niedziela, 13 maja 2018

Robert Plant - Nine Lives i jeszcze trochę...






Jakiś czas temu na mojej półeczce znalazł się obszerny zestaw płyt Roberta Planta, noszący tytuł Nine Lives. Wydany w październiku 2006 roku zawiera solowe dokonania z lat 1982-2005 dawnego wokalisty Led Zeppelin, uzupełnione o bonusy, krążek DVD i sporą, bogato ilustrowaną książkę. Okazał się na tyle atrakcyjny i kompletny, że kilka jego wcześniej wydanych tytułów z mojej półeczki trafiło w inne dobre ręce.

Nine Lives zawiera zremasterowane wersje dziewięciu studyjnych płyt Roberta Planta, począwszy od Pictures at Eleven (1982) do Mighty Rearranger (2005). Na DVD umieszczono film poświęcony jego karierze, zrealizowany z udziałem m.in. Ahmeta Erteguna, Bobby'ego Gillespiego, Tori Amos, Johna McEnroe, Roya Harpea, Phila Collinsa, Nigela Kennedy’ego a także kilku innych gości oraz dodatkowo dwadzieścia wideoklipów. Całość uzupełnia spora broszura z mnóstwem atrakcyjnych zdjęć. Przy okazji podsumowań warto wspomnieć o wydanej w 2003 roku dwupłytowej edycji retrospektywnego zbioru Sixty Six to Timbuktu. Zwłaszcza drugi krążek tego wydawnictwa był szczególnie atrakcyjny, gdyż zawierał dziewiętnaście mało znanych wcześniej nagrań Planta. 


Rok po wydaniu wspomnianego boksu odbył się pamiętny występ Led Zeppelin na O2 Arena w Londynie. Obiekt mógł pomieścić zaledwie dwadzieścia tysięcy chętnych, a liczba zainteresowanych przekroczyła dwadzieścia pięć milionów… Miejsce przy perkusji zajął Jason, syn Johna Bonhama. Koncert był udany, wróciły emocje sprzed lat. Na jego zapis płytowy fani czekali pięć lat, ale było warto. Muzycy mieli ochotę na trasę koncertową oraz wspólną sesję w studiu, ale napotkali na zdecydowany sprzeciw Planta. Miał zobowiązania wynikające ze wcześniejszej współpracy z Alison Krauss i nie wykazywał zbyt wielkiej ochoty na ponowne wchodzenie do tej samej rzeki… Myślę, że to była dobra decyzja. W przeciwieństwie do swych kolegów stale ma coś do powiedzenia. W kolejnych latach wydał cztery niezłe płyty studyjne i dwa koncerty wideo. Przez wielu krytyków uważany jest czołowego wokalistę rockowego wszech czasów. W 2006 roku magazyn Hard Rock / Heavy Metal Hit Parader umieścił go na pierwszym miejscu w rankingu najlepszych gardeł metalowych. Jakkolwiek go nie oceniać, to niewątpliwie stworzył wzór wokalistyki rockowej, oparty o bluesa, pełen drapieżnej mocy i nieskrywanych emocji, do którego później wielu próbowało nawiązać. Dość tu wspomnieć jedną z ostatnich prób - młody amerykański zespół Greta Van Fleet. Oczywiście z biegiem czasu brzmienie jego głosu uległo zmianie, jednak dobrze się stało, że nie próbował z tym walczyć. Dopasował repertuar do swoich możliwości, a mimo to nadal fascynuje. Świadczą o tym recenzje jego ostatnich płyt, które bynajmniej nie wynikają z dawnych sentymentów. 


Wróćmy jednak do boksu. Zestaw otwierają dwa krążki: Pictures at Eleven (1982) oraz The Principle of Moments (1983). Oba zostały mocno osadzone w stylistyce lat osiemdziesiątych. Pierwszy z nich był dość nierówny, lecz fanom to nie przeszkadzało. Na zdecydowane wyróżnienie zasługiwały dwa utwory - ballada Moonlight In Samosa oraz elektryzujący Slow Dancer, przywodzący na myśl zeppelinowski Kashmir. Wyróżniał go nie tylko głos Planta, ale również potężne bębny, za którymi zasiadł Cozy Powell. W pozostałych utworach na perkusji zagrał Phil Collins, który znalazł czas pomiędzy zajęciami na własny rachunek oraz w Genesis. Był to skład typowo studyjny, bowiem w tym czasie Robert Plant nie myślał o trasie koncertowej, a tym bardziej o powrocie do utworów wykonywanych z Led Zepp. Praca przy nagraniach udowodniła, że może być także dobrym producentem. Drugi album okazał się nieco bardziej dopracowany i różnorodny. Dotarł do pierwszego miejsca na liście Billboard. Za bębnami w sześciu utworach ponownie usiadł Phil Collins, w pozostałych dwóch zastąpił go Barriemore Barlow, grający wcześniej w Jethro Tull. Na gitarze podobnie jak poprzednio zagrał Robbie Blunt. Wydanie drugiej płyty podsumowała już seria koncertów. 


Trzeci krążek z zestawu to wcześniej trudno dostępna EPka The Honeydrippers: Volume One (1984). Powstała z inicjatywy i przy wsparciu producenckim „Nugetre and the Fabulous Brill Brothers”. Pod tym pseudonimem prócz Planta i Phila Carsona ukrywał się Ahmet Ertegün założyciel wytwórni Atlantic Records, jeden z twórców potęgi ABBY i Led Zeppelin. Nieco tajemniczą grupę The Honeydrippers tworzyli m.in. Robert Plant, Jimmy Page, Jeff Beck, Robbie Blunt, Paul Shaffer i Nile Rodgers. Grupa zawiązała się już w 1981 roku, mając być projektem czerpiącym z rhythm and bluesa. Zasłynęła z wykonania piosenki Phila Phillipsa Sea of Love oraz hitu Rockin' At Midnight Roya Browna. Były plany nagrania dużej płyty, jednak przepadły podobnie jak będący w domysłach Volume Two. W 1985 roku Plant nagrał album Shaken ‘N’Stirred. Po wycieczce w rejony R&B był to powrot do rocka, z udziałem modnej wówczas elektroniki. Na krążku znalazł się m.in. godny uwagi utwór Little by Little, jednak fani niezbyt go docenili, uznając płytę za zbyt eksperymentalną. Kolejna pozycja w dorobku Planta to Now And Zen (1988). Była to znacznie bardziej udanym powrotem do tradycyjnego brzmienia, choć nadal słychać drażniące plastikowe brzmienie. Na osłodę - w utworach Tall Cool One oraz Heaven Knows pojawia się gitara Jimmy Page’a. Uwagę zwraca też przebojowa ballada Ship of Fools. Album wzbogacony szczyptą egzotycznych brzmień broni się jednak bardziej niż poprzedni. Słychać też wyraźne nawiązania (wręcz cytaty) z Led Zeppelin. Podobny kierunek Plant obrał na kolejnej płycie Manic Nirvana (1990). Tu wprawdzie brzmienie jest lżejsze, jednak nadal pozostaje w stylistyce hard rocka i co mnie osobiście cieszy - artysta mocno ograniczył brzmienie elektronicznych zabawek. Szczerze mówiąc, trochę rozczarowywało mnie dość zachowawcze brzmienie jego płyt z lat osiemdziesiątych. Wcześniej z Led Zepp zdecydowanie opowiadał się po stronie rockowej awangardy. Dobrze się stało, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych powoli zaczął wracać do bardziej surowego brzmienia.


Płyta Fate of Nations (1993) jest dla mnie szczególną pozycją, jednak przyznam, że niepoślednią rolę grają tu względy pozamuzyczne. Wracam do niej z sentymentem i jest to dla mnie najbardziej udany album Planta od czasu Pictures at Eleven. Nie brak na nim przebojowych akcentów, stąd też niektóry zarzucali artyście flirt ze stylistyką pop, choć ja nie oceniam go tak surowo. Widzę tu raczej próbę nawiązania do muzyki folk (If I Were a Carpenter Tima Hardina), która przed laty często Planta inspirowała oraz dostrzegam coraz wyraźniej pojawiające się akcenty orientalne. Płytę wypełniły niezłe kompozycje i potwierdziły nadal bardzo dobrą formę wokalną artysty. Na kolejny album solowy należało wprawdzie poczekać aż dziewięć lat, jednak w tym czasie pojawiły się płyty No Quarter (1994) oraz Walking Into Clarksdale (1998), na których stylistyka orientalna była jeszcze bardziej widoczna. Zwłaszcza pierwsza z nich doskonale wytrzymała próbę czasu. Plant nagrał je z Jimmym Page'em, dawnym kolegą z Led Zeppelin. Oba krążki mocno podgrzały nastroje fanów oczekujących reaktywacji zespołu, lecz były to próżne nadzieje. 


Rok 2002 przyniósł płytę Dreamland, nagraną z udziałem zespołu Strange Sensation. Warto podkreślić, że był to zespół, a nie grupa wspierających muzyków. To był powrót, jakiego wielu oczekiwało. Na płycie obecny jest duch Led Zeppelin. Muzyka korzeniami sięga do folku i bluesa, ale jest na wskroś nowoczesna i nieco tajemnicza. Był to krok we właściwym kierunku. Płytę wypełniają w dużej części covery (bodaj to pierwszy raz?), a ich wykonania budzą dreszcz emocji. Czego tu nie ma? Jest intrygujący One More Cup Of Coffee Boba Dylana, jest genialna interpretacja Hey Joe (zupełnie inna niż Hendrixa), a Song To The Siren Tima Buckley’a aż prosi się o konfrontację z wersją This Mortal Coil. Są też własne kompozycje, jak choćby Red Dress czy Last Time I Saw Her z mocno zeppelinowym brzmieniem. Kontynuacją tego kierunku był zamykający boks album Mighty Rearranger (2005). I tu trzeba uczciwie powiedzieć, że jest to zdecydowanie jedna z najlepszych solowych płyt Planta, czerpiąca z korzeni rockabilly, bluesa, hard rocka i psychodelii, łącząca przy tym muzykę Wschodu i Zachodu. Album skrzy się wieloma barwami, jednak wszystko brzmi spójnie i świeżo.


Cóż tu jeszcze dodać? Wartość zestawu z pewnością podnoszą bonusy dodane do każdej z płyt. Czy wszystkie przetrwały próbę czasu? Chyba niekoniecznie, bowiem nawet Robertowi Plantowi trudno jest mierzyć się z legendą Led Zeppelin. Mimo to warto ów zestaw posiadać. To kawał historii rocka i portret jednego z najważniejszych wokalistów. Do pełnego obrazu należałoby jeszcze wspomnieć świetną płytę Raising Sand (2007), nagraną wspólnie z bluegrassową gwiazdą Alison Krauss oraz ostatnie trzy solowe albumy artysty: Band of Joy (2010), Lullaby and... The Ceaseless Roar (2014) oraz Carry Fire (2017). O tej ostatniej pisałem stosunkowo niedawno, a muszę przyznać, że pozostałe dwie w niczym jej nie ustępują.


Jak widać zdołałem zaledwie dotknąć tematu. Zresztą autorzy dwóch wydanych ostatnio biografii również nie byli w stanie go wyczerpać. Niech więc nadal nas inspiruje i zaskakuje.
słuchacz





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz