piątek, 6 listopada 2020

The Moody Blues – pocztątki symfonicznego rocka w satynowej osłonie

 


Ponownie pozwalam sobie sięgnąć do wspomnień z lat siedemdziesiątych. Któregoś wczesnego popołudnia po przyjściu ze szkoły usłyszałem w Trójce, że tego samego dnia w późnych godzinach wieczornych w programie pojawi się cała płyta grupy The Moody Blues z 1967 roku, zatytułowana Days Of Future Passed. Takie anonse radiowe nie zdarzały się zbyt często, a jako że o zespole nie wiedziałem wówczas zbyt wiele i wspomnianej płyty nie znałem, to z tym większym zainteresowaniem czekałem do wyznaczonej godziny. Wreszcie taśma w moim ZK 120T ruszyła, jednak początek okazał się nieco zaskakujący. Przez chwilę podejrzewałem nawet jakąś pomyłkę, bo z głośnika zaczęły dobiegać dźwięki nie przypominające rocka, a raczej muzykę klasyczną. Klasyki słuchałem wówczas także, więc z wyłączeniem zapisu nie spieszyłem się. Wkrótce okazało się, że ów orkiestrowy wstęp zwiastuje jednak coś zupełnie innego. Pojawiły się recytowane strofy. Nie rozumiałem treści, jednak sposób interpretacji sprawiał, że nie było to istotne. Później znowu chwila bardzo nastrojowej, ilustracyjnej muzyki i wreszcie początek pierwszej piosenki. Całość przesiąknięta była niespotykanym klimatem, nie przypominającym niczego, co wówczas miałem na swych taśmach. Nie wiedziałem, że właśnie słucham jednego z prekursorskich mariaży rocka i muzyki symfonicznej oraz jednego z pierwszych albumów koncepcyjnych.


Tu mała dygresja. Rok 1967 był pod względem muzycznym szczególny. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się płyty łączące w mniej bądź bardziej udany sposób rocka z brzmieniem orkiestrowym oraz próbujące opowiedzieć kolejnymi utworami jakąś niebanalną historię. Wiele z nich po latach okazały się kamieniami milowymi w historii rocka. Przypomnę choćby niektóre, szczególnie dla mnie ważne: The Piper at the Gates of Dawn – Pink Floyd, Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band i Magical Mystery Tour – The Beatles, Absolutely Free – Frank Zappa, Are You Experienced oraz Axis: Bold as Love – Jimi Hendrix, a także debiuty płytowe The Doors, Janis Joplin, Ten Years After, Procol Harum i... Leonarda Cohena. W tym samym roku w kraju swój pierwszy longplay wydał Czesław Niemen, Ewa Demarczyk i Skaldowie.

10 listopada 1967 do sklepów na zachodzie trafił drugi studyjny album grupy The Moody Blues, zatytułowany Days of Future Passed. Pierwszy, o dwa lata wcześniejszy The Magnificent Moodies zawierał muzykę z pogranicza rhythm’n’bluesa. Jednak to właśnie druga płyta okazała się dziełem ponadczasowym. Zespół nagrał ją po zmianach personalnych, w swym najbardziej klasycznym składzie: Justin Hayward (śpiew, gitara), John Lodge (śpiew, gitara basowa), Mike Pinder (śpiew, instrumenty klawiszowe), Ray Thomas (śpiew, gitara basowa, harmonijka, flet) oraz Graeme Edge (perkusja). To był wyjątkowy album – ambitny, gruntownie przemyślany i... nieco baśniowy. Myślę, że nie tylko ja byłem zaskoczony udziałem w nagraniach London Festival Orchestra, a przede wszystkim niemal wizjonerskim wykorzystaniem jej brzmienia. Tak naprawdę była to grupa muzyków sesyjnych, którą zebrał i poprowadził Peter Knight, współproducent albumu. Jej nazwę wymyślono później. Wydawca, czyli Decca Records, chcąc promować nowe możliwości swego studia i ulepszoną technologię dźwięku stereofonicznego potrzebowała czegoś naprawdę oryginalnego. Album The Moody Blues świetnie się do tego nadawał. Nie był ani klasyczny, ani popowy, mógł więc zainteresować wszystkich odbiorców muzyki. Płyta niespodziewanie stała się jednym z pionierów psychodelicznego rocka, idąc w zupełnie inną stronę niż wydane w tym samym czasie albumy Beatlesów. Znalazły się na niej utwory, do których zespół przez lata wracał na koncertach – The Sunset, Tuesday Afternoon, Twilight Time i przede wszystkim Nights in White Satin. W pamięć zapadało nie tylko oryginalne brzmienie melotronu, ale także (a może przede wszystkim) pełen nieskrywanych emocji charakterystyczny harmonijny śpiew czterech członków zespołu. Album opowiadał o jednym dniu z życia przeciętnego człowieka, począwszy od poranka, aż po późny wieczór. Pojawiły się na nim fragmenty recytowanej poezji umiejętnie wplecionej w symfoniczne brzmienie. Całość dopełniały świetnie ustawione głosy Justina Haywarda i Johna Lodge'a oraz nastrojowe klawisze Mike'a Pindera.

Płytę kończy Nights in White Satin – piosenka zainspirowana prezentem, jaki Justin Hayward otrzymał niegdyś od swej byłej dziewczyny. Były to białe satynowe prześcieradła – jak sam wspominał – bardzo romantyczne, ale kompletnie niepraktyczne. Ballada trwała w wersji albumowej blisko osiem minut, a dzięki swej urzekającej aranżacji sprawiała, że chciałoby się jej słuchać w nieskończoność. Poetycki recytatyw (a właściwie wiersz „Late Lament” Graeme’a Edge’a - perkusisty zespołu, wyrecytowany przez Mike'a Pindera) oraz niezwykły klimat stworzony przez flet (Ray Thomas) i melotron (znowu Mike Pinder) oraz puentująca całość orkiestra – wszystkie te elementy na długo zdefiniowały styl zespołu. Pierwotnie utwór ukazał się w skróconej wersji na singlu w 1967 roku. Wówczas dotarł do dziewiętnastego miejsca list przebojów w UK, choć we Francji trafił od razu na sam szczyt. Pięć lat później wydano go ponownie – tym razem w pełnej wersji. I znowu podbił listy przebojów docierając w USA do drugiego miejsca. Trzykrotnie stał się hitem. Został sprzedany w milionach egzemplarzy na całym świecie, pojawił się na ścieżkach dźwiękowych do filmów. Sięgnęli poń także inni artyści, jednak chyba nikomu nie udało się odtworzyć klimatu oryginału. To bodaj jedna z najładniejszych i najsmutniejszych piosenek lat sześćdziesiątych, która zapoczątkowała nowy podgatunek nazwany rockiem symfonicznym.

Album Days Of Future Passed do dziś zajmuje ważne miejsce na mojej półeczce, choć muzyka The Moody Blues dziś już nie wszystkim przypada do gustu. Bywa odbierana jako pretensjonalna i pompatyczna. Być może sprawiają to właśnie wiersze Graeme’a Edge’a, charakterystyczne brzmienie instrumentów klawiszowych (głównie melotronu) oraz upodobanie do orkiestrowych aranżacji. Można zarzucić zespołowi brak rockowego pazura. Grupa rozwinęła własną stylistykę, nie ulegając modnej wówczas psychodelii. W tekstach postawili na uniwersalność przekazu i emocje czerpane z pokładów ducha i filozofii. Mimo to, zwłaszcza swym dorobkiem z lat siedemdziesiątych zapracowali na ważne miejsce w historii rocka. Dlatego do tematu The Moodies jeszcze powrócę, zwłaszcza że ich płyty stojące na mojej półeczce naprawdę zasługują na przypomnienie.

słuchacz

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz