piątek, 24 lutego 2017

Livin’ Blues - dwie nieco zapomniane płyty z katalogu Polskich Nagrań











Dziś zapraszam na wycieczkę wehikułem czasu o cztery dekady wstecz, do dowolnie wybranej księgarni muzycznej dawnego PRL. W tych specjalistycznych, nieco lepiej zaopatrzonych był oczywiście niezły wybór książek i nut. Były też płyty - i to często całkiem sporo, choć sam asortyment pozostawiał sporo do życzenia. Wiadomo, żelazna kurtyna. Mimo to, dało się poszperać i znaleźć coś ciekawego w sektorze muzyki poważnej i jazzu (niezapomniana seria Polish Jazz). Nieco gorzej wyglądał dział muzyki popularnej, choć czasem trafiały się smakowite licencyjne kąski. O kilku z nich wspominałem już jakiś czas temu, dziś dwa kolejne. W 1977 roku, czyli dokładnie czterdzieści lat temu Polskie Nagrania wydały na licencji firmy Ariola-Eurodisc Benelux B.V. koncertową płytę mało mi wówczas znanej holenderskiej grupy Livin’ Blues. Jako, że każde tego typu wydawnictwo (choć w tym przypadku spóźnione o dwa lata w stosunku do premiery) było nie lada atrakcją - oczywiście kupiłem. Z Holandii znałem wówczas jedynie Focus (o którym już pisałem) oraz Ekseption – tworzący zgrabne przeróbki utworów klasycznych (też wspominałem). Muzyka Livin’ Blues zaczarowała mnie niemal od pierwszego przesłuchania, a do tego realizatorom udało się stworzyć na płycie świetną atmosferę koncertu...



No dobrze, wówczas jeszcze nie byłem miłośnikiem białego bluesa, ale chyba od tej płyty właśnie się zaczęło. Fakt faktem - znałem i lubiłem polski Breakout z tamtego okresu, bowiem Tadeusz Nalepa zaprezentował swoją wersję bluesa dla polskiej publiczności znacznie wcześniej, lecz trudno oba te zespoły porównywać.


W latach sześćdziesiątych muzyczny Londyn zachłysnął się czarnym bluesem. Młodzi brytyjscy gitarzyści odkryli twórczość Roberta Johnsona, Muddy Watersa, Willie Dixona, Johna Lee Hookera i innych, mniej znanych twórców. Część zrzynała z ich dokonań bez skrupułów, inni próbowali odnaleźć jakąś własną formułę. Swoboda twórcza sprawiała, że rock nigdy nie był jednolity, zawsze kreatywność i mieszanie stylów stanowiło o jego sile. Tak narodził się „biały blues” i rozbłysły nowe gwiazdy: John Mayall, Animals, Led Zeppelin, Alexis Korner, Rolling Stones, The Yardbirds, The Who, Jimi Hendrix, Cream... Młodzi twórcy łączyli bluesa z rock’n’rollem, grali coraz głośniej i agresywniej – by w efekcie z blues-rocka stworzyć hard rock. Wiem, że to duże uproszczenie, ale to nie temat na dziś.




Wróćmy do bluesa. Prócz Londynu miał się doskonale również w Holandii. Nic dziwnego, że już w 1968 roku nasz rodzimy Breakout u progu swej kariery pożeglował w tamte strony, by uczyć się od najlepszych. Niemal w tym samym czasie, bo w 1967 roku, mieszkający w Hadze oraz grający na gitarze Tom Oberg skrzyknął kilku kolegów i zawiązał Livin’ Blues. Z kronikarskiego obowiązku warto wspomnieć, że ówczesny człon grupy prócz gitarzysty tworzył John Lagrand (hca) i Nicko Christiansen (voc.). Ich nazwiska nie są jednak najistotniejsze, bowiem skład zespołu zmieniał się wyjątkowo często. Menedżerką została matka Teda, pani Françoise Oberg, zresztą bodaj pierwsza kobieta szefująca grupie pop. Wzorem Briana Epsteina i The Beatles podeszła do tematu bardzo profesjonalnie. Zajmowała się zakupem sprzętu, organizowała koncerty, robiła fotografie do okładek, projektowała stroje, odpowiadała za kontrakty i prawa do utworów. Popularność Livin' Blues sięgnęła szczytu około roku 1970, gdy wraz z zespołem Cuby + Blizzards grupa decydowała o kształcie holenderskiej sceny bluesowej.

W 1975 roku wystąpili w naszym kraju jako gość imprezy "Eurorock". Na przełomie września i października koncertowali na Śląsku oraz w stolicy. Występy Holendrów poprzedzał Breakout i Budka Suflera. Zespół był w świetnej formie, grał mocnego blues-rocka, nawiązującego wyraźnie do brytyjskiej czołówki. Uwagę zwracał mocny głos ówczesnego wokalisty Johna Fredriksza i wyraziste solówki Teda Oberga. Właśnie z okazji tych ciepło przyjętych koncertów ukazała się polska edycja płyty Live Livin' Blues (Polskie Nagrania Muza SX 1471). Choć zawierała fragmenty koncertów z Holandii, to dla polskich sympatyków okazała się świetną pamiątką występów zespołu w naszym kraju, gdyż dość wiernie oddawała ich poziom, klimat i atmosferę. 



Do dziś pamiętam elektryzujące dźwięki otwierającego album utworu Black Spider Woman, niezapomniany klimat I’m A Rambler, świetny I Wonder i szaleńczy L.B. Boogie. Żałowałem, że informacja o koncertach zespołu jakoś do mnie wcześniej nie dotarła. Poza tym, wyjątkowo podobała mi się okładka, choć zgodnie z przyjętym w Polsce zwyczajem różniła się od oryginalnej. I zupełnie nie przeszkadzał mi fakt, że album pojawił się dopiero dwa lata po premierze. Pobyt w naszym kraju przypadł Holendrom do gustu. Zdobyli sporą popularność, zdecydowanie większą niż we własnej ojczyźnie. Zawiązany polski fan klub również okazał się znacznie liczniejszy niż ich rodzimy. Do końca lat siedemdziesiątych odwiedzili nas jeszcze dwukrotnie.





Polskie Nagrania, idąc za ciosem zakupiły licencję na kolejny album Livin' Blues, zatytułowany Blue Breeze (Polskie Nagrania Muza SX 1687). Podobnie jak wcześniej, polska edycja ukazała się z dwuletnim poślizgiem od światowej premiery, choć tym razem zachowano oryginalny front okładki (tył już niekoniecznie). Oczywiście także kupiłem ten rarytas, zresztą na półkach sklepowych nie gościł zbyt długo. Chyba nie tylko dlatego, że nie miał w zasadzie konkurencji wśród ówczesnych propozycji Polskich Nagrań. To naprawdę świetna płyta i zasłużenie w Polsce zyskała miano „złotej”. W jej klimat doskonale wprowadzał już pierwszy utwór, zatytułowany Shylina. Jest to piękna i poruszająca ballada, w której pobrzmiewają dalekie inspiracje muzyką Pink Floyd. Chcąc nadążyć za duchem czasów zespół nieco skręcił w stronę rocka progresywnego. Dalej nastroje i style zmieniają się. Króluje oczywiście blues, choć nie brak innych akcentów. Zwraca uwagę Midnight Blues, dynamiczny Bus 29 oraz popisowy i pełen instrumentalnego kunsztu That Night. I oczywiście Blue Breeze, otwierająca drugą stronę albumu tytułowa nastrojowa ballada, od której trudno się uwolnić. Płytę mocnym akcentem zamyka utwór Black Jack Billy, porywający i ambitny muzyczny powrót do korzeni.







Tytułem uzupełnienia dodam, że płyta Live, licząca w klasycznej wersji zaledwie siedem utworów wzbogacona została o kolejnych sześć. Blue Breeze w wersji winylowej liczyła dziewięć kompozycji, a na srebrnej płycie jest ich piętnaście. Niby drobiazg, a jednak portret zespołu jest znacznie pełniejszy. Jeśli już mowa o CD, to warto zwrócić uwagę na dwupłytową składankę Livin' Blues z serii The Golden Years of Dutch Pop Music, która zawiera sporo utworów z singli oraz innych rarytasów.



W połowie lat siedemdziesiątych popularność zespołu w Holandii już nieco przygasała, mimo to album Blue Breeze osiągnął spory sukces. Na świecie sprzedano ponad 2,5 mln egzemplarzy. Album wprawdzie nie miał już energii wcześniejszego Live, ale dalej świadczył o znakomitej dyspozycji Holendrów. Otwierająca płytę Shylina zagościła nawet na listach przebojów w Ameryce Południowej. Szkoda, że po tak dobrze przyjętej produkcji błędy impresaryjne skomplikowały kwestię przedłużenia kontraktu zespołu z holenderskim oddziałem Ariola-Records. 


Trzecią trasę po Polsce grupa odbyła w 1977 roku. Muzycy ponownie zagrali w Warszawie i na Śląsku. Poprzedzała ich Budka Suflera i Exodus. Warto sięgnąć także po inne płyty tej dziś nieco zapomnianej formacji. Grupa, mimo częstych roszad personalnych pozostawiła po sobie sporo dobrej muzyki, która wcale się nie zestarzała. Dziś brzmi równie atrakcyjnie. Już pierwszy album Hell’s Session (1969) jest tego dowodem, sytuując zespół w czołówce ówczesnych europejskich wykonawców bluesowych. Niewiele mu ustępują kolejne płyty Wang Dang Doodle (1970) oraz Bamboozle (1971). Nie bez powodu zespół zyskał uznanie czytelników magazynu Music Express, dwukrotnie zajmując w plebiscytach pierwsze miejsce.



Dziś dawni członkowie grupy próbują z różnym skutkiem wskrzesić minioną popularność. Tradycję podtrzymują formacje Oberg oraz Livin’ Blues Xperience. Obie koncertowały w Polsce, przy czym ta ostatnia w maju 2014 roku wystąpiła w chorzowskim klubie Sztygarka. Znowu mnie ominęło. Dobrze chociaż, że płyty Livin’ Blues niewzruszenie stoją na półeczce…



słuchacz








10 komentarzy:

  1. Livin' Blues znałem dotąd z innego albumu, który mnie nie zachwycił, ale powyższy tekst zachęcił mnie do przesłuchania "Blue Breeze". I bardzo się zawiodłem. Rozumiem, że ta muzyka mogła się podobać w czasach, kiedy nie było dostępu do nagrań Johna Mayalla, Fleetwood Mac i wszystkich innych klasyków blues rocka. Ale gdy już się zna dokonania czołowych przedstawicieli takiego grania, to twórczość Holendrów po prostu nie ma czym zachwycić. Wszystko, co grupa miała do zaoferowania, niezliczeni wykonawcy oferowali w znacznie lepszej jakości. Tytułowy utwór jest faktycznie dobry, ale istnieje mnóstwo lepszych bluesrockowych ballad. Posłucham jeszcze kiedyś tej koncertówki, bo na żywo tego typu granie zawsze wypada lepiej. Choć mam wątpliwości, czy w tym przypadku powinienem na to liczyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wiadomo, odbiór każdej sztuki bywa niejednoznaczny. Nie twierdzę, że Livin' Blues to najlepsza kapela na świecie, ale na mnie i moich rówieśnikach w tamtych latach robiła wrażenie. Poznawanie innych wykonawców nie było tak łatwe jak dziś, stąd poszukiwania i próby znalezienia czegoś inspirującego były dość ograniczone. Zresztą muzyka, jaką po sobie pozostawili podoba mi się i dziś, choć niewykluczone, że także ze względów pozamuzycznych...

      Usuń
  2. Witam serdecznie. Gratuluję, to zajmująca lektura, tym bardziej, że sam chętnie wracam do płyt LB. Nurtuje mnie jedna kwestia, mianowicie niemal stuprocentowąe podobieństwo "Black spider woman z LP "Live" i "That night" z "Blue Breeze". Zapewne też Pan to zauważył. Co Pan o tym sądzi? Jaka jest feneza tego podobieństwa? Pozdrawiam.
    Wojtek

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepraszam za literówki. Ach te smartfony... :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przepraszam, że tak długo nie odpowiadałem. Istotnie te dwie kompozycje w kilku fragmentach są do siebie bardzo podobne. Trudno mi spekulować dlaczego. Może muzycy chcieli rozwinąć nieco wcześniejszy pomysł, który sprawdził się na koncercie? Fakt faktem - są podobne, jakkolwiek z obu wymienionych utworów i płyt wolę koncert.
    Pozdrawiam. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam i dziękuję. Zdecydowanie, również "Live" bardziej mi się podoba. Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Mam obie te płyty ,uwielbiałem ich słuchać gdy odrabiałem lekcje i dzisiaj gdy pomagam w lekcjach wnukom też słuchamy razem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawe :) , razem z wnukami wszyscy wracamy do kamieni milowych naszej młodości... Mam dwie płyty tego zespołu i też z wnukiem wracam czasem do niej. Ktoś tam pisze, że jest słaba i prozaiczna, jednak zespół odniósł spory sukces w swoich czasach i ciągle płyta się sprzedaje, a na niektórych portalach w zabójczej cenie... no może nie Muzy tylko Arioli ale jednak ! Wiem , bo szukam idealnej , bo moją Bryzę kiedyś uszkodziłem... wal2000@wp.pl

      Usuń
  7. Dla mnie to też jedna z najlepszych plyt bluesowych jakich słuchałem . Ukształtowała mój gust muzyczny , sam trochę grywam . Słuchając płyty studyjnej odlatuję . Oberg wdrapał się na wyżyny nagrywając gitary . Wiele instrumentów , różne efekty i całe mnóstwo pomysłów i smaczków aranżacyjnych , gadające gitary i wiele innych . Wokalista z tej plyty kładzie na lopatki . Sekcja też w punkt . Bas i perkusja jakby grali ze sobą całe życie . Szkoda , że sie to rozsypało . Takie składy zdażają sie raz na sto lat i brak wyobraźni psuje taki układ . Następne nagrania kapeli już się nawet nie zblizyły do Blue Breeze . A szkoda . Minęło wiele lat , a ja z przyjemnością wracam do tej płyty ( tych płyt ) i cięszę ucho dźwiękami . Pozdrawiam . Big Stach

    OdpowiedzUsuń
  8. A mnie z kolei Blue Breeze prawie w ogóle nie podeszła.... Oprócz Shylina niestety płyta strasznie mnie znudziła. Czego nie mogę powiedzieć o wcześniejszejszych albumach z lat 69-73 - te mnie znowu porwały , super blues jedynie co to przyczepić by się można że dużo z tego to covery znanych standardów bluesowych , nieco przearanzowanych.

    OdpowiedzUsuń