czwartek, 27 grudnia 2018

ATME – „State of Necessity” czyli o inspiracjach i doświadczeniu konieczności






Mają rację ci, którzy mówią, że jest w tej muzyce coś z Toola. Ale ja nie słucham muzyki Tool. Nie chodzi o ich twórczość, lecz o moment, gdy pojawili się w moim życiu. Przypomina mi cierpienie i ból odchodzenia, o którym nie chcę pamiętać. Nie mam więc płyt Maynarda Keenana i jego kolegów na Półeczce. Kilkanaście lat temu stały tam pierwsze trzy, bo zauroczyły mnie swą świeżością. Później powroty okazały się zbyt trudne, więc albumy zniknęły. Minęło wiele lat. 

ATME zapukało do mnie samo, zapraszając do swego świata. Uchyliłem drzwi z rezerwą, lecz z ciekawością. Muzyka mnie zafascynowała. Słychać w niej wprawdzie dalekie echa wspomnianej kapeli z Miasta Aniołów, ale to jedynie punkt wyjścia.
Dalej wrocławscy twórcy poszli własną drogą. Wykreowali świat z własnych przeżyć, doświadczeń, lektur, filozofii, młodzieńczych lęków i poszukiwań. To ich osobisty azyl, pełen tajemniczych zakątków, wciągającej, nieziemskiej aury, czasem zaś zaskakujących zwrotów i pozornych sprzeczności.
Choć bywa mroczny i nieprzewidywalny, to czują się w nim dobrze i rozumieją bez słów. I tak jak we własnym domu – dbają o każdy szczegół, każdą nutę, słowo i barwę. Nie dziwi więc, że State of Necessity (2017) jest dziełem dokładnie  przemyślanym i skończonym. To niezbyt częste zjawisko w przypadku debiutu. Nagrali wprawdzie EP Forgiving Myself (2015) jednak Stan konieczności to ich pierwsza pełnowymiarowa wypowiedź artystyczna, która przyciąga już samą oprawą graficzną. Wykorzystali w niej twórczość Maksymiliana Novaka-Zemplińskiego oraz Krzysztofa Rusinka. 



Tajemnicza, nieco kosmiczna i niemal monochromatyczna okładka zaskakuje wielobarwnym wnętrzem książeczki. Przynosi też wiele sugestii i pytań, na które brak jednoznacznej odpowiedzi. Podobnie jest z muzyką. Jednym z ważnych motywów graficznych wykorzystanych na płycie jest septagram, 
uważany przez wiele kultur i religii za symbol nieskończoności i wieczności. Są też inne odniesienia - siedem kolorów tęczy, siedem dni tygodnia, siedem czakr, czy choćby siedem głównych utworów na płycie, które w istocie rozrastają się do dwunastu tytułów wymienionych na okładce, bądź jeszcze kilku innych zbudowanych w pobudzonej podświadomości odbiorców. Sam septagram również nie wydaje się zbyt oczywisty, skoro już na wewnętrznej okładce książeczki przeradza się w dużo mniej tajemniczy oktagon. Czyżby A Saucerful of Secrets?



Tajemniczości przydaje również drobna informacja umieszczona na płycie, istotna nie tylko dla muzyków, ale także dla wszystkich miłośników spiskowych teorii świata. Cóż to takiego? Kilka cyfr i liter: A=432 Hz. Nie wchodząc głębiej w ów temat, pełen licznych przekłamań w sferze pozamuzycznej stwierdzę jedynie, że dla sporej grupy oznacza on powrót do naturalnej wysokości dźwięku A, zgodnej z rzekomo z odwieczną harmonią świata. Ta definicja pozbawiona jest wprawdzie rzetelnych dowodów historycznych, jakkolwiek ma swoich wyznawców, twierdzących, że muzyka wywodząca się od tak przyjętego stroju ma wyjątkowe właściwości. Skromnie zaznaczę jedynie, że nawet u schyłku drugiej dekady XXI wieku nie osiągnięto w tej sprawie konsensusu. Światowe orkiestry stroją swe instrumenty wg A równego 442, 443, 444, 432, a czasem wręcz nostalgiczno-historycznie 415 Hz. Jednoznaczności nie ma, pozostaje tajemnica...




Wróćmy jednak do muzyki. ATME zaskakuje na każdym kroku: sprawnością warsztatową, muzyczną erudycją, bogactwem inspiracji i odniesień oraz zmianą nastrojów. Aż trudno uwierzyć, że to debiutujący zespół, choć działający od 2013 roku. Potrafią zagrać ciężko, dosadnie i mrocznie, a po chwili progresywnie, wręcz psychodelicznie i refleksyjnie, by zaraz znów opaść w rejony duszne i ponure. Są tu ostro brzmiące gitary i mocno akcentowana perkusja, lecz także tybetańskie gongi, aborygeńskie didgeridoo, dzwonki wietrzne koshi, czy concha 
wykonane z muszli. Jest też miejsce na gościnny saksofon Łukasza Koteckiego i głos Małgorzaty Rabiega-Maciaszek. Muzyka przywodzi momentami skojarzenia z mocno brzmiącym zeppelinowskim rockiem, by za moment poszybować w subtelne i refleksyjne rejony rodem z dalekich Indii i Tybetu, podlane nieco kosmicznym sosem. Tu należy podkreślić umiejętności i wyobraźnię Łukasza Pawełoszka, wokalisty i autora tekstów, który potrafi nadać tej różnorodności daleki od schematyzmu wspólny mianownik. Barwa i rozpiętość jego głosu oraz dar budowania nastroju, które nadają całości przemyślanej dramaturgii są ogniwem doskonale spinającym muzyczny świat ATME. Dalekie od banału teksty stanowią niemal rozprawę filozoficzną. Obrazują zmagania człowieka próbującego odnaleźć siebie poprzez duchowy rozwój. Ta droga jednak nie jest łatwa, gdyż dostrzega przy tym realne zagrożenia współczesnego świata. Pozorne ułatwienia sprawiają, że staje się ich więźniem...




Pawełoszek sprawdza się jako wokalista i jako narrator, przeprowadzający słuchaczy przez niełatwą materię State of Necessity. Nie można jednak zapomnieć, że zespół tworzą cztery równoprawne i wzajemnie uzupełniające się osobowości, czyli dodatkowo Adrian Nejman grający na basie, Piotr Guliński na gitarze oraz Paweł Zborowski obsługujący perkusję. Każdy z nich wnosi na wskroś indywidualny i trudny do przecenienia wkład w ostateczną strukturę kompozycji. Muzycy przyznają, że utwory rodzą się ze wspólnych improwizacji i poszukiwań własnego, rozpoznawalnego brzmienia. Piszą o sobie, że ich twórczość „to doświadczenie przestrzeni i początek drogi do korzeni, do jedności z muzyką, sobą i otoczeniem.” Te słowa idealnie odzwierciedlają ich muzykę. Koncertowali w Niemczech, Belgii, Holandii i Czechach. Wszędzie potrafią wciągnąć we własny świat stworzony z dźwięków i słów oraz porwać słuchaczy w zupełnie inne wymiary świadomości.

Album State of Necessity ma przemyślaną linię dramaturgiczną, począwszy od mocnego i wyrywającego z marazmu Worthy Of Pity, poprzez Pleasure Box, który jest niejako zaproszeniem do nierealnej, nieco psychodelicznej podróży. Dalej pojawia się mocniejszy i zaskakujący zmianami tempa Trickster oraz Passing Through the Horizon - króciutki motyw, będący w istocie wstępem do świata pełnego tajemnic. Klimat kontynuuje etniczna Laniakea, gdzieś z pogranicza aborygeńskiej i indiańskiej stylistyki, która przeradza się w ponad dziesięciominutową opowieść Interrupted Call. To jeden z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów, zróżnicowanych dynamicznie i nastrojowo. Po środkowej kulminacji zwraca uwagę piękny dialog basu i gitary, prowadzony na ciekawej figurze rytmicznej, zmierzający do mocnego finału. Dalej jest równie mocno. Pecto Drill z dynamicznym wstępem i motoryczną jazdą przerywaną chwilowymi oddechami zapowiada kolejną, bardziej filozoficzno-poetycką odsłonę spektaklu. To nie przypadek, gdyż cała konstrukcja albumu przypomina właśnie spektakl teatralny, gdzie ścierają się słowa, myśli, obrazy, dźwięki, kolory...





Kolejne fragmenty, będące swoistym kolażem muzycznym prowadzą do pełnego niepokoju i mocnych akcentów (Un)cut Thoughts i dalej do epickiej, szesnastominutowej opowieści Hotel of the Tranfigutarion, bodaj najważniejszej kompozycji albumu. To już prawdziwy spektakl, pełen różnorakich barw, emocji i nastojów. To świetny stylistyczny wyróżnik zespołu i doskonałe zwieńczenie płyty. Warto zadać sobie trud i wracać do tego krążka kilkakrotnie, bowiem pierwsze wrażenia mogą być mylące. Trzeba mu poświęcić więcej uwagi by dostrzec to, co przy pierwszym kontakcie może umknąć. Mamy tu zarówno współczesność, jak i powrót do korzeni. Niuansów sporo, a ich odkrywanie może być naprawdę twórczym zajęciem.

Dobrze, że na krajowym podwórku, jakby w opozycji do nagminnie promowanej w mediach stylistyki sporo jest zespołów grających szeroko pojętego progrocka. Na ich tle grupa ATME z Wrocławia, mimo niewielkiego dorobku nagraniowego zdecydowanie się wyróżnia. Okazuje się, że można zrealizować ciekawy album bez zaplecza wielkich wytwórni, jedynie w oparciu o własną pasję, ambicję i determinację oraz nieco grosza z platformy crowdfoundingowej.
Chapeau bas, choć spoglądając na fotografie zespołu widzę, że kapelusz w stylu Maynarda Keenana pozostał...

słuchacz






PS.
Zdjęcia muzyków dzięki uprzejmości zespołu.








2 komentarze: