czwartek, 20 grudnia 2018

CETI - Snakes of Eden na winylu







W zasadzie moją kolekcję płyt winylowych od zmierzchu popularności tego nośnika na początku lat dziewięćdziesiątych traktuję jak zbiór zamknięty. Od tego czasu na półce zaczęły przeważać srebrne krążki, kupowane głównie dla wygody. Na szczęście nie uległem wszechobecnemu wówczas trendowi pozbywania się czarnych płyt (jakież to rarytasy z dzisiejszego punku widzenia walały się wówczas po śmietnikach…) Po pierwsze jakoś tak mam, że nie lubię bezrefleksyjnie podążać za tłumem, a poza tym - to pewnie kwestia niemodnych sentymentów. Tak więc z trudem zdobyty gramofon i sporą kolekcję pozostawiłem. Nie ukrywam, że tamta decyzja dziś sprawia mi wiele satysfakcji i pozwala z wyrozumiałym uśmiechem spoglądać na przejętych neofitów, buszujących w sklepowych regałach. Wprawdzie winylowy rozdział zamknąłem, ale… jak wiadomo każda reguła ma wyjątki. Realizując więc dawne marzenia dołożyłem do zbioru kilka tytułów wybranych wykonawców, a także zremasterowane wersje niektórych pozycji, których zakup wynikał z kolekcjonerskiej konieczności. Oczywiście trudno to racjonalnie wytłumaczyć, ale wierzę, że są tacy, którym nie trzeba.


Niedawno moja „zamknięta” kolekcja powiększyła się o kolejny tytuł. Rozpakowałem ostrożnie, popieściłem wzrokiem starannie wydaną kopertę z równie atrakcyjnym graficznie insertem, zawierającym świetne zdjęcia i przede wszystkim teksty, po czym płytę delikatnie położyłem na talerz gramofonu i… zamieniłem się w słuch. Popłynęła muzyka nawiązująca do najlepszych wzorów sprzed wielu lat, wróciły też wspomnienia. Tu moją narrację zawieszę na moment i cofnę się o kilka lat.




Jak zapewne wielu czytelnikom tego bloga wiadomo – jednym z moich ulubionych wykonawców z polskiej sceny był i pozostanie Czesław Niemen. Nie ukrywam, ma on swoje godne miejsce na mojej Półeczce. W swoim czasie, poszukując ciekawostek związanych z jego twórczością, trafiłem na pierwszy album grupy CETI, zatytułowany Czarna róża (1989). Niemen, czasem chętnie wspierający młodszych kolegów zagrał tam w dwóch utworach na instrumentach klawiszowych, choć pozostając skromnie jedynie w tle. Trafił na nagrania oczywiście nie sam, lecz dzięki inicjatywie Krzysztofa Wodniczaka i Ryszarda Glogera. To był dobry pomysł, który z pewnością przysłużył się debiutującemu zespołowi, a także pozwolił odkryć inne oblicze niegdysiejszego idola młodzieży. Płytę dołączyłem do swego zbioru, a słuchając jej oczywiście nie ograniczyłem się do wspomnianych dwóch kawałków. Debiut nowej formacji Grzegorza Kupczyka, który właśnie dla niej porzucił macierzyste Turbo był naprawdę niezły. Wokalista Turbo, zasłuchany w klasycznie brzmiącego rocka nie chciał zaakceptować zmieniającego się kierunku muzycznych poszukiwań swych kolegów. Wsparł go gitarzysta Andrzej Łysów oraz Maria „Marihuana” Wietrzykowska - instrumenty klawiszowe. Chcąc pozostać przy własnej wizji rocka postanowili w październiku 1989 roku utworzyć CETI.


Pisząc ten tekst wydobyłem Czarną różę z półki i ponownie zanurzyłem się w jej dźwiękowy świat. Mimo upływu niemal trzech dekad krążek nie stracił swej mocy. Nadal fascynuje, a w muzyce słychać młodość, szczerość i radość z grania. To naprawdę kawał świetnego hard rocka z pogranicza heavy metalu, z kapitalnym wokalem Kupczyka, nieco przywodzącym na myśl Davida Coverdale’a. To jednak nie zarzut, gdyż Grzegorz ma własny styl a muzycznie płyta może śmiało konkurować z ówczesnymi dokonaniami światowej czołówki. Płyta trzyma poziom, a emocje nie opadają ani na moment. Docenić należy kapitalną gitarę Andrzeja Łysowa. Chwilę wytchnienia przynosi jedynie pierwsza, wolna część utworu Brama tęczy. Wyróżnić można Ogień i łzy oraz Na progu serca, chociaż tak naprawdę wszystkie kompozycje mają tu swój ciężar gatunkowy. Już od samego początku jest szybko i ostro. Wydawnictwo, które posiadam jest reedycją oryginału, wydaną przez firmę Oskar w 2004 roku. Prócz dziewięciu utworów z pierwszego wydania Czarnej róży znalazło się na nim jeszcze dziesięć bonusów, w tym cała EP-ka Maxi Promotion z 1994. Trochę rozbija to spójność płyty, ale pozwala na dużo szersze spojrzenie. To naprawdę świetny krążek. Tu postawię kropkę, bo szczerze mówiąc nie śledziłem dalszych losów CETI.



Kolejne moje spotkanie z ich twórczością nastąpiło kilka tygodni temu, za sprawą winyla Snakes of Eden. Od pierwszego wydania Czarnej róży minęło dwadzieścia siedem lat. Grupa dorobiła się kilkunastu kolejnych krążków, a wydany w 2016 roku Snakes of Eden jest dziesiątym albumem studyjnym. Mają za sobą sporo zawirowań i zmian składu (z pierwotnej ekipy pozostali jedynie współzałożyciele - lider oraz Maria „Marihuana” Wietrzykowska), ale nadal prezentują muzykę z wysokiej półki, pozostając jedną z wizytówek polskiego hard rocka. Wersja winylowa Snakes of Eden ukazała się pół roku po premierze CD i trzeba przyznać, że naprawdę wynagradza fanom niedostatki pierwszego wydania (choćby brak tekstów). Szkoda jedynie, że jest uboższa o dwa utwory, a w zasadzie cztery, jeśli liczyć bonusy. Ponoć jednak nie można mieć wszystkiego, zresztą i tak otrzymujemy produkt najwyższej jakości, począwszy od kapitalnej stylowej okładki autorstwa Piotra „Szafy” Szafrańca, która prezentuje się znacznie lepiej w większym formacie. Pozostałe atuty to starannie przygotowana poligrafia i wysmakowana zawartość muzyczna. Jak mawiali starożytni Indianie: crème de la crème.
Poprzedni album CETI Brutus Syndrome trafił do sklepów pod koniec 2014 roku, poprzedzając jubileuszowe wydawnictwo From Vault To Universe. Jak widać grupa nie próżnuje. Formy wokalnej liderowi można pozazdrościć. Niczego nie robi na siłę, a jego śpiew brzmi naturalnie. Skład ewoluuje, muzyka również, lecz dalej jest to klasyczny stary dobry hard rock, ze wskazaniem na metal. Lider grupy pozwolił na niemal swobodną wypowiedź artystyczną basiście zespołu Tomaszowi Targoszowi. To stosunkowo nowy muzyk w CETI, który wniósł do zespołu energię i świeżość spojrzenia, właściwą młodszemu pokoleniu. Nie znam zbyt wielu ich wcześniejszych płyt, jednak fakt, że to właśnie on jest kompozytorem całej muzyki sprawił, że album jest naprawdę spójny. Nic też dziwnego, że obsługiwana przez niego gitara basowa brzmi na płycie wyjątkowo. Nie jest wprawdzie instrumentem wiodącym, jednak jej rola jest nie do przecenienia. Już otwierający krążek Edge of Madness dowodzi, że nie będzie taryfy ulgowej. Utwór skrzy się heavymetalowym blaskiem, a każdy dźwięk budzi jak najlepsze skojarzenia. Druga, minimalnie wolniejsza kompozycja Notes Of Freedom jedynie potwierdza pierwsze wrażenie. Od początku zwracają uwagę ciekawe solówki Barta Sadury, który podobnie jak Targosz jest przedstawicielem młodszego pokolenia, lecz także czuje się w zespole jak ryba w wodzie. Króciutkie przerwy między utworami potwierdzają wrażenie spójności materiału, nie pozwalając jednocześnie opaść napięciu ani na moment. Kolejna kompozycja 2027 rozpoczyna się również mocno i wyraziście, choć tempo ma nieco wolniejsze, podkreślone rozciągniętymi akcentami. Nadal jednak wyróżnikiem pozostaje moc oraz wyrazista gitara solowa. Kończący pierwszą stronę winyla Wild & Free ponownie przyspiesza i znowu pojawia się świetna solówka Sadury, oparta na solidnej basowej podstawie. Całość bezbłędnie ciągnie rytmiczna perkusja Mucka.


Druga strona jest równie dynamiczna. Serce rośnie przy dźwiękach Fire And Ice. Ponownie dominują świetnie brzmiące gitary, dobrze osadzony bas oraz mocna perkusja i rozpoznawalne klawisze „Marihuany”, lekko studzące całość. Lady From The Dark, trzeci utwór z drugiej strony wydaje się przynosić chwilę wytchnienia. Jednak jego początkowy balladowy klimat okazuje się mylący, choć dowodzi że grupa równie dobrze czuje się w wolniejszym metrum. Ciężar gatunkowy i tempo  gwałtownie rośnie, nadal jednak pozostawiając muzykom możliwości zademonstrowania swych możliwości. Warto też uważnie posłuchać kompozycji Midnight Rider, zbudowanej na solidnej basowej podstawie, gdzie gitara Targosza pozostając ważnym głosem kapitalnie stapia się z pozostałymi instrumentami, tworząc przemyślaną całość. Podobnie jest w kończącym płytę tytułowym Snakes of Eden, gdzie ponownie figura basu jest osią utworu. To doskonale współgra z gitarą Barta Sadury, który dał z siebie na płycie niemal wszystko, prezentując kapitalne zagrywki i solówki. Całość dosmacza wyjątkowy głos Grzegorza Kupczyka, którego śmiało można zaliczyć do ekstraklasy światowego rocka. Mimo sporego wkładu Tomasza Targosza nie ma wątpliwości, że to on pozostaje liderem. Jest też jedynym autorem wszystkich tekstów i co więcej – w mojej ocenie swą wokalistyką z powodzeniem dystansuje wielu swych rówieśników ze światowego panteonu, którym lata dawno odebrały świeżość ekspresji. Podsumowując – miłośnicy Deep Purple i Whitesnake powinni czuć się usatysfakcjonowani. Nasuwające się porównania do charakterystycznego sposobu artykulacji Davida Coverdale’a można tu traktować jedynie jako punkt odniesienia i komplement, bowiem Kupczyk dopracował się własnego stylu i w nim chyba czuje się najlepiej. Album Snakes of Eden jest tego najlepszym dowodem. Zapewne znajdą się oponenci zarzucający, że to już trochę przebrzmiała stylistyka, jednak fakty i popularność grupy dowodzi, że wcale tak nie jest. Rock ma się nadal nieźle, mimo nachalnej promocji łatwizny wylewającej się z radiowych głośników. Nadal przyciąga sporą grupę melomanów stawiających na profesjonalizm, szczerość przekazu i prawdziwą muzykę z krwi i kości.

słuchacz







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz