piątek, 27 stycznia 2017

O kilku żonach i pewnym podaniu sprzed lat






Dzisiejszy tekst nie został zainspirowany żadną rocznicą. Temat wywołały wspomnienia. Któregoś dnia, w połowie zamierzchłych lat siedemdziesiątych, odwiedziło mnie dwóch zaaferowanych kolegów. Jeden z nich dzierżył pod pachą płytę. Udało im się pożyczyć zaledwie na kilka godzin szerzej nieznany jeszcze wówczas w naszym gronie trzypłytowy koncertowy album grupy Yes, zatytułowany Yessongs. Był to niemal pomnikowy dokument z blisko rocznego tournée grupy, które odbyło się w 1972 roku. Obaj trafili do mnie, jako że wówczas byłem posiadaczem gramofonu pod nazwą Mister Hit, niezbyt wprawdzie wyszukanego, zawsze jednak o klasę lepszego niż sfatygowane Bambino 3 jednego z nich. Wagę tych odwiedzin może pojąć jedynie ktoś, kto wychował się w tamtych latach i wie jak trudny był dostęp do zachodnich płyt oraz ile znaczyła muzyka dla naszego pokolenia. Oczywiście zjawili się po to, by przegrać tę cenną zdobycz na taśmę. Gwoli uzupełnienia muszę zaznaczyć, że pierwsza kopia bezpośrednio z płyty, nawet w tamtych czasach miała znacznie lepsze brzmienie niż zapis pochodzący z radia. I tu powstał problem. Czas był mocno ograniczony, każdy chciał mieć ową pierwszą kopię, a trzy krążki łącznie trwały ponad dwie godziny... 
Pamiętam, że po trudnych negocjacjach zgrałem dla siebie dwa fragmenty: niespełna dziesięciominutowy czteroczęściowy utwór And You And I, pierwotnie wydany przez Yes na Close to the Edge oraz siedmiominutowy popisowy fragment solowy w wykonaniu Ricka Wakemana, zatytułowany Excerpts from The Six Wives of Henry VIII. Zwłaszcza ta druga kompozycja przez kilka tygodni stała się moim osobistym najczęściej odtwarzanym nr 1. Nie muszę chyba opisywać mego stanu ducha, gdy żegnałem w progu mieszkania obu kolegów, rozstając się z tą płytą, opatrzoną zjawiskowymi grafikami Rogera Deana. Pamiętam, że przyrzekłem sobie, iż za jakiś czas też będę jej posiadaczem. Było to wówczas mało realne marzenie, czas jednak pokazał, że po wielu latach udało się je zrealizować...


YESSONGS z moich zbiorów

Wróćmy jednak do płyty, a właściwie do jej fragmentu. Rick Wakeman, o którym wówczas wiedziałem jedynie tyle, że podczas koncertów zwykle stoi po prawej stronie estrady bokiem do publiczności i rzadko się uśmiecha, był znaczącą postacią w zespole. Miał klasyczne wykształcenie muzyczne, które zdobył studiując w Royal College of Music. Chciał zostać pianistą, jednak uczelnia skreśliła go z listy studentów, gdy okazało się, że woli występować w klubach niż szlifować technikę. Miał jednak wyjątkowy talent łączenia w całość wszystkich drobiazgów, które komponowali pozostali członkowie grupy. Stąd też jego wyjątkowa rola w zespole, choć w zasadzie chyba nigdy do końca się z nim nie identyfikował. Znawcy tematu z pewnością wyliczą ile razy od niego odchodził i powracał. Potrafił też znaleźć czas na projekty solowe. Zresztą przypomnijmy - w sierpniu 1971 oficjalnie dołączył do Yes, zastępując przy klawiszach Tony’ego Kaye. Pod koniec tego samego roku podpisał jednocześnie kontrakt z wytwórnią A&M Records na pięć płyt solowych. Pierwszą okazał się właśnie album The Six Wives of Henry VIII, którego fragmenty w wplecionymi cytatami z Bacha i Haendla zaprezentował podczas koncertu Yes. Jon Anderson poprzedził ten utwór słowami: Mr Rick Wakeman, from his works...




Trzeba przyznać, że tych kilka popisowych minut nawet w części nie było w stanie oddać pełnego brzmienia gotowego albumu, który w sklepach pojawił się w styczniu następnego roku, kilka miesięcy przed oficjalną premierą Yessongs. Pomyśleć, że całość została zainspirowana lekturą książki, przypadkowo kupionej podczas trasy zespołu na lotnisku w Richmond. Utwory na płycie są muzycznymi portretami kolejnych sześciu żon słynnego króla Henryka VIII, panującego w Anglii w XVI wieku, który nie mogąc doczekać się męskiego potomka z upodobaniem skracał o głowę kolejne żony... Trzeba wyjątkowej wyobraźni, by z pomocą klawiszy stworzyć sześć epickich portretów bez słów, bowiem album zawiera w całości muzykę instrumentalną. Podczas nagrania Wakemana wspierało wielu muzyków, w tym także koledzy z Yes (Chris Squire, Steve Howe, Bill Bruford oraz Alan White), jednak w tym projekcie ich instrumenty pełniły jedynie rolę służebną. Nikt nie ma wątpliwości, że jest to spójna wizja i dzieło samego Ricka. Album jest prawdziwą kopalnią tematów i oryginalnych pomysłów. Nie brak inspiracji muzyką klasyczną, zresztą ten element jest charakterystyczną cechą utworów Wakemana niemal na każdej płycie. Bliskie jest mu także brzmienie klasycznych instrumentów. Na płycie pojawia klawesyn (w zabawnym rockandrollowym fragmencie, stanowiącym część utworu Catherine Howard), jest też monumentalne brzmienie zabytkowych organów z londyńskiego kościoła St Giles-without-Cripplegate, kontrastujące z partią syntezatorów (Jane Seymour). 


The Six Wives of Henry VIII

Wakeman czaruje słuchaczy wirtuozerią, bawi się formą, żongluje nastrojami, robi to jednak w sposób wysmakowany i bez sztucznych popisów. Jest to album fascynujący pod wieloma względami. Najbardziej urzeka swoboda, z jaką artysta łączy brzmienia, tematy i pozornie odległe od siebie style muzyczne - a przecież wszystko to dzieje się w ramach szeroko pojętego rocka. Gdy słucham tej płyty przychodzi mi na myśl inny wirtuoz klawiatury - Keith Emerson. Mimo wszystko muzyka Wakemana w tym przypadku wydaje mi się bliższa sercu. Każdy z sześciu utworów albumu czaruje na swój sposób. Artysta nie pozwala słuchaczowi ani na moment dekoncentracji. Może dlatego ta płyta brzmi wciąż tak świeżo.
Na temat Ricka mógłbym napisać jeszcze wiele i z pewnością to zrobię. Jest jednym z moich ulubionych wirtuozów klawiatury. Nie sposób nie wspomnieć, że nagrał ponad setkę płyt, wydanych w łącznym nakładzie pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. Z pewnością nie wszystkie są równie interesujące, ja najchętniej sięgam po te najstarsze, choć przyznam, że niektóre późniejsze dokonania również godne są uwagi.


Kilka wybranych pozycji z dyskografii Ricka Wakemana

Warto wspomnieć, że w 1973 roku Rick Wakeman napisał specjalny list z prośbą, by umożliwiono mu wykonanie tego programu na żywo w Hampton Court Palace (był to ulubiony pałac króla Henryka VIII). Wówczas jego prośba nie została wysłuchana. Przypomniano sobie o niej trzydzieści sześć lat później, w pięćsetną rocznicę wstąpienia władcy na tron. Wreszcie mógł zrealizować swoje marzenie. Wiosną 2009 roku zbudowano opodal głównego wejścia do pałacu specjalną scenę i widownię, mogącą pomieścić ok. pięć tysięcy osób. 1 i 2 maja odbyły się tam dwa koncerty. Całość oczywiście zarejestrowano i 5 października wydano na płytach CD, DVD i Blu-ray. Program obu wieczorów składał się z trzech części. Najpierw z piętnastominutowym programem wystąpił The English Chamber Choir, później półgodzinny akustyczny koncert dała formacja The Strawbs, z którą Rick Wakeman niegdyś występował. Po półgodzinnej przerwie rozpoczął się dwugodzinny spektakl, w którym udział wzięli: The English Rock Ensemble, pięćdziesięcioosobowa Orchestra Europa pod dyrekcją Guy’a Protheroe’a oraz trzydziestoosobowy The English Chamber Choir. Całość uzupełniono o fragmenty prozy, które odczytał charyzmatyczny brytyjski aktor i podróżnik Brian Blessed. Ricka Wakemana wspomagał jego syn Adam, grający również na klawiszach.


Wersja DVD wspomnianego koncertu

Muzyka zaprezentowana podczas tej nowej realizacji jest równie wspaniała, jak blisko cztery dekady wcześniej. Program został na nowo zaaranżowany i uzupełniony o fragmenty wcześniej nieznane. Nie wpłynęły one na ogólny wydźwięk całości, a raczej go wzmocniły. Prócz sześciu utworów z oryginalnego albumu pojawiły się trzy dodatkowe, poświęcone samemu Henrykowi VIII. Miały one pierwotnie również znaleźć się na płycie, jednak Rick zrezygnował z nich z powodu ograniczeń czasowych ówczesnych winyli. Tak więc tym razem zaprezentowano pełną wersję dzieła, bez skrótów. Trudno cokolwiek zarzucić temu przedstawieniu. Można mieć niewielkie zastrzeżenia do montażu oraz nagłośnienia, choćby chóru. Jeśli komuś nie odpowiada sposób narracji Briana Blesseda, może skorzystać z odpowiedniego klawisza na pilocie. W wersji CD ją pominięto. Mimo wszystko, w mojej opinii był to jeden z ciekawszych koncertów w historii rocka progresywnego. Prawdziwie królewski, choć przyznam, że peleryny Ricka zarówno czterdzieści lat temu jak i współcześnie wyglądały nieco infantylnie.

słuchacz








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz