piątek, 3 lutego 2017

Nieco spóźnione, choć godne uwagi podsumowanie







W grudniu celowo pominąłem muzyczne podsumowanie roku. Doszedłem do wniosku, że gdybym pozostał wierny przyjętej zasadzie opisywania jedynie posiadanych płyt, kolejno zdejmowanych z tytułowej półeczki, to mój tekst byłby mocno niepełny. Cóż, albumów godnych uwagi rocznie pojawia się wiele, a ja z wielu względów nie jestem w stanie nadążać za wszystkimi nowościami. Moja półeczka, mimo iż jest dość spora, to ma jednak ograniczone rozmiary. Stąd też wpadłem na pomysł, by poprosić o owo podsumowanie jednego z mych przyjaciół, także stałego czytelnika mego bloga. Nasze upodobania muzyczne w wielu aspektach są zbieżne, zaś jego półeczka, również sporych rozmiarów ma jeszcze nieco wolnego miejsca...
Tekst, choć obszerny, przytaczam w całości. Myślę, że warto się z nim zapoznać. Pozwoliłem sobie jedynie na niewielkie korekty redakcyjne. Zapraszam do lektury.


Przez wielu miniony rok zostanie zapamiętany przez pryzmat odejść wielu znakomitych muzyków do Największej Orkiestry. Inni pamiętać będą mnogość wspaniałych koncertów, które potwierdzają, że staliśmy się normalnym, europejskim rynkiem muzycznym. Przede wszystkim jednak uważam, że od dawna nie było roku tak obfitego w świetne płyty, nagrywane zarówno przez uznanych weteranów jak i młodych artystów.
Zaczęło się od smutnego zdarzenia. 10 stycznia zmarł Dawid Bowie, zaledwie dwa dni po premierze swej nowej płyty „Black Star”. Nigdy nie byłem fanem Bowie’go, nigdy przedtem nie kupiłem żadnego jego albumu. „Black Star” nabyłem w pierwszym dniu sprzedaży, znając wcześniej poruszające nagranie „Lazarus”. Cała płyta jest mroczna, wymaga skupienia. Przebija z niej przemijanie i wyraźna chęć pożegnania się z nami. Podobna sytuacja powtórzyła się w listopadzie. Leonard Cohen również odszedł wkrótce po wydaniu swego ostatniego dzieła. „I’am ready My Lord” - to słowa z utworu „You Want It Darker”, które sam próbował obrócić w żart w jednym z ostatnich wywiadów. Okazały się prorocze… Zmarł Piotr Grudziński z Riverside, Greg Lake i Keith Emmerson z ELP, Glen Frey z The Eagles, George Michael. W kwietniu odszedł też Prince, prawdziwy Książę, (bo Król jak wiadomo jest/był - w zależności od wyznawanej teorii - tylko jeden). Od 40 lat wywierał znaczący wpływ na muzykę rozrywkową, wielu artystów przyznaje się do inspiracji jego dorobkiem, wielu uważało go za wizjonera, a dla wielu napisał wspaniałe piosenki, które stały się przebojami … Przy tej okazji nie mogę nie wspomnieć poruszającego wykonania „Purple Rain” przez zespół The Waterboys w finale koncertu w warszawskiej Progresji.




Na szczęście, miniony rok przyniósł też inne wydarzenia, jak choćby przyznanie literackiej nagrody Nobla Bobowi Dylanowi, czy wiele wspaniałych koncertów, spośród których szczególnym sentymentem będę darzył występ Davida Gilmoura w pięknej scenerii wrocławskiej starówki. Całkiem możliwe, że było to ostatnie spotkanie z Artystą na żywo. Na początku lipca w Krakowie mieliśmy okazję - prawdopodobnie również po raz ostatni - dokazywać wspólnie z Ozzym, na koncercie w ramach pożegnalnej trasy Black Sabbath.
Wróćmy jednak do „Półeczki z płytami”. W moim wypadku, w 2016 roku przybyło jej jakieś 50 centymetrów… Pojawiło się mnóstwo dobrych płyt, sporo znakomitych, w tym kilkanaście szczególnie godnych uwagi.





Pierwsze półrocze to znakomita płyta Joe Bonamassy – od pewnego czasu muszę przyznać, że każdy jego nowy solowy album z premierowym materiałem jest lepszy od poprzedniego. „Blues for Desperation” skrzy się od dynamicznych i zadziornych kompozycji z pociągiem w tytule („This Train” i „Distant Lonesome Train”), rasowych bluesów („Livin’ Blues”, „Blues for Desperation”) czy po prostu świetnych piosenek („How Deep This River Runs”). Wątpiącym w gitarowy talent Joe’ego, polecam 4 minutę 53 sekundę utworu „No Good Place For The Lonely”. To co dzieje się od tego momentu przez kolejne 3 minuty i 45 sekund wprowadza w ekstazę, porywa, uskrzydla! Może Joe doczeka się w końcu mega hitu, który wyniesie go na piedestał, choć nie jestem przekonany czy jest mu to do czegokolwiek potrzebne.




Wiosna 2016 roku to także nowa płyta PJ Harvey – „The Hope Six Demolition Project”. Niezwykle dojrzały album dojrzałej artystki, którego inspiracją były podróże do Afganistanu, Kosowa i po Waszyngtonie. Gorzkie refleksje o biedzie, braku perspektyw, dążeniu do zysku za wszelką cenę poruszają. Te emocje artystce udaje się jeszcze spotęgować podczas występów na żywo. Jej koncert na ubiegłorocznym Openerze był jednym z najlepszych.
17 czerwca ukazała się moja prywatna płyta roku – „A Moon Shaped Pool” zespołu Radiohead. Od czasu wiekopomnego „OK Computer” na ich kolejne płyty zawsze czekam z nadzieją i obawą. Na szczęście rozczarowań jest zwykle niewiele. Po poprzedniej eksperymentalnej i mocno elektronicznej „The King of Limbs” z lekkim drżeniem sięgnąłem po najnowszą. Nie zawiodłem się. Muzyka na niej urzeka bogactwem barw, klimatem, wspaniałym połączeniem alternatywnych brzmień z klasyką („Burn the Witch”, „The Numbers”), elektroniki z gitarami („Desert Island Disk”, „Present Tense”), dynamiki i wyciszenia („Ful Stop” vs. „True Love Waits”). Do tego harmonie wokalne i echa w „Identikit” i „Present Tense”... A przede wszystkim są to świetne melodie, znakomicie współcześnie zaaranżowane i zagrane.

Tu pewna refleksja na marginesie. Tak się składa, że od lipca tego roku jestem szczęśliwym posiadaczem gramofonu (ha, ha, ponoć nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki …). Płytę Radiohead posiadam zarówno w wersji CD jak i LP. W wersji analogowej brzmienie jest świetne, ale ... Album wydano na dwóch winylach, całość trwa ok 60 minut. Wstawanie co 15 minut by zmienić stronę, akurat w odbiorze tej muzyki po prostu przeszkadza i rozprasza.




Latem pojawiła się płyta, który dla mnie okazała się największym tegorocznym zaskoczeniem. Weteran Jeff Beck wydał album „Loud Hailer”. Uczciwie przyznam, że nigdy wcześniej nie kupiłem żadnego z jego studyjnych wydawnictw, natomiast uwielbiam gdy występuje na żywo. To, co usłyszałem - wbiło mnie w ziemię. Brudne, przetworzone gitarowe brzmienia, aranżacje, których nie powstydziłby się dzisiaj sam Jack White, funkowe rytmy – trzeba posłuchać „Pull It,” by zrozumieć o czym myślę. Z pewnością na rezultat końcowy miało wpływ zatrudnienie przez Mistrza dwóch młodych dziewczyn z zespołu Bones – gitarzystki Carmen Vandenberg i wokalistki Rosie Bones. Ich wkład w to dzieło jest bezsprzeczny. Ale jakąż trzeba mieć wyobraźnię muzyczną i chęć ciągłego poszukiwania nowych środków wyrazu, by w wieku 72 lat nagrać taką muzykę? I nie jest to żaden przerost „formy nad treścią”. Warto posłuchać „Scared for the Children” (powiedzmy – tradycyjnej ballady) i ”Right now”. To co Beck wyciska w nich z gitary to prawdziwa maestria (sorry Joe B. trochę doświadczeń do zebrania jednak jeszcze przed Tobą…).






Pod koniec lata, miłośników Pink Floyd z pewnością zelektryzowała zapowiedź boxu „The Early Years 1965-1972”. Rzecz wspaniała, dla fanów ogromna skarbnica materiałów audio i video z tego okresu.
Kolejne wydawnictwo - kolejna legenda. „Blue and Lonesome”grupy Rolling Stones. 12 coverów bluesowych mistrzów z lat 40 i 50, na których Stonesi - jak sami twierdzą – nie tylko wychowywali się ale i czerpali z nich inspirację przez całą swoją karierę. Całość zagrana z luzem, pasją, energią i - jak słychać – olbrzymią radością. Nie pamiętam kiedy ostatnio Mick Jagger dawał takiego ognia na harmonijce, a Charlie Watts grał z tak niesamowitym feelingiem na bębnach. Historia największego rockowego cyrku świata zatoczyła koło – zespół wrócił do swych początków i zrobił to z klasą przystającą do starszych dżentelmenów, którzy dalej pozostają niepokornymi dziećmi rock’n’rolla...




I kolejne elektryzujące wydawnictwo kolejnej legendy - przejście z mroku nocy do obietnicy poranka, czyli czteropłytowy (w wersji LP), luksusowy box „Before the dawn” z zapisem koncertów Kate Bush z Hammersmith Apollo w Londynie, które miały miejsce jesienią 2014 roku. Dwie i pół godziny muzyki najwyższej próby, która w wersji koncertowej tylko zyskuje. Słuchając utworów i przeglądając dołączony do wydawnictwa album ze zdjęciami możemy wyobrazić sobie jak pięknie tam było. Czyż nie o to właśnie chodziło Artystce gdy zdecydowała się opublikować jedynie wersję audio?





Co może być dla miłośników metalu bardziej ekscytujące niż zapowiedź nowej płyty Metalliki? Chyba tylko dwie płyty Metalliki …. Album „Hardwired … To Self-Destruct” ukazał się w listopadzie i jest rzeczywiście albumem podwójnym. Moim zdaniem w tym wypadku „więcej” nie znaczy wcale „lepiej”. Uważam, że gdyby grupa zdecydowała się na wydanie materiału z całego pierwszego krążka z dodatkiem dwóch-trzech kompozycji z krążka drugiego (w tym koniecznie z petardą kończącą całość „Spit Out The Bone”) mówilibyśmy dzisiaj o albumie genialnym, porównywalnym z np.”Master of Puppets”. Nie zmienia to faktu, że utwory takie jak otwierający „Hardwired”, „Month into Flame” czy wspomniany wcześniej „Spit Out The Bone” są znakomite i z pewnością staną się koncertowymi kilerami.




Z wydawnictw retrospektywnych warto wspomnieć podwójny album wspomnianego już wcześniej Jacka White’a. W 2016 roku, zamiast premierowego materiału któregoś z jego licznych wcieleń, otrzymaliśmy wydawnictwo zatytułowane „Accoustic Recordings 1998-2016”. Takie płyty bardzo często mają charakter mówiąc oględnie „uzupełniający”. Podszedłem do nich z pewną rezerwą, jednak z każdym kolejnym utworem zyskiwałem pewność, że Jack White jest twórcą naprawdę znakomitym. Dobra piosenka w jego wykonaniu pozostaje dobrą piosenką niezależnie czy wykonuje ją pełen elektryczny, rockowy skład czy sam mistrz brzdąka jedynie na gitarze akustycznej bądź pianinie.





W grupie młodych wykonawców warto zwrócić uwagę na zespół Inglorious, który w 2016 roku wydał swoją pierwszą płytę. Zagadką niech pozostanie rozszyfrowanie inspiracji w rozpoczynającym album „Until I Die”, bądź w trzecim na płycie „High Flying Gypsy”, czy choćby w piątym „Warning”. Pomimo czytelnego czerpania garściami ze starych klasyków rocka muzyka Inglorious przepuszczona przez młodzieńczą inwencję emanuje świeżością i energią. Dla mnie debiut roku.
Z satysfakcją odnotowałem, że moje dwa odkrycia z roku 2014, czyli zespoły Blues Pills oraz Rival Sons wydały w roku 2016 całkiem poprawne albumy. Może w wypadku Blues Pills płyta „Lady in Gold” nie jest aż tak błyskotliwa jak debiut, a Rival Sons płytą „Hollow bones” nie osiągnął poziomu „Great Western Valkyrie” tym niemniej obydwie pozycje to naprawdę godne uwagi przyzwoite rockowo-blusowe granie.




Warto również zwrócić uwagę na drugi album grupy Daughter, nagrywającej dla kultowej wytwórni 4AD Płyta nosi tytuł „Not to Disappear”. Jej klimat nawiązuje do czasów gdy za sprawą Cocteau Twins, This Mortal Coil czy Dead Can Dance rodziła się legenda 4AD. Muzyka Daughter brzmi współcześnie, ale gdzieś w głosie Eleny Tonry i w rozmytej palecie dźwiękowych pejzaży duch Elisabeth Fraser jest wyraźnie obecny, już od pierwszej kompozycji.





Grupa twórców średnio zaawansowanych tak wiekiem, jak i doświadczeniem zaznaczyła swą obecność poprzez nowe albumy grup Pixies (płyta „Head Carrier”) oraz New Model Army (płyta „Winter”). Zwłaszcza ta druga wzbudza mój szacunek. NMA regularnie nagrywa od 1984 roku, to chyba ich 17 studyjna płyta. Lubię zespoły, u których młodzieńcza energia z czasem przeradza się w twórczą dojrzałość, przy jednoczesnym zachowaniu tożsamości. Nie słuchałem NMA przez bodaj 10 lat, a po włączeniu płyty „Winter” nie miałem wątpliwości kto zacz. W tej „grupie wiekowej” mieści się także inny powrót po latach – Red Hot Chili Peppers. Ich nowa płyta „The Gateway” z którą m.in. odwiedzili w 2016 roku Polskę, jest znacznie lepsza od poprzedniego albumu „I’m with you” z roku 2011. Chyba Josh Klinghoffer, który wówczas dołączył do grupy zastępując Johna Frusciante okrzepł i dotarł się. Nie bez znaczenia jest zapewne również zaangażowanie Danger Mouse’a jako producenta. Jest funk (dla mnie wzorcowy w „Goodbye Angels”), są przebojowe kompozycje („Go Robot” to prawdziwy koncertowy „killer”), a na koncertach jak zwykle duża dawka improwizacji. Ich występ na ubiegłorocznym Openerze powinienem chyba wspomnieć w pierwszej części tekstu poświęconej wydarzeniom. Zaintonowanie przez Flea „Polska Biało-Czerwoni” i odśpiewanie tego z 80 tysięcznym tłumem naprawdę robiło wrażenie (koncert RHCP odbywał się równoległe z ćwierćfinałowym meczem polskiej reprezentacji z Portugalią podczas Euro 2016, przegranym niestety).





Na koniec weterani. Eric Clapton wraca do korzennego bluesa płytą „I Still Do”. Covery, ale jak zagrane. Ręka Mistrza, nic dodać nic ująć. Drugi z weteranów, Paul Simon zachwyca na swojej nowej płycie „Stranger To Stranger” nastrojem, przestrzenią i stale obecnymi w jego twórczości afrykańskimi rytmami, elementami gospel oraz eksperymentami z elektroniką czy instrumentami perkusyjnymi peruwiańskich Indian. Piękny album, który kołysze od początku („The Warewolf”, „Cool Papa Bell”), wycisza i zmusza do refleksji („The Clock”, „Stranger to Stranger”, „Horace and Pete”). I ten jeden, jedyny, niepowtarzalny głos… 




Szkoda, że trzeci z weteranów nie sprostał oczekiwaniom, jakie wszyscy pokładamy w nim od lat. Nowa płyta Stinga, to mówiąc szczerze mój jedyny ubiegłoroczny zawód. Mimo szumnych zapowiedzi o powrocie po latach eksperymentów do prawdziwie rockowego składu i stylistyki, nowy album „57th & 9th” moim zdaniem rozczarowuje. Naprawdę nie potrafię zrozumieć zachwytów ze strony muzycznej prasy (nie znalazłem żadnej krytycznej recenzji). Wystarczy posłuchać kompozycji promującej album „I Can’t Stop Thinking About You”, by przekonać się, że nie jest ona zaginioną partyturą z okresu „…Turtles” czy „Ten Summoner’s Tales”, o The Police nawet nie wspominając. Niestety, niemoc Stinga trwa, choć z drugiej strony czy ktoś, kto nagrał „Bring On The Night” naprawdę musi jeszcze cokolwiek udowadniać?

Tekst rozrasta się, a ja nawet nie wspomniałem o płytach Pań (Norah Jones, Beth Hart) czy wykonawców polskich (dla mnie mariaż Pink Freud i Lao Che to było coś!) czy choćby słówka o Iggy Popie. Piękny był ten 2016 muzyczny rok…
Coś jakby specjalny prezent od losu na zupełnie okrągłe urodziny.

słuchacz 66


PS.
Przytoczone opinie mają oczywiście wymiar subiektywny, choć przyznaję, że w wielu kwestiach całkowicie się z nimi zgadzam. Zamieszczone zdjęcia (poza pierwszym i ostatnim) wykonał również słuchacz 66
Zastrzegam jednak, że ja również mam swoich faworytów, niewymienionych w przytoczonym tekście. Z pozdrowieniami dla autora - 
słuchacz










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz