środa, 27 czerwca 2018

Diana Krall. Whiskey i miód







Urzeczony głosem (i pianistyką) Diany Krall zacząłem kupować jej płyty, gdy miała za sobą zaledwie trzy krążki. Dziś mam już szesnaście tytułów, a moja fascynacja jej postacią nie zmalała ani o jotę. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie – czy to kwestia niepowtarzalnego głosu, urody, czy może brzmienia fortepianu? Nie ma na to prostej odpowiedzi. Owych szesnaście płyt również jej nie przyniosło, bowiem za każdym razem odkrywam w jej twórczości i interpretacjach coś nowego. 


No właśnie – w interpretacjach… Diana Krall czasem (choć rzadko) wykonuje własne kompozycje (oraz napisane wspólnie z mężem – Elvisem Costello). Można je odnaleźć choćby na płycie The Girl in the Other Room (2004), jednak zasadniczą część jej repertuaru stanowią standardy jazzowe oraz utwory pochodzące z tzw. „Great American Songbook”. Są to piosenki napisane przed rozkwitem ery rock’n’rolla, czyli w latach 1920-1950. Wówczas dominowała twórczość takich kompozytorów jak choćby Jerome Kern, Irving Berlin, George Gershwin, Richard Rodgers, Cole Porter i Harold Arlen. Te stare utwory, ważne nie tylko dla amerykańskiej spuścizny muzycznej mają do dziś w sobie coś magicznego i jak się okazuje fascynują nie tylko mnie. Sięga po nie wielu wykonawców, bo zwykle gwarantują dobrą sprzedaż płyt. Wspomnę tu choćby serię pięciu albumów z takim właśnie repertuarem, które nagrał kilka lat temu Rod Stewart. Nasuwa się pytanie – czy w istocie naprawdę lubimy tylko te piosenki, które znamy? A może to kwestia sentymentalizmu, wszak wielu lubi wracać do młodości? Myślę, że część odpowiedzi odnaleźć można na przedostatniej płycie kanadyjskiej wokalistki.


Album nosił tytuł Wallflower (2014). Okazał się jednorazowym wyskokiem na grunt lżejszej pop music. Zawierał interpretacje piosenek Eltona Johna, The Mamas and The Papas, The Eagles, Boba Dylana i innych. Pomysł nie był nowy. Płytę z piosenkami swej młodości (Kisses On The Bottom - 2012) nagrał także Paul McCartney, jakkolwiek dominowały na niej standardy jazzowe. Co ciekawe, do realizacji swej idei zaprosił w charakterze pianistki właśnie Dianę Krall, potwierdzając tym samym jej klasę. Nic dziwnego - improwizowane partie solowe dowodzą jej wielkiego talentu i umiejętności, zaś pomysłów z pewnością starczyłoby na solowy album instrumentalny. Prócz niej gościnnie na płycie zagrało wielu muzyków, w tym także Eric Clapton i Stevie Wonder. I choć trzeba przyznać, że nie jest to jeden z najwybitniejszych albumów sir Paula, to dzięki jej pianistyce nabrał jednoznacznie jazzującego i miłego dla ucha charakteru. Niewykluczone, że ów album zainspirował także Dianę. Tak jak McCartney zanurzył się w stylistyce swingowej minionych lat, tak kanadyjska wokalistka na Wallflower wyszła poza swój dotychczasowy i dobrze spenetrowany świat.


Mimo, że repertuar płyty był odległy od jazzu, a wielokrotnie nagradzanemu producentowi Davidowi Fosterowi udało się utrzymanie stylistyki popowej, to w jej interpretacjach nadal pobrzmiewa łagodne ciepło, sprawiające, że każdy utwór w jej wykonaniu nabiera wyjątkowych cech szlachetności. Choć brzmiało to nieźle, to album zebrał recenzje dość średnie. Nie bez racji artystce zarzucano rozmienianie na drobne swego talentu i poszukiwanie szerszej publiczności. Chociaż… ktoś kiedyś trafnie stwierdził, że w jej głosie pobrzmiewa whiskey i miód (ta z irlandzkim rodowodem, pisana przez „e”). To chyba nie wszystko. Jest jeszcze fascynująca nuta kobiecej zmysłowości, ukrytej pod nienagannymi manierami prawdziwej damy. Ten opis pasuje niemal do każdej z jej płyt. By to zrozumieć trzeba posłuchać choćby piosenki Sorry Seems to Be the Hardest Word. Jest znacznie subtelniejsza niż wersja Eltona Johna, a wspaniale brzmiący fortepian starcza za cały akompaniament. Stąd nie dziwi mnie, że Diana Krall została zaliczona do grona artystów wspieranych przez Steinway & Sons. Ten uznany producent od lat uważa, że piękna muzyka to nie tylko instrument, ale i artysta. Bez tego ostatniego fortepian jest jedynie cichym meblem. 



Szukając usprawiedliwienia dla takiej wolty stylistycznej trzeba dostrzec, że sens powrotu do starszego repertuaru pop usprawiedliwia głos Diany Krall. To właśnie on był kluczem do komercyjnego sukcesu płyty. Zresztą, jeśli spojrzeć wstecz, to ów powrót był kontynuacją pewnego szerszego pomysłu. Wcześniej wydała album w rytmach bossa novy (Quiet Nights - 2007) oraz mniej znane piosenki z lat dwudziestych i trzydziestych (Glad Rag Doll - 2012). Wallflower zawierał jej ulubione utwory z dzieciństwa. Logiczną konsekwencją dla kolejnego krążka był repertuar bazujący na tym, co w amerykańskiej muzyce popularnej najlepsze, czyli kolejny powrót do wspomnianego na wstępie Wielkiego Amerykańskiego Śpiewnika. Nie ukrywam, że powitałem go z ulgą. Na Turn Up The Quiet (2017) ponownie odnowiła współpracę z producentem Tommy LiPumą (współpracownikiem Barbry Streisand, Milesa Davisa, Natalie Cole i Georga Bensona) Szkoda, że po raz ostatni. LiPuma zmarł w marcu 2017, nie doczekawszy premiery wydawnictwa.


Znów zaśpiewała romantycznie, delikatnie, wręcz sennie (nawiązanie do tytułu?) Nad całością ponownie góruje fortepian Steinway & Sons, ale znalazło się miejsce także dla innych instrumentalistów (Stuart Duncan, Russell Malone, Anthony Wilson, Marc Ribot, Christian McBride). Całość jest spójna i przypomina niemal koncept album. Wszystkie piosenki mówią o miłości, raczej o jej jasnych stronach. Nie ma tu burzy hormonów, sprzecznych uczuć i nieokiełznanej namiętności. To płyta inna od Wallflower, choć uporządkowana, raczej dla odbiorców ceniących spokój, porządek i maniery. Malkontenci i tak stwierdzą, że Diana Krall od lat nagrywa te same płyty i jakoś dziwnie wciąż odnosi sukcesy. Może się wydawać, że jej wydawnictwa są do siebie podobne, ale to jedynie pozory. Trzeba poświęcić im więcej uwagi by dostrzec różnice i bogactwo pomysłów. 


Być może nie są to płyty dla koneserów ambitnego jazzu, bądź dla tych, którzy się za takich uważają. Niestety, jak wiadomo współczesny jazz nie przypomina tego bezkompromisowego z lat choćby sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych. Zmierza coraz bardziej w stronę „smooth”, zaś samo słowo oznaczające ów gatunek dla wielu konsumentów muzyki nie stanowi już bariery nie do pokonania. Diana Krall również nie próbuje go zrewolucjonizować. Wpisuje się w ów dość bezpieczny i przewidywalny nurt. Mimo przyjętych ograniczeń wciąż uwodzi i fascynuje. Marzyłby mi się jej album w stylu wielkich ikon wokalistyki jazzowej, ale jak praktyka dowodzi – nie trzeba wyważać kolejnych drzwi i podejmować ryzykownych wyzwań by zadowolić rzesze fanów. Bynajmniej nie jest to krytyka pod jej adresem, bowiem trudno cokolwiek zarzucić artyście, którego albumy sprzedały się w ponad dwudziestomilionowym nakładzie, ośmiokrotne dotarły na szczyt listy Billboard Jazz Albums oraz zdobyły pięć nagród Grammy.


Album Turn Up the Quiet nadal dowodzi, że Diana nadal ma sporo do przekazania swym słuchaczom. Piosenki zostały nagrane w różnych konfiguracjach – w kwintecie, kwartecie i w trio. Słychać w nich, że muzycy dali upust swym uczuciom, a jednak nie ma tam żadnego zbędnego dźwięku. Pisząc ten tekst ponownie sięgnąłem po jej nagrania. Mimo to nadal nie wiem na czym polega magia Diany Krall. Artystka fascynuje zarówno młodsze jak i starsze pokolenia, a jej koncerty wciąż pozostają wielkim przeżyciem. Do każdego utworu prócz talentu wnosi coś nowego i świeżego, dowodząc że we współczesnym świecie podział na style i gatunki jest anachronizmem. Choć brzmi to jak banał, to muzyka naprawdę jest albo dobra, albo zła. A prawdziwy artysta potrafi utrzymać swą wysoką pozycję bez skandali i tanich sensacji.

słuchacz





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz