, że jakiekolwiek eksperymenty byłyby tu nie na miejscu. Nie brak też tego wszystkiego, co od lat składało się na wielkość zespołu. Mimo to całość nie jest tak spójna jak dokonania z lat 70. Pozostaje jakiś niedosyt. Płyta sprawia wrażenie nieco sztucznie posklejanej, wprawdzie z drobiazgów wysokiej próby, jednak będących odpadami czegoś wspaniałego, co już niestety odeszło. Może lepiej byłoby wydać ten materiał jako bonus do jubileuszowej edycji Division Bell. Wówczas pewnie nie pojawiłyby się krytyczne uwagi osób mówiących, że to chęć wyciągnięcia z kieszeni fanów dodatkowych pieniędzy. Nie wiem. Ponoć jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że o …

W przyszłym roku ma się ukazać czwarta studyjna solowa płyta Davida Gilmoura. Na ile będzie odległa od omawianego wydawnictwa? Czas pokaże. Tymczasem powracam do Niekończącej się rzeki, z nadzieją na nieodkryte jeszcze w niej piękno. Choć w swej ocenie będę znacznie surowszy niż Wiesław Weiss i miast pięciu gwiazdek, w kontekście wszystkich dokonań zespołu – dam albumowi mocne trzy i pół. Przecież pożegnanie legendy też zobowiązuje.


słuchacz




2 komentarze:

  1. No i to nas różni drogi Słuchaczu. Moi. Zdaniem Anisina to jeden z większych knotów na tej płycie, coś jak Take it back na Division Bell.
    No cóż odrzuty będą tylko odrzutami a dwa przyzwoite utwory na całym wydawnictwie nie są w stanie tego zmienić... Disrespectful for Roger...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze, że nieco różnimy się w odbiorze poszczególnych kompozycji. Dzięki temu płyta mieni się różnymi odcieniami. De gustibus non est disputandum. Jednak zgadzam się, że jako całość nie dorasta do poziomu wcześniejszych. Pozdrawiam.

      Usuń