piątek, 25 maja 2018

Rick Wakeman. Opowieść o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu







Whoso pulleth out this sword
from this stone and anvil,
is the true-born King of all Britain.


Przytoczone wyżej słowa otwierają trzecią autorską płytę Ricka Wakemana, poświęconą legendom o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu. Album ukazał się w 1975 roku i jak dotąd należy do najwyżej ocenianych osiągnięć, które mistrz instrumentów klawiszowych zrealizował poza grupą YES. Dwie wcześniejsze, równie udane płyty, to The Six Wives of Henry VIII (1973) oraz Journey to the Centre of the Earth (1974). W zasadzie autor tekstu trochę zniekształcił wyżej przytoczoną sentencję. Zdanie to w oryginalnym brzmieniu pojawiło się w arturiańskiej powieści z XV wieku Le Morte d'Arthur Thomasa Malory'ego, a jeszcze wcześniej w Historii królów Brytanii, napisanej w XII wieku przez walijskiego mnicha Geoffreya z Monmouth, późniejszego archidiakona i biskupa. Prawidłowo powinno ono brzmieć „Whoso pulleth out this sword of this stone and anvil, is rightwise king born of all England” czyli: Kto wydobędzie ów miecz z tego kamienia i kowadła jest prawowicie urodzonym królem całej Anglii.




Wspominanemu mnichowi zawdzięczamy upowszechnienie w Europie legend arturiańskich. On też jest autorem Przepowiedni Merlina, poczytnego dzieła o legendarnym czarodzieju. Równie legendarną postacią jest średniowieczny król Artur, królowa Ginewra i rycerze Okrągłego Stołu oraz ich historia poszukiwania mistycznego Świętego Graala. Wielebny Geoffrey opisał ich dzieje w dwudziestu jeden księgach (liczba może być zmienna, bowiem w ciągu wieków różnie je zszywano i oprawiano), począwszy od założenia królestwa aż po jego upadek. Jakkolwiek król Artur jest jedynie postacią literacką, to miał swój pierwowzór. Bynajmniej nie był to władca, a jego sięgające V wieku dzieje są dość zagmatwane. W roli króla pojawił się dopiero w znacznie późniejszych średniowiecznych romansach, w których wychwalano jego zdolności przywódcze i bohaterstwo. Był wzorem moralnej uczciwości i miał wizję Anglii wykraczającą poza partykularne interesy lokalnych klanów. Postać ta zainspirowała również wielu dwudziestowiecznych twórców, w tym także wirtuoza klawiszy z grupy YES, który uczynił króla Artura bohaterem swej kolejnej solowej płyty.




Rick Wakeman przeżywał w połowie lat siedemdziesiątych prawdziwą kumulację aktywności i sił twórczych. W 1974 roku, jeszcze jako pełnoprawny członek YES kończył wyczerpujące tournée promujące Close to the Edge oraz pracował przy kolejnym albumie Tales from Topographic Oceans. Jakimś cudem godził to z własnym solowym projektem Journey to the Centre of the Earth, opartym na powieści Juliusza Verne’a. Jeśli dołożyć do tego pogłębiające się uzależnienie od nikotyny i alkoholu to trudno dziwić się, że jego organizm zbuntował się. Artysta wylądował z podejrzeniem zawału na kardiologii, a lekarze zasugerowali mu muzyczną emeryturę lub choćby znaczącą przerwę w działalności. Młody, zaledwie dwudziestopięcioletni twórca nie przyjął jednak tego do wiadomości i wygniatając szpitalne łóżko… skomponował nośny temat do utworu The Last Battle, który później efektownie zamknął jego kolejny solowy album o długim epickim tytule The Myths and Legends of King Arthur and the Knights of the Round Table. Wcześniej nagrana adaptacja powieści Juliusza Verne'a zyskała nakład przekraczający czternaście milionów kopii, nic więc dziwnego, że zachęcony sukcesem Wakeman postanowił pójść za ciosem i stworzyć kolejny album koncepcyjny, tym razem na motywach z legend arturiańskich. Płyta ukazała się rok później, już po odejściu Ricka z grupy YES. Nawiasem mówiąc, ów rozwód nie trwał długo, choć powtarzał się kilkakrotnie. Praca przy nagraniach również nie była łatwa, bowiem artysta okupił ją kolejną interwencją lekarską i dwoma zapaściami.




Trzeba przyznać, że Rick Wakeman niczym mityczny król Artur miał równie wizjonerski obraz swych dzieł. Ich wystawienie pochłonęło olbrzymie środki finansowe i mimo dobrej sprzedaży płyt nie przyniosło spodziewanego dochodu. Trudno się dziwić, skoro zarówno Podróż do wnętrza Ziemi, jak i Mity i legendy wymagały naprawdę wielkiego aparatu wykonawczego. Twórca zaangażował orkiestrę, specjalnie utworzony zespół rockowy The English Rock Ensemble oraz chór, a całość dodatkowo potrzebowała rozbudowanej oprawy choreograficzno-wizualnej. Dość wspomnieć, że ten ostatni spektakl wystawiono w formie... rewii na lodzie. Trudno się dziwić, że po tych eksperymentach Rick niczym syn marnotrawny powrócił na łono zespołu (choć nie na długo). Co jednak ważne, zastrzegł sobie prawo do równoczesnego realizowania projektów solowych. Dzięki temu w latach siedemdziesiątych pojawiły się jeszcze takie płyty jak Lisztomania (1975), No Earthly Connection (1976), White Rock (1977) z muzyką do filmu o zimowej olimpiadzie w Innsbrucku oraz Criminal Record (1977) i Rhapsodies (1979). Nie wszystkie były równie udane, ale to już temat na inną opowieść. 



Wróćmy do roku 1975. Wydane w marcu Mity i legendy trafiły na drugie miejsce na brytyjskiej liście najlepiej sprzedawanych albumów oraz w USA na dwudzieste pierwsze w klasyfikacji Billboard 200. Co równie ważne – trafiły również do mnie, jako jeden z niewielu oryginalnych zachodnich albumów, który zapoczątkował istnienie obecnej Półeczki. Był to też trzeci kolejny album Wakemana, który otrzymał status złotej płyty. Osiągnął nakład ponad dwunastu milionów egzemplarzy. Tu warto wspomnieć, że projekt w oryginale został pomyślany jako wydawnictwo podwójne i jedynie ograniczenia czasowe oraz budżetowe nie pozwoliły zrealizować go w takiej formie. Ostatecznie, po przycięciu do standardowych czterdziestu pięciu minut na płytę trafiło siedem utworów: Arthur, Lady of the Lake, Guinevere, Sir Lancelot and the Black Knight oraz na drugiej z analogowych stron Merlin the Magician, Sir Galahad i wspomniany wcześniej utwór The Last Battle, który kończył opowieść. Artysta wykorzystał nie tylko możliwości chóru, orkiestry i zespołu rockowego, ale także zróżnicowane barwy wielu, nie tylko elektronicznych instrumentów klawiszowych.




To jednak nie wszystko. W ostatnich latach Rick Wakeman postanowił powrócić do swej dawnej twórczości. Po czterdziestu latach, wykorzystując cały nagrany wcześniej materiał w 2014 odświeżył album Journey to the Centre of the Earth, przywracając mu pierwotnie założoną, blisko godzinną formę (koncertowe nagranie z 1973 miało zaledwie trzydzieści sześć minut). Brzmi to naprawdę świetnie. Płyta zyskała również nową oprawę graficzną przygotowaną przez Rogera Deana. Tu należałoby jeszcze wspomnieć, że był to w zasadzie drugi powrót, bowiem w 1999 roku artysta wydał inną rozszerzoną wersję, nagraną z gościnnym udziałem Ozzy Osbourne’a, Bonnie Tyler, Trevora Rabina i innych. Mam obie i przyznam, że znacznie bardziej podoba mi się ta nowsza, z 2014 roku.




Pomysł został sfinansowany dzięki funduszowi PledgeMusic. Po żmudnej pracy nowa wersja ukazała się w czerwcu 2016 roku. Została ponownie nagrana i wzbogacona o niewykorzystane wcześniej fragmenty. Nowe opracowanie według kompozytora jest znacznie bliższe pierwotnej koncepcji. Siedem utworów rozrosło się do dwudziestu, choć w istocie niektóre zostały podzielone na mniejsze fragmenty. Wcześniej na wysłuchanie całości trzeba było trzech kwadransów, obecnie projekt trwa aż osiemdziesiąt osiem minut i zajmuje dwie płyty. Projekt zyskał na wyrazistości i brzmi znacznie bardziej przestrzennie. English Rock Ensemble jest nadal obecny, mamy również The English Chamber Choir oraz The Nottingham Festival Male Voice Choir, jest też New World Orchestra. Narrację przejął Ian Lavender, zastępując zmarłego Terry'ego Taplina. Wokalista Ashley Holt (Warhorse) zyskał wsparcie Hayley Sanderson. Nowa wersja zawiera znacznie więcej wątków i według kompozytora dopiero teraz świeci pełnym blaskiem. To jednak nie moja opinia. W stosownym czasie obiecuję uzupełnić tekst o własne odczucia. Jestem przekonany, że powrót do tego projektu i ponowne zanurzenie się w bajkowym świecie rycerzy, dziewic i czarnoksiężników będzie niezwykłą wyprawą, a dodatkowo przy słuchaniu muzyki można przecież sięgnąć po zbiór legend o dzielnym królu Arturze i jego towarzyszach.



Przyznam, że mimo różnie ocenianych sentymentalnych powrotów twórców do ich dawnych dzieł z nieukrywaną nostalgią patrzę na muzyczną twórczość z lat siedemdziesiątych. Przypomnę – premiera Mitów i legend Ricka Wakemana miała miejsce w 1975 roku. W tym samym roku pojawiły się jeszcze: Bandolier Budgie, Blood on the Tracks oraz Desire Dylana, Come Taste the Band oraz Live In Europe Deep Purple, Hair of the Dog Nazareth, Heaven and Hell Vangelisa, Return to Fantasy Uriah Heep, Sabotage Black Sabbath, Mother Focus Focus, Minstrel in the Gallery Jethro Tull, Wish You Were Here Pink Floyd, The Snow Goose Camel, Physical Graffiti Led Zeppelin, Rainbow Ritchie Blackmore’s Rainbow czy choćby A Night at the Opera Queen. To był rok… I jak tu nie tęsknić do tamtych czasów, tym bardziej, że wymieniając owe tytuły zaledwie trąciłem wierzchołek góry lodowej?
słuchacz









1 komentarz: