W grudniu celowo pominąłem
muzyczne podsumowanie roku. Doszedłem do wniosku, że gdybym pozostał wierny
przyjętej zasadzie opisywania jedynie posiadanych płyt, kolejno zdejmowanych z
tytułowej półeczki, to mój tekst byłby mocno niepełny. Cóż, albumów godnych uwagi rocznie pojawia się wiele, a ja z wielu względów nie jestem w stanie nadążać za
wszystkimi nowościami. Moja półeczka, mimo iż jest dość spora, to ma jednak
ograniczone rozmiary. Stąd też wpadłem na pomysł, by poprosić o owo
podsumowanie jednego z mych przyjaciół, także stałego czytelnika mego bloga.
Nasze upodobania muzyczne w wielu aspektach są zbieżne, zaś jego półeczka,
również sporych rozmiarów ma jeszcze nieco wolnego miejsca...
Tekst, choć obszerny, przytaczam
w całości. Myślę, że warto się z nim zapoznać. Pozwoliłem sobie jedynie na
niewielkie korekty redakcyjne. Zapraszam do lektury.
Przez wielu miniony rok zostanie zapamiętany przez pryzmat
odejść wielu znakomitych muzyków do Największej Orkiestry. Inni pamiętać będą
mnogość wspaniałych koncertów, które potwierdzają, że staliśmy się normalnym,
europejskim rynkiem muzycznym. Przede wszystkim jednak uważam, że od dawna nie
było roku tak obfitego w świetne płyty, nagrywane zarówno przez uznanych
weteranów jak i młodych artystów.
Zaczęło się od smutnego zdarzenia. 10 stycznia zmarł Dawid
Bowie, zaledwie dwa dni po premierze swej nowej płyty „Black Star”. Nigdy nie
byłem fanem Bowie’go, nigdy przedtem nie kupiłem żadnego jego albumu. „Black
Star” nabyłem w pierwszym dniu sprzedaży, znając wcześniej poruszające nagranie
„Lazarus”. Cała płyta jest mroczna, wymaga skupienia. Przebija z niej
przemijanie i wyraźna chęć pożegnania się z nami. Podobna sytuacja powtórzyła
się w listopadzie. Leonard Cohen również odszedł wkrótce po wydaniu swego ostatniego dzieła. „I’am
ready My Lord” - to słowa z utworu „You Want It Darker”, które sam próbował
obrócić w żart w jednym z ostatnich wywiadów. Okazały się prorocze… Zmarł Piotr Grudziński z
Riverside, Greg Lake i Keith Emmerson z ELP, Glen Frey z The Eagles, George Michael. W kwietniu odszedł też Prince, prawdziwy Książę, (bo Król jak wiadomo
jest/był - w zależności od wyznawanej teorii - tylko jeden). Od 40 lat wywierał
znaczący wpływ na muzykę rozrywkową, wielu artystów przyznaje się do inspiracji
jego dorobkiem, wielu uważało go za wizjonera, a dla wielu napisał wspaniałe
piosenki, które stały się przebojami … Przy tej okazji nie mogę nie wspomnieć
poruszającego wykonania „Purple Rain” przez zespół The Waterboys w finale koncertu
w warszawskiej Progresji.
Na szczęście, miniony rok przyniósł też inne wydarzenia,
jak choćby przyznanie literackiej nagrody Nobla Bobowi Dylanowi, czy wiele
wspaniałych koncertów, spośród których szczególnym sentymentem będę darzył
występ Davida Gilmoura w pięknej scenerii wrocławskiej starówki. Całkiem
możliwe, że było to ostatnie spotkanie z Artystą na żywo. Na początku lipca w
Krakowie mieliśmy okazję - prawdopodobnie również po raz ostatni - dokazywać
wspólnie z Ozzym, na koncercie w ramach pożegnalnej trasy Black Sabbath.
Wróćmy jednak do „Półeczki z płytami”. W moim wypadku, w
2016 roku przybyło jej jakieś 50 centymetrów… Pojawiło się mnóstwo dobrych
płyt, sporo znakomitych, w tym kilkanaście szczególnie godnych uwagi.
Pierwsze półrocze to znakomita płyta Joe Bonamassy – od
pewnego czasu muszę przyznać, że każdy jego nowy solowy album z premierowym
materiałem jest lepszy od poprzedniego. „Blues for Desperation” skrzy się od
dynamicznych i zadziornych kompozycji z pociągiem w tytule („This Train” i
„Distant Lonesome Train”), rasowych bluesów („Livin’ Blues”, „Blues for
Desperation”) czy po prostu świetnych piosenek („How Deep This River Runs”).
Wątpiącym w gitarowy talent Joe’ego, polecam 4 minutę 53 sekundę utworu „No
Good Place For The Lonely”. To co dzieje się od tego momentu przez kolejne 3
minuty i 45 sekund wprowadza w ekstazę, porywa, uskrzydla! Może Joe doczeka się
w końcu mega hitu, który wyniesie go na piedestał, choć nie jestem przekonany
czy jest mu to do czegokolwiek potrzebne.
Wiosna 2016 roku to także nowa płyta PJ Harvey – „The Hope
Six Demolition Project”. Niezwykle dojrzały album dojrzałej artystki, którego
inspiracją były podróże do Afganistanu, Kosowa i po Waszyngtonie. Gorzkie
refleksje o biedzie, braku perspektyw, dążeniu do zysku za wszelką cenę
poruszają. Te emocje artystce udaje się jeszcze spotęgować podczas występów na
żywo. Jej koncert na ubiegłorocznym Openerze był jednym z najlepszych.
17 czerwca ukazała się moja prywatna płyta roku – „A Moon Shaped Pool” zespołu
Radiohead. Od czasu wiekopomnego „OK Computer” na ich kolejne płyty zawsze
czekam z nadzieją i obawą. Na szczęście rozczarowań jest zwykle niewiele. Po
poprzedniej eksperymentalnej i mocno elektronicznej „The King of Limbs” z lekkim
drżeniem sięgnąłem po najnowszą. Nie zawiodłem się. Muzyka na niej urzeka bogactwem
barw, klimatem, wspaniałym połączeniem alternatywnych brzmień z klasyką („Burn
the Witch”, „The Numbers”), elektroniki z gitarami („Desert Island Disk”,
„Present Tense”), dynamiki i wyciszenia („Ful Stop” vs. „True Love Waits”). Do
tego harmonie wokalne i echa w „Identikit” i „Present Tense”... A przede
wszystkim są to świetne melodie, znakomicie współcześnie zaaranżowane i
zagrane.
Tu pewna refleksja na marginesie. Tak się składa, że od
lipca tego roku jestem szczęśliwym posiadaczem gramofonu (ha, ha, ponoć nie
wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki …). Płytę Radiohead posiadam zarówno w
wersji CD jak i LP. W wersji analogowej brzmienie jest świetne, ale ... Album wydano
na dwóch winylach, całość trwa ok 60 minut. Wstawanie co 15 minut by zmienić
stronę, akurat w odbiorze tej muzyki po prostu przeszkadza i rozprasza.
Latem pojawiła się płyta, który dla mnie okazała się największym tegorocznym
zaskoczeniem. Weteran Jeff Beck wydał album „Loud Hailer”. Uczciwie przyznam, że
nigdy wcześniej nie kupiłem żadnego z jego studyjnych wydawnictw, natomiast uwielbiam gdy występuje na żywo. To, co usłyszałem - wbiło mnie w ziemię. Brudne, przetworzone
gitarowe brzmienia, aranżacje, których nie powstydziłby się dzisiaj sam Jack
White, funkowe rytmy – trzeba posłuchać „Pull It,” by zrozumieć o czym myślę. Z
pewnością na rezultat końcowy miało wpływ zatrudnienie przez Mistrza dwóch
młodych dziewczyn z zespołu Bones – gitarzystki Carmen Vandenberg i wokalistki
Rosie Bones. Ich wkład w to dzieło jest bezsprzeczny. Ale jakąż trzeba mieć
wyobraźnię muzyczną i chęć ciągłego poszukiwania nowych środków wyrazu, by w
wieku 72 lat nagrać taką muzykę? I nie jest to żaden przerost „formy nad
treścią”. Warto posłuchać „Scared for the Children” (powiedzmy – tradycyjnej
ballady) i ”Right now”. To co Beck wyciska w nich z gitary to prawdziwa
maestria (sorry Joe B. trochę doświadczeń do zebrania jednak jeszcze przed
Tobą…).
Pod koniec lata, miłośników Pink Floyd z pewnością
zelektryzowała zapowiedź boxu „The Early Years 1965-1972”. Rzecz wspaniała, dla
fanów ogromna skarbnica materiałów audio i video z tego okresu.
Kolejne wydawnictwo - kolejna legenda. „Blue and
Lonesome”grupy Rolling Stones. 12 coverów bluesowych mistrzów z lat 40 i 50, na
których Stonesi - jak sami twierdzą – nie tylko wychowywali się ale i czerpali
z nich inspirację przez całą swoją karierę. Całość zagrana z luzem, pasją,
energią i - jak słychać – olbrzymią radością. Nie pamiętam kiedy ostatnio Mick
Jagger dawał takiego ognia na harmonijce, a Charlie Watts grał z tak
niesamowitym feelingiem na bębnach. Historia największego rockowego cyrku
świata zatoczyła koło – zespół wrócił do swych początków i zrobił to z klasą
przystającą do starszych dżentelmenów, którzy dalej pozostają niepokornymi
dziećmi rock’n’rolla...
I kolejne elektryzujące wydawnictwo kolejnej legendy - przejście
z mroku nocy do obietnicy poranka, czyli czteropłytowy (w wersji LP), luksusowy
box „Before the dawn” z zapisem koncertów Kate Bush z Hammersmith Apollo w
Londynie, które miały miejsce jesienią 2014 roku. Dwie i pół godziny muzyki
najwyższej próby, która w wersji koncertowej tylko zyskuje. Słuchając utworów i
przeglądając dołączony do wydawnictwa album ze zdjęciami możemy wyobrazić sobie
jak pięknie tam było. Czyż nie o to właśnie chodziło Artystce gdy zdecydowała
się opublikować jedynie wersję audio?
Co może być dla miłośników metalu bardziej ekscytujące niż
zapowiedź nowej płyty Metalliki? Chyba tylko dwie płyty Metalliki …. Album
„Hardwired … To Self-Destruct” ukazał się w listopadzie i jest rzeczywiście albumem
podwójnym. Moim zdaniem w tym wypadku „więcej” nie znaczy wcale „lepiej”.
Uważam, że gdyby grupa zdecydowała się na wydanie materiału z całego pierwszego
krążka z dodatkiem dwóch-trzech kompozycji z krążka drugiego (w tym koniecznie
z petardą kończącą całość „Spit Out The Bone”) mówilibyśmy dzisiaj o albumie
genialnym, porównywalnym z np.”Master of Puppets”. Nie zmienia to faktu, że
utwory takie jak otwierający „Hardwired”, „Month into Flame” czy wspomniany wcześniej
„Spit Out The Bone” są znakomite i z pewnością staną się koncertowymi kilerami.
Z wydawnictw retrospektywnych warto wspomnieć podwójny
album wspomnianego już wcześniej Jacka White’a. W 2016 roku, zamiast
premierowego materiału któregoś z jego licznych wcieleń, otrzymaliśmy wydawnictwo
zatytułowane „Accoustic Recordings 1998-2016”. Takie płyty bardzo często mają
charakter mówiąc oględnie „uzupełniający”. Podszedłem do nich z pewną rezerwą,
jednak z każdym kolejnym utworem zyskiwałem pewność, że Jack White jest twórcą
naprawdę znakomitym. Dobra piosenka w jego wykonaniu pozostaje dobrą piosenką niezależnie czy wykonuje
ją pełen elektryczny, rockowy skład czy sam mistrz brzdąka jedynie na gitarze
akustycznej bądź pianinie.
W grupie młodych wykonawców warto zwrócić uwagę na zespół Inglorious,
który w 2016 roku wydał swoją pierwszą płytę. Zagadką niech pozostanie
rozszyfrowanie inspiracji w rozpoczynającym album „Until I Die”, bądź w trzecim
na płycie „High Flying Gypsy”, czy choćby w piątym „Warning”. Pomimo czytelnego czerpania garściami ze
starych klasyków rocka muzyka Inglorious przepuszczona przez młodzieńczą
inwencję emanuje świeżością i energią. Dla mnie debiut roku.
Z satysfakcją odnotowałem, że moje dwa odkrycia z roku
2014, czyli zespoły Blues Pills oraz Rival Sons wydały w roku 2016 całkiem
poprawne albumy. Może w wypadku Blues Pills płyta „Lady in Gold” nie jest aż
tak błyskotliwa jak debiut, a Rival Sons płytą „Hollow bones” nie osiągnął
poziomu „Great Western Valkyrie” tym niemniej obydwie pozycje to naprawdę godne
uwagi przyzwoite rockowo-blusowe granie.
Warto również zwrócić uwagę na drugi album grupy Daughter, nagrywającej dla
kultowej wytwórni 4AD Płyta nosi tytuł „Not to Disappear”. Jej klimat nawiązuje
do czasów gdy za sprawą Cocteau Twins, This Mortal Coil czy Dead Can Dance
rodziła się legenda 4AD. Muzyka Daughter brzmi współcześnie, ale gdzieś w
głosie Eleny Tonry i w rozmytej palecie dźwiękowych pejzaży duch Elisabeth
Fraser jest wyraźnie obecny, już od pierwszej kompozycji.
Grupa twórców średnio zaawansowanych tak wiekiem, jak i
doświadczeniem zaznaczyła swą obecność poprzez nowe albumy grup Pixies (płyta
„Head Carrier”) oraz New Model Army (płyta „Winter”). Zwłaszcza ta druga
wzbudza mój szacunek. NMA regularnie nagrywa od 1984 roku, to chyba ich 17
studyjna płyta. Lubię zespoły, u których młodzieńcza energia z czasem przeradza
się w twórczą dojrzałość, przy jednoczesnym zachowaniu tożsamości. Nie
słuchałem NMA przez bodaj 10 lat, a po włączeniu płyty „Winter” nie miałem
wątpliwości kto zacz. W tej „grupie wiekowej” mieści się także inny powrót po
latach – Red Hot Chili Peppers. Ich nowa płyta „The Gateway” z którą m.in.
odwiedzili w 2016 roku Polskę, jest znacznie lepsza od poprzedniego albumu „I’m
with you” z roku 2011. Chyba Josh Klinghoffer, który wówczas dołączył do grupy
zastępując Johna Frusciante okrzepł i dotarł się. Nie bez znaczenia jest
zapewne również zaangażowanie Danger Mouse’a jako producenta. Jest funk (dla
mnie wzorcowy w „Goodbye Angels”), są przebojowe kompozycje („Go Robot” to
prawdziwy koncertowy „killer”), a na koncertach jak zwykle duża dawka
improwizacji. Ich występ na ubiegłorocznym Openerze powinienem chyba wspomnieć
w pierwszej części tekstu poświęconej wydarzeniom. Zaintonowanie przez Flea
„Polska Biało-Czerwoni” i odśpiewanie tego z 80 tysięcznym tłumem naprawdę robiło
wrażenie (koncert RHCP odbywał się równoległe z ćwierćfinałowym meczem polskiej
reprezentacji z Portugalią podczas Euro 2016, przegranym niestety).
Na koniec weterani. Eric Clapton wraca do korzennego bluesa
płytą „I Still Do”. Covery, ale jak zagrane. Ręka Mistrza, nic dodać nic ująć.
Drugi z weteranów, Paul Simon zachwyca na swojej nowej płycie „Stranger To
Stranger” nastrojem, przestrzenią i stale obecnymi w jego twórczości
afrykańskimi rytmami, elementami gospel oraz eksperymentami z elektroniką czy
instrumentami perkusyjnymi peruwiańskich Indian. Piękny album, który kołysze od
początku („The Warewolf”, „Cool Papa Bell”), wycisza i zmusza do refleksji
(„The Clock”, „Stranger to Stranger”, „Horace and Pete”). I ten jeden, jedyny,
niepowtarzalny głos…
Szkoda, że trzeci z weteranów nie sprostał oczekiwaniom, jakie wszyscy pokładamy w nim od lat. Nowa płyta Stinga, to mówiąc szczerze mój jedyny ubiegłoroczny zawód. Mimo szumnych zapowiedzi o powrocie po latach eksperymentów do prawdziwie rockowego składu i stylistyki, nowy album „57th & 9th” moim zdaniem rozczarowuje. Naprawdę nie potrafię zrozumieć zachwytów ze strony muzycznej prasy (nie znalazłem żadnej krytycznej recenzji). Wystarczy posłuchać kompozycji promującej album „I Can’t Stop Thinking About You”, by przekonać się, że nie jest ona zaginioną partyturą z okresu „…Turtles” czy „Ten Summoner’s Tales”, o The Police nawet nie wspominając. Niestety, niemoc Stinga trwa, choć z drugiej strony czy ktoś, kto nagrał „Bring On The Night” naprawdę musi jeszcze cokolwiek udowadniać?
Szkoda, że trzeci z weteranów nie sprostał oczekiwaniom, jakie wszyscy pokładamy w nim od lat. Nowa płyta Stinga, to mówiąc szczerze mój jedyny ubiegłoroczny zawód. Mimo szumnych zapowiedzi o powrocie po latach eksperymentów do prawdziwie rockowego składu i stylistyki, nowy album „57th & 9th” moim zdaniem rozczarowuje. Naprawdę nie potrafię zrozumieć zachwytów ze strony muzycznej prasy (nie znalazłem żadnej krytycznej recenzji). Wystarczy posłuchać kompozycji promującej album „I Can’t Stop Thinking About You”, by przekonać się, że nie jest ona zaginioną partyturą z okresu „…Turtles” czy „Ten Summoner’s Tales”, o The Police nawet nie wspominając. Niestety, niemoc Stinga trwa, choć z drugiej strony czy ktoś, kto nagrał „Bring On The Night” naprawdę musi jeszcze cokolwiek udowadniać?
Tekst rozrasta się, a ja nawet nie wspomniałem o płytach
Pań (Norah Jones, Beth Hart) czy wykonawców polskich (dla mnie mariaż Pink
Freud i Lao Che to było coś!) czy choćby słówka o Iggy Popie. Piękny był ten
2016 muzyczny rok…
słuchacz 66
PS.
Przytoczone opinie mają oczywiście wymiar subiektywny, choć przyznaję, że w wielu kwestiach całkowicie się z nimi zgadzam. Zamieszczone zdjęcia (poza pierwszym i ostatnim) wykonał również słuchacz 66.
Zastrzegam jednak, że ja również mam swoich faworytów, niewymienionych w przytoczonym tekście. Z pozdrowieniami dla autora -
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz