piątek, 20 stycznia 2017

Pink Floyd - Animals. Czterdzieści lat minęło...




Now that I've found somewhere safe
To bury my bone
And any fool knows a dog needs a home
A shelter from pigs on the wing.

Roger Waters





Pomysł na dzisiejszy temat ewoluował bardzo wolno. Nawet siadając do klawiatury myślałem o czymś zupełnie innym. Spojrzałem w kalendarz... i wszystko się zmieniło. Chwilę później w odtwarzaczu wylądował krążek, którego nie słuchałem od kilku lat. Wystarczyło kilka minut i wróciły wspomnienia.
Czterdzieści lat temu już w pełni świadomie czekałem na tę płytę. Nieco wcześniej, dzięki rekomendacji jednego z kolegów przegrałem z jego taśm The Dark Side of the Moon oraz Wish You Were Here, po czym mój muzyczny świat mocno się przewartościował. Gdy po niedługim czasie usłyszałam w radiowej Trójce znany Głos, zapowiadający, że już niebawem pojawi się kolejne dzieło czterech niedoszłych architektów - moja ciekawość i emocje sięgnęły zenitu. Za oknem królowała niezbyt śnieżna zima, na biurku książki i zeszyty (wszak właśnie minęła studniówka), a w pobliżu nieoceniony ZK120T, przygotowany do nagrań. Wreszcie płyta pojawiła się. Głos zaprezentował ją w dwóch częściach - najpierw stronę A, zaś po tygodniu stronę B. Wówczas jeszcze angielski nie był moją najmocniejszą stroną, więc skupiłem się na muzyce. Była nieco zaskakująca, surowa (zwierzęca?), lecz mimo to dalej wręcz hipnotycznie wciągająca...





Całość otwierała akustyczna ballada Pigs on the Wing Rogera Watersa, a w zasadzie jedynie jej połowa, bowiem druga część pojawia się dopiero na końcu płyty, spinając album niczym klamra. Te delikatne dźwięki mogły być mylące, bowiem niczym nie zapowiadały zasadniczej zawartości dzieła. Kolejny utwór Dogs wyłaniał się z ciszy. Ponownie pojawiła się akustyczna gitara na tle delikatnych pasaży niezapomnianego Ricka Wrighta. Po chwili do głosu dochodzi David Gilmour - zarówno dosłownie, jak i muzycznie. Jego gitara brzmi jednak nieco inaczej, bardziej szorstko. To jednak dopiero początek. Utwór znów ewoluuje, łagodnieje - to jednak pozory. W tle pojawia się niepokój, ujadające psy, a gitara znów nabiera ostrości. Wszystko jest przemyślane, każdy dźwięk dokładnie na swoim miejscu. Solówek Gilmoura jest więcej, są coraz bardziej drapieżne. Utwór skrzy się od pomysłów i zmian nastrojów. Od ósmej minuty przeradza się w epicką opowieść, malowaną klawiszami Ricka Wrighta, która klimatem nieco kojarzy się z mrocznymi fragmentami suity Echoes, lub jak kto woli z Welcome to the Machine. Dalej kolejna zmiana tempa i nastroju (znów genialna gitara Davida) i wreszcie kumulacja - zadziorny głos Rogera i rozwiązanie. Siedemnaście minut mija błyskawicznie. Co ciekawe, jest to jedyna kompozycja z płyty Animals, która jest wspólnym dziełem Watersa i Gilmoura. Tylko w niej można usłyszeć głos Davida. Utwór zdecydowanie na tym zyskał. To chyba jeden z ostatnich przykładów tak owocnej współpracy obu muzyków. Kompozycja powstała kilka lat wcześniej, zespół wykonywał ją podczas koncertów już w 1974 roku. Wówczas nosiła tytuł You've Got to Be Crazy. Oczywiście od tamtego czasu zmieniła się, dojrzała. 





Strona B tradycyjnej wersji analogowej zawiera dwie, blisko dziesięciominutowe kompozycje oraz wspomnianą na wstępie drugą część ballady Pigs on the Wing. Na początek pojawia się utwór Pigs (Three Different Ones). Początkowe sekundy to klawiszowy motyw Wrighta (w tle oczywiście słychać chrumkające tytułowe świnie), po czym już po niespełna czterdziestu sekundach daje znać o sobie ostry, wręcz kąśliwy motyw przewodni. Wszystko podkreśla wyrazista, ciężka linia gitary basowej, dobarwiona rytmicznym dźwiękiem perkusyjnego „krowiego dzwonka”. Kompozycja tylko pozornie jest prosta. Przykuwa uwagę głos Watersa, momentami pełen wystudiowanej maniery, czasem przetworzony elektronicznie. Jest kpiący i pełen sarkazmu, sprawia wrażenie sardonicznego komentarza do muzyki. Całości dopełnia gilmourowska gitara, która wzbogacona całą gamą rozmaitych efektów tworzy niesamowitą atmosferę. To właśnie tu pojawia się niezapomniane brzmienie rewelacyjnie wykorzystanego Talk-Boxa. I kolejna perła - Sheep. Początek to niemal półtorej minuty delikatnych dźwięków wyczarowanych z piana Fendera, dzięki którym Rick Wright odtworzył niemal sielankowy obraz trawiastej łąki, ze stadem pasących się owiec. Po chwili jednak nastrój pryska, a beczenie owiec zdaje się być raczej wołaniem o pomoc. Śpiew, a właściwie z pasją wykrzyczany oskarżycielski tekst Rogera oraz gęsta, niemal hardrockowa muzyka buduje napięcie, które może rozładować jedynie powrót do otwierającej płytę ballady.




Album Animals okazał się kolejnym krokiem na drodze do dominacji Rogera Watersa w zespole. To on napisał wszystkie teksty. On, posługując się alegorią podzielił ludzi na trzy grupy: psy, świnie i owce. Każdej bezlitośnie wytknął przywary. W wizji Rogera świnie to władza - politycy i urzędnicy. Psy to karierowicze, bezwzględni biznesmeni, gotowi na wszystko dla osiągnięcia celu. Obie grupy bez skrupułów strzygą owce, czyli przeciętnych, szarych i najczęściej bezsilnych obywateli. Oczywiście taka charakterystyka jest dużym uproszczeniem, bowiem linie podziału nie są oczywiste, cechy mieszają się, a grupy mają częściowo wspólne interesy. Pomysł nie był zbyt oryginalny, jednak przez owe niejednoznaczności autorowi udało się uciec od banału. Być może u podstaw legły jakieś dalekie skojarzenia ze słynną książką Folwark zwierzęcy George'a Orwella, jednak sam Waters konsekwentnie temu zaprzeczał. Zresztą finał książki tchnie optymizmem, którego w tekstach Rogera wyraźnie brakuje. Pewną nadzieję może budzić jedynie kończąca płytę zwrotka z ballady Pigs on the Wing, gdzie pojawia się wątek sugerujący siłę miłości.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na okładkę płyty. Świat już nie jest taki kolorowy, jak w okresie dominacji dzieci kwiatów. Rock i gwiazdy przełomu lat 60. i 70. przeżywały kryzys. Szalała rebelia punkowa. Muzycy z The Sex Pistols występowali w koszulkach z napisem I Hate Pink Floyd. Muzyka z albumu Animals ze swym ostrym brzmieniem i przekazem dobrze wpasowała się w ten okres. A okładka? To też pomysł samego Watersa. 




Przedstawia potężną londyńską elektrownię Battersea, wówczas już częściowo nieczynną. Jest ponoć największą budowlą z cegły w Europie. Symbolizuje industrialną siłę, w domyśle także siłę zespołu (cztery kominy, oznaczające czterech jego członków). Może też obrazować jego powolną destrukcję, wszak jest już na etapie wygaszania. A świnia? Prócz oczywistych nawiązań do treści albumu, w wizji Watersa miała być przewrotnym symbolem nadziei (jako parafraza jednego z  angielskich przysłów „dobrze, że świnie nie potrafią latać” - w domyśle,  gdyby umiały, to my na dole tarzalibyśmy się w ich odchodach). Trochę to pokrętne i jak zwykle u Pink Floyd - z dużą dozą niejednoznaczności i ukrytych podtekstów. Zdjęcia do okładki i jej projekt wykonała współpracująca z zespołem firma Hipgnosis. Trwało to kilka dni. Główną aktorką była Algie - potężna, dziewięciometrowa różowa świnia, wykonana przez niemiecką firmę Ballon Fabrik, niegdyś wytwarzającą sterowce. Podczas pierwszej sesji była mało fotogeniczna, bowiem nie udało się jej do końca wypełnić helem. Podczas drugiej niezbyt dopisała pogoda, a w trakcie trzeciej znudzona Algie wybrała wolność i poszybowała w przestrzeń, przy okazji napędzając sporo strachu kontroli lotów na londyńskim lotnisku Heathrow. Zdecydowała się wylądować po wielu godzinach na terenie pewnej farmy w hrabstwie Kent, skutecznie strasząc krowy farmera... Zdjęcia kontynuowano następnego dnia przy wsparciu dwóch strzelców wyborowych. Ostatecznie na okładkę i tak trafił montaż wykonany z dwóch fotografii.
A płyta? W poniedziałek minie czterdzieści lat od dnia jej wydania. Dziś słuchałem jej niemal cały dzień. Nadal jest świetna.

słuchacz








3 komentarze:

  1. Świetny opis! Tak trzymać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajny opis tego albumu. Dla mnie to też ważna płyta, bo była moją pierwszą. Podziwiam i zadroszę kolekcji płyt:).

    OdpowiedzUsuń