Now that I've found somewhere safe
To bury my bone
And any fool knows a dog needs a home
A shelter from pigs on the wing.
Roger Waters
Pomysł na dzisiejszy temat
ewoluował bardzo wolno. Nawet siadając do klawiatury myślałem o czymś zupełnie
innym. Spojrzałem w kalendarz... i wszystko się zmieniło. Chwilę później w
odtwarzaczu wylądował krążek, którego nie słuchałem od kilku lat.
Wystarczyło kilka minut i wróciły wspomnienia.
Czterdzieści lat temu już w pełni
świadomie czekałem na tę płytę. Nieco wcześniej, dzięki rekomendacji jednego z
kolegów przegrałem z jego taśm The Dark
Side of the Moon oraz Wish You Were
Here, po czym mój muzyczny świat
mocno się przewartościował. Gdy po niedługim czasie usłyszałam w radiowej
Trójce znany Głos, zapowiadający, że już niebawem pojawi się kolejne dzieło
czterech niedoszłych architektów - moja ciekawość i emocje sięgnęły zenitu. Za
oknem królowała niezbyt śnieżna zima, na biurku książki i zeszyty (wszak
właśnie minęła studniówka), a w pobliżu nieoceniony ZK120T, przygotowany do
nagrań. Wreszcie płyta pojawiła się. Głos zaprezentował ją w dwóch częściach -
najpierw stronę A, zaś po tygodniu stronę B. Wówczas jeszcze angielski nie był
moją najmocniejszą stroną, więc skupiłem się na muzyce. Była nieco zaskakująca,
surowa (zwierzęca?), lecz mimo to dalej wręcz hipnotycznie wciągająca...
Całość otwierała akustyczna ballada
Pigs on the Wing Rogera Watersa, a w
zasadzie jedynie jej połowa, bowiem druga część pojawia się dopiero na końcu
płyty, spinając album niczym klamra. Te delikatne dźwięki mogły być mylące,
bowiem niczym nie zapowiadały zasadniczej zawartości dzieła. Kolejny utwór Dogs wyłaniał się z ciszy. Ponownie
pojawiła się akustyczna gitara na tle delikatnych pasaży niezapomnianego Ricka
Wrighta. Po chwili do głosu dochodzi David Gilmour - zarówno dosłownie, jak i
muzycznie. Jego gitara brzmi jednak nieco inaczej, bardziej szorstko. To jednak
dopiero początek. Utwór znów ewoluuje, łagodnieje - to jednak pozory. W tle
pojawia się niepokój, ujadające psy, a gitara znów nabiera ostrości. Wszystko
jest przemyślane, każdy dźwięk dokładnie na swoim miejscu. Solówek Gilmoura
jest więcej, są coraz bardziej drapieżne. Utwór skrzy się od pomysłów i zmian
nastrojów. Od ósmej minuty przeradza się w epicką opowieść, malowaną klawiszami
Ricka Wrighta, która klimatem nieco kojarzy się z mrocznymi fragmentami suity Echoes, lub jak kto woli z Welcome to the Machine. Dalej kolejna
zmiana tempa i nastroju (znów genialna gitara Davida) i wreszcie kumulacja -
zadziorny głos Rogera i rozwiązanie. Siedemnaście minut mija błyskawicznie. Co
ciekawe, jest to jedyna kompozycja z płyty Animals,
która jest wspólnym dziełem Watersa i Gilmoura. Tylko w niej można usłyszeć
głos Davida. Utwór zdecydowanie na tym zyskał. To chyba jeden z ostatnich
przykładów tak owocnej współpracy obu muzyków. Kompozycja powstała kilka lat
wcześniej, zespół wykonywał ją podczas koncertów już w 1974 roku. Wówczas
nosiła tytuł You've Got to Be Crazy.
Oczywiście od tamtego czasu zmieniła się, dojrzała.
Strona B tradycyjnej wersji
analogowej zawiera dwie, blisko dziesięciominutowe kompozycje oraz wspomnianą na
wstępie drugą część ballady Pigs on the
Wing. Na początek pojawia się utwór Pigs
(Three Different Ones). Początkowe sekundy to klawiszowy motyw Wrighta (w
tle oczywiście słychać chrumkające tytułowe świnie), po czym już po niespełna
czterdziestu sekundach daje znać o sobie ostry, wręcz kąśliwy motyw przewodni.
Wszystko podkreśla wyrazista, ciężka linia gitary basowej, dobarwiona rytmicznym
dźwiękiem perkusyjnego „krowiego dzwonka”. Kompozycja tylko pozornie jest prosta.
Przykuwa uwagę głos Watersa, momentami pełen wystudiowanej maniery, czasem przetworzony
elektronicznie. Jest kpiący i pełen sarkazmu, sprawia wrażenie sardonicznego
komentarza do muzyki. Całości dopełnia gilmourowska gitara, która wzbogacona całą
gamą rozmaitych efektów tworzy niesamowitą atmosferę. To właśnie tu pojawia się
niezapomniane brzmienie rewelacyjnie wykorzystanego Talk-Boxa. I kolejna perła
- Sheep. Początek to niemal półtorej
minuty delikatnych dźwięków wyczarowanych z piana Fendera, dzięki którym Rick
Wright odtworzył niemal sielankowy obraz trawiastej łąki, ze stadem pasących się
owiec. Po chwili jednak nastrój pryska, a beczenie owiec zdaje się być raczej
wołaniem o pomoc. Śpiew, a właściwie z pasją wykrzyczany oskarżycielski tekst
Rogera oraz gęsta, niemal hardrockowa muzyka buduje napięcie, które może
rozładować jedynie powrót do otwierającej płytę ballady.
Album Animals okazał się kolejnym krokiem na drodze do dominacji Rogera
Watersa w zespole. To on napisał wszystkie teksty. On, posługując się alegorią podzielił
ludzi na trzy grupy: psy, świnie i owce. Każdej bezlitośnie wytknął przywary. W
wizji Rogera świnie to władza - politycy i urzędnicy. Psy to karierowicze,
bezwzględni biznesmeni, gotowi na wszystko dla osiągnięcia celu. Obie grupy bez
skrupułów strzygą owce, czyli przeciętnych, szarych i najczęściej bezsilnych
obywateli. Oczywiście taka charakterystyka jest dużym uproszczeniem, bowiem
linie podziału nie są oczywiste, cechy mieszają się, a grupy mają częściowo
wspólne interesy. Pomysł nie był zbyt oryginalny, jednak przez owe
niejednoznaczności autorowi udało się uciec od banału. Być może u podstaw legły
jakieś dalekie skojarzenia ze słynną książką Folwark zwierzęcy George'a Orwella, jednak sam Waters konsekwentnie
temu zaprzeczał. Zresztą finał książki tchnie optymizmem, którego w tekstach
Rogera wyraźnie brakuje. Pewną nadzieję może budzić jedynie kończąca płytę
zwrotka z ballady Pigs on the Wing, gdzie
pojawia się wątek sugerujący siłę miłości.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na
okładkę płyty. Świat już nie jest taki kolorowy, jak w okresie dominacji dzieci
kwiatów. Rock i gwiazdy przełomu lat 60. i 70. przeżywały kryzys. Szalała rebelia
punkowa. Muzycy z The Sex Pistols występowali w koszulkach z napisem I Hate Pink Floyd. Muzyka z albumu Animals ze swym ostrym brzmieniem i
przekazem dobrze wpasowała się w ten okres. A okładka? To też pomysł samego
Watersa.
Przedstawia potężną londyńską elektrownię Battersea, wówczas już
częściowo nieczynną. Jest ponoć największą budowlą z cegły w Europie.
Symbolizuje industrialną siłę, w domyśle także siłę zespołu (cztery kominy,
oznaczające czterech jego członków). Może też obrazować jego powolną
destrukcję, wszak jest już na etapie wygaszania. A świnia? Prócz oczywistych
nawiązań do treści albumu, w wizji Watersa miała być przewrotnym symbolem
nadziei (jako parafraza jednego z angielskich
przysłów „dobrze, że świnie nie potrafią latać” - w domyśle, gdyby umiały, to my na dole tarzalibyśmy się w
ich odchodach). Trochę to pokrętne i jak zwykle u Pink Floyd - z dużą dozą
niejednoznaczności i ukrytych podtekstów. Zdjęcia do okładki i jej projekt wykonała
współpracująca z zespołem firma Hipgnosis. Trwało to kilka dni. Główną aktorką była
Algie - potężna, dziewięciometrowa różowa świnia, wykonana przez niemiecką firmę
Ballon Fabrik, niegdyś wytwarzającą sterowce. Podczas pierwszej sesji była mało
fotogeniczna, bowiem nie udało się jej do końca wypełnić helem. Podczas drugiej
niezbyt dopisała pogoda, a w trakcie trzeciej znudzona Algie wybrała wolność i
poszybowała w przestrzeń, przy okazji napędzając sporo strachu kontroli lotów
na londyńskim lotnisku Heathrow. Zdecydowała się wylądować po wielu godzinach
na terenie pewnej farmy w hrabstwie Kent, skutecznie strasząc krowy farmera...
Zdjęcia kontynuowano następnego dnia przy wsparciu dwóch strzelców wyborowych.
Ostatecznie na okładkę i tak trafił montaż wykonany z dwóch fotografii.
A płyta? W poniedziałek minie
czterdzieści lat od dnia jej wydania. Dziś słuchałem jej niemal cały dzień. Nadal
jest świetna.
słuchacz
Świetny opis! Tak trzymać!
OdpowiedzUsuńDzięki. :-)
OdpowiedzUsuńFajny opis tego albumu. Dla mnie to też ważna płyta, bo była moją pierwszą. Podziwiam i zadroszę kolekcji płyt:).
OdpowiedzUsuń