niedziela, 11 listopada 2018

Dwa debiuty polskiej sceny alternatywnej






Dziś słów kilka o dwóch krajowych płytach reprezentujących nieco cięższą odmianę alternatywnego rocka.

Na początek Kwadra i ich debiut - album z marca bieżącego roku, zatytułowany Nów. Przyznam, że mam z nim pewien problem. Jeździł ze mną od tygodnia, słuchałem go często i choć z każdym odtworzeniem zyskiwał, to jednak chcąc wyrazić swą opinię czuję się na rozdrożu. Tu muszę zaznaczyć, że mocniejsze dźwięki nie są mi obce - wszak pojawiły się na drodze mego muzycznego rozwoju już wiele lat temu i choć obecnie częściej słucham innych gatunków, to dla tzw. higieny psychicznej lubię od czasu do czasu sięgnąć po ostro brzmiącą nutę. Mimo to, z płytą debiutantów z Kędzierzyna mam problem. Zespół działa od pięciu lat i jak twierdzą sami zainteresowani odnalazł własne miejsce, a wspólne muzykowanie sprawia im sporą frajdę. Trudno jednak nazwać ich klasykami gatunku. To nie zarzut. Dobrze, że próbują mówić własnym językiem. Muzycznie się to sprawdza, mnie w każdym razie przekonuje. Gorzej jednak z tekstami. Paradoksalnie na plus zapisałem zespołowi fakt, że śpiewają po polsku. W zalewie takiej sobie nadwiślańskiej angielszczyzny stanowi to z pewnością jakiś wyróżnik i wskazuje, że muzycy mają coś do przekazania, oraz że chcieliby być dobrze zrozumiani. Szkoda jednak, że forma pozostawia pewien niedosyt. Szkoda też, że grupa nie ujawniła autora tekstów, bowiem z dołączonej książeczki trudno go ustalić. Zakładam więc, że pisali je po trochu wszyscy członkowie zespołu. To usprawiedliwiałoby pewien chaos jaki się w nie wkradł i brak ostatecznej korekty. Oczywiście wiem, że nikt tu nie silił się na literaturę wysokiego lotu, a nieco ambitniejsza tematyka miała z założenia wykraczać poza damsko-męskie banały. Wyszło jednak tak sobie. Jakkolwiek pewne wpadki i uproszczenia na scenie przykrywa muzyka i pewnie na żywo nie rażą, to jednak wydrukowane (w dodatku z literówkami) są dowodem ewidentnego pójścia na skróty.


Same tytuły kolejnych utworów sugerują poważną tematykę. Muzycy nie chcą akceptować polskiej teraźniejszości i poziomu rodzimej polityki oraz manipulacji i narastających podziałów. To dobrze, jednak taka postawa niesie z sobą odpowiedzialność i stanowi pułapkę do popadania w tanie banały. Od zwykłego mentorstwa nie ustrzegli się też inni wielcy polscy twórcy, dziś już zaliczani do klasyki, więc nie chcę czynić zespołowi z tego zarzutu, tym bardziej, że język polski nie jest łatwy w metalowej stylistyce. Mimo wszystko, jeśli nadal chcą pójść tą drogą, to... przed nimi jeszcze sporo pracy. Jak przypuszczam przekaz słowny ma dla nich duże znaczenie. Świadczy o tym choćby sam styl wokalistyki. Śpiew jest czytelny, bez manierystycznych trików i patentów, mocno wysunięty na pierwszy plan. Choć pomysł ten odstaje od prawideł gatunku, to jednak z czasem potrafi do siebie przekonać. Kolejny plus to dwóch wokalistów. Obaj nieźle się uzupełniają. Nie jest to może specjalnie odkrywcze, ale broni się.


Muzycznie jest również nieźle, choć Kwadra nie próbuje wymyślać prochu. Nisko nastrojone i przesterowane gitary mile drażnią uszy, przypominając początek lat siedemdziesiątych. Muzyka stylistycznie mieści się na pograniczu hard rocka i heavy metalu. Debiut dowodzi, że grupa ma spory potencjał. Są tu ciekawie brzmiące riffy, niezłe harmonie, mocna i dobra sekcja rytmiczna oraz chyba nie do końca rozwinięte pomysły melodyczne. Muzycy potrafią zagrać ciężko, potrafią też przyspieszyć. Jest różnorodnie i nie nudno, choć próżno tu szukać jakiejś łzawej ballady. Całość kończy zgrabna klamra - akustyczna wersja dynamicznego utworu Exodus, który w mocniejszej wersji otwiera album. Nie uważam się wprawdzie za speca od takich klimatów, jednak w mojej ocenie płyta jest niezła, a jej ciężar gatunkowy rośnie z każdym utworem. Mimo trzech kwadransów nie ma tu muzycznych zapychaczy. Słucham jej z życzliwym zainteresowaniem, podkreślając jednocześnie odwagę zespołu do pójścia własną drogą, wykraczającą poza sztywne ramy gatunku.


Drugi krążek to również grupa spod znaku alternatywnego rocka, jednak w swym bezkompromisowym przekazie stojąca na drugim krańcu tej palety stylistycznej. Album nosi tytuł Self_X, a muzycy przyjęli nazwę JitterFlow. To termin zaczerpnięty z branży elektronicznej, najogólniej oznaczający przypadkowe i krótkotrwałe zakłócenia przepływu sygnału. Chyba pasuje do ich twórczości. Wydawałoby się, że muzyka stworzona jedynie przez trzy instrumenty (gitara, bas i perkusja) będzie stosunkowo prosta. Nic z tych rzeczy. Dzieje się tu mnóstwo, choć przyznam, że efekt końcowy zadowoli głównie zdeklarowanych ekstremalistów. Warto jednak poświęcić tej zaledwie dwudziestominutowej płycie nieco więcej uwagi. Mój patent na tę muzykę - późny wieczór, spokojna głowa i dobre słuchawki. I co ciekawe - można tego słuchać nie odkręcając wzmacniacza na pełen gwizdek. Mało tego, to czasem pomaga, bo słychać znacznie więcej. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jednak nie moja bajka. Jako że jednak staram się być otwarty na różnorakie zjawiska muzyczne oraz mając w pamięci wielu przedstawicieli pokolenia moich rodziców zżymających się na „wrzeszczącego Niemena” postanowiłem nie odpuszczać. Po kilku przesłuchaniach stwierdzam, że jest w niej coś hipnotyzującego i wciągającego. Mało tego, po wybrzmieniu ósmej kompozycji (kończącej ów mini album) poczułem niedosyt i ponownie wcisnąłem play w odtwarzaczu. Ale do rzeczy.
Po pierwsze - kompozycje są krótkie (niewiele ponad dwie minuty), zwarte i maksymalnie przesiąknięte emocjami. Nie jest to jednak bezmyślny łomot. Brzmieniowo dzieje się tu naprawdę dużo. Jestem przekonany, że za każdym utworem stoi przemyślany aranż. Muzycy twierdzą, że inspirują się również strukturami jazzowymi. Być może, ja tego nie dostrzegłem, bądź jedynie śladowo. Niewątpliwie jest tu dużo skomplikowanych figur rytmicznych i zaskakujących zwrotów. Celuje w tym zwłaszcza trzeci utwór, zatytułowany Self_Xorcism. Jest to najdłuższa kompozycja, trwająca ponad cztery minuty, która wydaje się najmniej oczywista z całości i chyba jest pewnym manifestem zespołu. To podróż przez otwarty strumień świadomości, z zupełnie nieoczywistym zakończeniem.


Przyznam, że zanim zdecydowałem się napisać kilka słów od siebie poszukałem recenzji tego krążka. Niewiele jest merytorycznych, choć bywają wyjątki. Owszem, można nazwać tę muzykę ekstremalną i pełną chaosu, z dzikim wokalem, ale to duże uproszczenie. Podziwiać należy bezkompromisowość twórców, którzy nie oglądając się na walor komercyjny zrealizowali po prostu to, co im w duszy gra. Przeprawa przez krążek nie jest łatwa, ale daje satysfakcję uczestnictwa w czymś niezwykłym, a jednocześnie bardzo prawdziwym.
Grupa JitterFlow istnieje już jedenaście lat, przeszła kilka zawirowań personalnych (ostatnio zmiana na stołku perkusisty), a jednak nadal uparcie realizuje własną wizję artystyczną. Scementowała ich jak sądzę nie tylko muzyka, ale i w sensie dosłownym budowa własnego studia. Zdecydowali się na ów trud, by mieć nie tylko nieograniczoną swobodę artystyczną, ale także dlatego, że postanowili ten warsztat pracy wyposażyć głównie pod wymagania własnego instrumentarium. Dominuje w nim sprawdzony sprzęt, w dużej części analogowy, pochodzący z czasów, gdy jeszcze w studiach panowała atmosfera wspólnej pracy twórczej. Dziś wiele rzeczy można zrobić zdalnie, na odległość, używając cyfrowej aparatury i nie widząc się podczas nagrań. Traci na tym atmosfera, duch wzajemnej inspiracji i sama muzyka. Członkowie zespołu realizowali swój album przez lata samodzielnie, ucząc się na własnych błędach. Jedynie ostateczny mastering powierzyli zaufanemu specjaliście, z którym wcześniej się zaprzyjaźnili i który poznał specyfikę ich muzyki. Dało to bardzo dobry efekt końcowy. Mimo, że muzyka jest głośna i bezkompromisowa, a wokal przypomina mówiąc kolokwialnie „darcie ryja” (co również jest sztuką), to jednak wszystko brzmi selektywnie i nie jest bezładną magmą poplątanych i niepasujących do siebie pomysłów. Może właśnie dzięki bardzo dobrej produkcji ów album do mnie przemówił i ostatecznie przekonał. Myślę, że nie jest tu istotne drobiazgowe poszukiwanie inspiracji, odniesień, pierwowzorów itd. Liczy się efekt końcowy, a ten chwyta za gardło. Dosłownie.

słuchacz






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz