niedziela, 4 listopada 2018

Fragmenty Labiryntu. O dwóch niezależnych projektach








Konkurencja na polskim rynku muzycznym jest spora, tak więc chcąc zaistnieć trzeba mieć do powiedzenia coś oryginalnego. Czasem paradoksalnie - brak zaplecza armii tekściarzy, muzyków sesyjnych i wielkiej machiny promocyjnej wychodzi zespołom na dobre. Zaczynają mówić własnym głosem, ba - nagrywają płyty, które tchną świeżością, daleką od lansowanych na siłę produktów, skrojonych wg jednakowej sztampy i siłą rzeczy brzmiących bardzo podobnie. Daleki jestem od uogólniania, są bowiem na szczęście stacje radiowe, które łamią monopol majorsów oraz nieduże wytwórnie niezależne, które mają coś interesującego do zaproponowania. Jednak niestety, nie zawsze to co dobre musi i tak wreszcie zaistnieć. Dowodzą tego przykłady wielu interesujących zespołów, które zakończyły działalność po wydaniu zaledwie jednej płyty. Tak więc miłośnicy dobrej muzyki są skazani na poszukiwania nie tylko w sieci, ale również na półkach sklepowych.




Ostatnio na Półeczkę trafiło kilka nowych płyt, przygotowanych przez młodych polskich wykonawców. Dziś dwie wybrane pozycje. Przyznam, że obie były dla mnie zagadką. Na początek grupa ANN. Jej debiutancki krążek noszący tytuł Fragmenty ukazał się w październiku minionego roku. Liderką zespołu jest Anna Spławska, uczestniczka ekipy Libera w III edycji „Bitwy na głosy”. Ta informacja znaleziona w Internecie nie była jednak dla mnie wystarczającą rekomendacją, gdyż nie przepadam za tego typu programami i nie śledziłem telewizyjnych zmagań ich uczestników. Wprawdzie od tego czasu minęło ponad pięć lat, jednak płyta dowodzi, że wokalistka nie znalazła się tam przypadkowo. Obdarzona jest ciekawym głosem, nie brak jej determinacji i jak sądzę – ma określoną wizję własnej kariery muzycznej. Muzyka ANN również mnie zaskoczyła. Jak najbardziej pozytywnie. Dominują wyraziste i przestrzenne gitary, nie brak w niej mocnych rockowych akcentów. Przypuszczam, że gitarzysta ma w swym pokoju wielki portret Davida Evansa, znanego jako The Edge i na dodatek słucha go dość często. Mimo to, nasuwające się momentami muzyczne skojarzenia ze słynnym irlandzkim kwartetem są jedynie pewnym uogólnieniem – zespół ma własny, oryginalny patent na muzykę i jest ona zdecydowanie mocną stroną albumu. Już pierwszy utwór, nb. tytułowy, zapowiada spore emocje. Trwa ponad sześć minut, ale nie nuży, a jego motoryka wręcz elektryzuje. Wybijający się ponad muzykę jasny i czytelny kobiecy wokal jest dodatkowym atutem. Dalej emocje nie opadają. Druga kompozycja Azja to w pewnym sensie kontynuacja wcześniejszego klimatu. Nieważne rozpoczyna się zdecydowanie ostrzej, ale szybko śpiew Anny łagodnieje. Mocniejsze dźwięki powracają w refrenie i w ciekawej improwizacji instrumentalnej, zakończonej krótką wokalizą i powrotem refrenu. Kolejny utwór Tlen jest znacznie spokojniejszy, choć czai się w nim pewien niepokój. Zdecydowanie najciekawiej wypada Zerwanie kontaktu bojowego z życiem, utwór z mocnym rockowym pazurem. Nic dziwnego, że zdobył sporą popularność wcześniej i pojawił się na antenie kilku rozgłośni, grających alternatywnego rocka. Trudno mu odmówić potencjału. Takich momentów na płycie jest więcej.



W zasadzie byłoby bardzo dobrze, gdyby w pewnym momencie całość nie zaczynała niebezpiecznie rozmieniać się na drobne i skręcać w stronę stylistyki popowej. Dwa ostatnie nagrania nie do końca mnie przekonują, przynoszą pewne powtórzenia i chyba nieco odstają od reszty. To jednak jedynie moja subiektywna opinia. Na szczęście słabszych momentów jest niewiele i ogólny odbiór krążka jest jak najbardziej pozytywny. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że album jest jednym z bardziej udanych debiutów, a dalsze losy tej kapeli chciałbym śledzić. Ciekaw jestem jak ów repertuar wypada na koncertach, bowiem jak zespół podkreśla „liczą się dźwięki, ludzie i wzajemna chemia między nimi”. Podobnie jak z przekazu słownego, tak i z muzyki bije autentyczność i szczerość. Oby tego zapału i takiego podejścia do własnej twórczości starczyło muzykom na długo. Nie starają się kopiować, mają własną wizję, popartą emocjami i zaangażowaniem. Nie brak im też umiejętności technicznych. Gitarzysta ma solidne oparcie w bezbłędnej sekcji rytmicznej. Mówią dokładnie to co chcą powiedzieć i nie przejmują się standardem radiowych trzech minut. Płyta brzmi świeżo i słucha się jej z przyjemnością. Jej wydanie zajęło solistce i zespołowi pięć lat. Mam nadzieję, że w przyszłości uda im się lepiej połączyć obowiązki z pasją tworzenia muzyki i następny krążek pojawi się znacznie szybciej. Zapału im nie brakuje, a na koncertach przyciągają coraz większą publiczność.




Inna nowość na półeczce to Labirynt, album formacji Abodus, wydany również przez Pronet Records. To kolejna płyta spod znaku kobiecej wokalistyki rockowej, wydana podobnie jak ANN w październiku minionego roku. Tu jednak porównania kończą się. Muzyka Abodus jest zupełnie nieprzewidywalna, zaskakuje na każdym kroku. To album dla poszukiwaczy wrażeń, otwartych na nowe doświadczenia. To oczywiście nie znaczy, że muzycy chcą przykryć swobodą artystyczną braki warsztatowe. Nic z tych rzeczy. Utwory są przemyślane, choć nie brak im spontaniczności. Drapieżny momentami wokal otaczają dźwięki wywodzące się z wielu światów. Jest tu grunge, psychodelia, punk i hard rock. Zresztą, to chyba nie wszystko. Nad całością czuwał producent płyty, którym okazał się Tymon Tymański, nieszablonowy muzyk i twórca polskiej sceny yassowej. Ten fakt wyjaśnia wiele - tzn. na krążku można spodziewać się wszystkiego. Stąd też nie dziwi gościnna obecność choćby Pawła Małaszyńskiego z zespołu Cochise. Gości jest więcej, lecz nie uprzedzajmy faktów. Kopertę zdobi rozmazana kolorowa postać wokalistki. Okładka w zasadzie nie mówi nic, a jednocześnie przyciąga i fascynuje. I dokładnie taka jest muzyka spod znaku Abodus. Nic nie jest tu jednoznaczne, muzyka mieni się kolorami i z każdym przesłuchaniem przyciąga innym szczegółem.



Również nie było mi dane poznać tej kapeli wcześniej. Tu potwierdza się moja teza z początku dzisiejszego artykułu - nieduże wytwórnie niezależne, dzięki własnej polityce wydawniczej i większemu zaangażowaniu w każdy realizowany projekt mogą osiągnąć znacznie więcej. Dlaczego? Dlatego, że wybierają starannie, często ryzykując własnym, nie tak znów wielkim kapitałem.
Abodus nie jest nowicjuszem. Grupa działa od dziesięciu lat, a w 2011 roku nagrała pierwszy album zatytułowany Szerwony Abodus. Dwa lata później zespół zawiesił działalność i milczał przez kolejne trzy. W 2017 roku muzycy wrócili na scenę i podpisali kontrakt z Pronet Records. Owocem tej umowy jest właśnie Labirynt, płyta trochę poplątana i muzycznie zakręcona. Już początkowy ciężki riff gitary Piotra Podlewskiego zwiastuje, że będzie się działo. I dzieje się naprawdę dużo. Z całym jednak szacunkiem dla wokalistki - są tu naprawdę dobre momenty, ale mam wrażenie, że zabrakło jej pomysłu na całość, bo trafiają też fragmenty wokalnie nijakie, bez emocji. Jeśli taki był zamysł artystyczny - to mnie nie przekonał. Głęboki ukłon natomiast kieruję w stronę gitarzysty Piotra Podlewskiego, podziwiając jego wyobraźnię. Uwagę zwraca kompozycja Jestem, poplątany ciężki blues, z elementami teatralnego horroru, nawiązujący momentami do kompozycji Riders On The Storm nieśmiertelnych The Doors. Ciekawa jest też Izotopia, zaśpiewana z Pawłem Małaszyńskim. Podoba mi się również Chance, choć wolałbym chyba polską wersję językową. Jednym z ważniejszych utworów na płycie jest Kokon, zróżnicowany dynamicznie i pełen emocji, które słychać też w interpretacji wokalistki. To niepokojący obraz zniewolenia i uzależnienia, z na przekór pojawiającymi się w tle słowami o wolności.
Labirynt to naprawdę ciekawa płyta z kręgu alternatywnego rocka. Na krążku trwającym pięćdziesiąt minut jest dziesięć kompozycji. Każda inna, z innej bajki. A jednak wszystkie jakoś łączą się. Naprawdę niezła jazda.


słuchacz










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz