piątek, 7 października 2016

Wykrzywiony portret podwójny ostatniej rodziny




Jestem skrajnym pesymistą,
ale żywię nadzieję na to, że się mylę.
(Z. Beksiński)







W ubiegłą środę wybrałem się do kina, by obejrzeć nagrodzony na festiwalach w Locarno i Gdyni film Jana P. Matuszyńskiego Ostatnia rodzina. Poświęcono mu ostatnio w mediach wiele miejsca, a że do tematu mam osobisty stosunek, stąd wiedziony ciekawością pragnąłem skonfrontować wizję reżysera z własną. Charakterystyczny głos i pióro Tomasza Beksińskiego, jak zapewne wielu mych rówieśników, znałem jedynie z programów radiowych, felietonów publikowanych na łamach miesięcznika Tylko Rock oraz świetnych filmowych list dialogowych, a zwłaszcza cyklu przygód Agenta 007. Z twórczością jego ojca Zdzisława zetknąłem się już w latach siedemdziesiątych i od tego okresu z różną intensywnością pobudzała mą wyobraźnię. Z relacji osób, które znały artystę wynika, że był on człowiekiem pogodnym, serdecznym i ciepłym, choć nie pozbawionym skrywanych fobii. Przeciwieństwem były jego dzieła - mroczne, katastroficzne, czasem wręcz przerażające. Mimo pesymizmu i mroku czasem pojawiało się na nich światło, niczym furtka do nadziei. Wiesław Banach dość trafnie scharakteryzował je fragmentem 23. Psalmu Dawida: Choćbym chodził ciemną doliną zła się nie ulęknę. Dodał przy tym, że Beksiński zatrzymał się w połowie tego zdania...






Wnikliwi czytelnicy mego bloga zapewne znają wpisy poświęcone obu postaciom. Nic więc dziwnego, że na film czekałem z dużym zainteresowaniem, podsycanym publikowanymi zwiastunami. Obejrzałem go i... wyszedłem z kina z bardzo mieszanymi uczuciami. Dlaczego?

Sprawa jest dość złożona. Rok temu z uwagą przeczytałem świetną książkę Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińscy Portret podwójny. Lektura nie była łatwa, często ją odkładałem, by wrócić po kilku dniach. Wnikliwie opisane dzieje, styl życia i relacje rodzinne dalekie były od typowych. Nie sposób jednak posądzać autorkę o stronniczość, bowiem dotarła do bardzo wielu źródeł i osób.




Jakiś czas później przeczytałem dzienniki Zdzisława Beksińskiego. Poprzedzone zostały wyczerpującym wprowadzeniem, a właściwie rozmową Jarosława Mikołaja Skoczenia z Wiesławem Banachem, dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku, a prywatnie przyjacielem artysty. To właśnie jemu i prowadzonej przez niego placówce twórca zapisał w testamencie cały swój dorobek. Stąd też owo muzeum, znajdujące się w rodzinnym mieście malarza, posiada największy na świecie zbiór jego prac, liczący blisko sześćset eksponatów. Odtworzono w nim również pokój z warszawskiego Służewa, w którym dzieła te powstawały. Dzienniki ukazały się pod tytułem Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Obejmują zapiski z lat 1993-2005, a kończą się notatką sporządzoną w dniu tragicznej śmierci malarza. Wpisy niemal niezmiennie otwierają informacje o stanie pogody i aktualnej temperaturze, później autor przechodzi do opisu dnia i wydarzeń z nim związanych. Notatki są prowadzone systematycznie, codziennie lub co drugi dzień, choć czasem zdarzają się dłuższe przerwy. Bywają fragmenty dłuższe i bardzo krótkie, najczęściej są beznamiętnym sprawozdaniem z zakończonego dnia. Przejmujące wrażenie robią opisane w podobnym stylu przygotowania do pogrzebu Tomka, po jego samobójczej śmierci. Zresztą podobne odczucia budzi niemal obsesyjna potrzeba rejestrowania wydarzeń z życia. Beksiński utrwala nie tylko proces powstawania obrazów. Namiętnie filmuje, fotografuje lub nagrywa domowe rozmowy, spotkania i wizyty. Nie stroni od ujęć drastycznych, bądź wręcz intymnych. W dzienniku zapisuje komentarze ze spotkań autorskich i wywiadów, a także relacje z Piotrem Dmochowskim, swym wieloletnim marszandem. Bywa bezpośredni, sarkastyczny, czasem kpiarski. Czy była to wewnętrzna potrzeba pozostawienia po sobie dokumentów, śladów? Nie wiem. Prywatne papiery i osobiste wypowiedzi syna, zarejestrowane na kasetach magnetofonowych spalił po jego śmierci. Były zbyt trudne. Lektura dzienników również jest niełatwa, choć wciągająca. Mimo to, także wymaga przerw dla nabrania dystansu.





Wróćmy jednak do filmu. Ostatnia rodzina jest debiutem Jana P. Matuszyńskiego. W tej roli reżyser wypadł nad wyraz pozytywnie. Widz odnosi wrażenie, że w dyskretny sposób uczestniczy w życiu bohaterów. Część scen została zrealizowana tak, iż ma się wrażenie, że stanowią autentyczny materiał archiwalny. 
Zwraca uwagę duża dbałość o szczegóły i precyzyjne odwzorowanie wnętrz. Film nie feruje wyroków, a oglądający ma wrażenie współudziału w nadciągającej tragedii. Obsada również wyglądem zewnętrznym i charakteryzacją do złudzenia przypomina odtwarzane postaci. Trzeba wyróżnić zarówno nagrodzoną w Locarno grę Andrzeja Seweryna w roli artysty, jak i drugoplanową rolę Aleksandry Koniecznej, odtwarzającej postać jego żony. Podobnie przekonująco wypadł Andrzej Chyra jako Piotr Dmochowski. Tu jednak moje pozytywne odczucia się kończą. Wiele wątków zostało wprawdzie w filmie zaznaczonych, lecz w sposób mało czytelny i zrozumiały jedynie dla tych, którzy znają dokładniej historię rodziny. Kreacja Dawida Ogrodnika, wcielającego się w postać Tomasza Beksińskiego jest już co najmniej dyskusyjna. Niewątpliwie, także i on swym wyglądem i charakteryzacją przypominał odtwarzaną postać. To jednak nie wszystko. Nie chodzi o jego umiejętności aktorskie, a raczej o kształt scenariusza. Trzeba podkreślić, że twórcy filmu dysponowali olbrzymim materiałem dokumentalnym. Jego niewielka część jest także dostępna w serwisie Youtube. Zdaję sobie sprawę, że film Matuszyńskiego jest jedynie oparty o fakty i nie rości sobie praw do bycia dokumentem. Mimo to, stworzony scenariusz ukazał rodzinę, a zwłaszcza postać Tomasza Beksińskiego w sposób niepełny i zdecydowanie jednostronny. Pominięto wiele istotnych w jego wizerunku cech charakteru, które niejednokrotnie wspominali bliscy. Marginalnie potraktowano pracę w radiu. Pominięto niemal zupełnie wielogodzinne audycje, które prowadził oraz intymną więź, jaką potrafił stworzyć ze słuchaczami. I nawet jeżeli był to zaledwie mały wycinek jego osobowości, to dla wielu niezwykle istotny, wszak w tamtym czasie był on jednym z najbardziej znaczących i wyrazistych prezenterów radiowych. Zaprezentowano niezbyt udany debiut radiowy, pomijając późniejsze profesjonalnie przygotowane programy autorskie. Pełna sprzeczności postać wykreowana przez Dawida Ogrodnika jest nieprawdziwa i nieprzekonująca. Czy Polskie Radio tolerowałoby wybuchowego szaleńca, którego stałym miejscem pobytu powinien być zamknięty zakład psychiatryczny? Także zainscenizowany w filmie fragment programu telewizyjnego Wieczór z wampirem Wojciecha Jagielskiego nie oddaje rzeczywistej postaci Tomasza. Wystarczy porównać go z zapisem oryginału, który również jest dostępny w Internecie. 





Wiem, że scenariusz ma swoje prawa, a czas trwania filmu jest ograniczony. Odnoszę jednak wrażenie, że twórcy przedstawili tak ważną dla wielu postać Tomasza w sposób zafałszowany, jednostronny i daleki od obiektywizmu. Stąd też nie dziwi mnie pełna emocji i oburzenia reakcja Wiesława Weissa, wieloletniego naczelnego miesięcznika Tylko Rock, który znał i pracował z Beksińskim blisko dwadzieścia lat. Kilka dni temu ukazała się jego obszerna książka zatytułowana Tomek Beksiński Portret prawdziwy. Nie zdążyłem jej jeszcze w całości przeczytać, zdołałem jedynie w miarę dokładnie przewertować. Przytoczę jednak kilka zdań autora zaczerpniętych z wprowadzenia: 

Powiem tak: znałem Tomka dwadzieścia lat, ale nigdy nie widziałem takiego Tomka, jakiego pokazali scenarzysta Robert Bolesto, reżyser Jan P. Matuszyński i aktor Dawid Ogrodnik. NIGDY! Tomek nie wyrzucał telewizorów przez okno, nie rozwalał szafek kuchennych, nie rozbijał butelek o ściany. Tomek nie bił nikogo pejczem i sam nie był przez nikogo bity pejczem. Tomek nie był żałosnym samotnikiem skazanym tylko na rodziców i przypadkowe panny, których nie potrafił zadowolić. Tomek nie był kabotynem i kretynem, który po śmierci babci powiedziałby: No to zostało nas troje, jak w Genesis! Tomek nie był człowiekiem jednowymiarowym, którego można zagrać na jednej nucie. Tomek nie był świrem i półgłówkiem, a taką postać WYMYŚLILI panowie Bolesto, Matuszyński i Ogrodnik i nazwali ją Tomasz Beksiński. Bo co? Bo jeśli ktoś nie żyje, można wszystko? Można wskoczyć na jego grób i wykonać na nim taniec huculski z przytupem? Ile pychy i podłości trzeba mieć w sobie, żeby tak wykrzywić czyjś obraz i zaprezentować go światu! Ile pogardy dla osób, które tego kogoś znały, lubiły, kochały!





Nawet jeśli słowa tego wprowadzenia zostały napisane pod wpływem emocji, to trudno się z nimi nie zgodzić. W obszernym, liczącym niemal siedemset stron tomie Weiss przytacza relacje wielu osób, które znały Beksińskiego juniora osobiście, nie tylko przelotnie. Jest wiele zdjęć, często po raz pierwszy publikowanych. Z tych relacji wyłania się postać zupełnie inna od przedstawionej w filmie. Tomasz nie był rozkapryszonym i sfrustrowanym dzieciarem, który miał niemal wszystko, a w młodości zabrakło mu jedynie ojcowskiej twardej ręki, która wyznaczyłaby dopuszczalne reguły zachowania. Taki obraz jest zbyt daleko idącym uproszczeniem, na które nie można sobie pozwolić dysponując tak obszerną dokumentacją. Stąd tym, którzy znali bliżej rodzinę Beksińskich trudno zgodzić się z obrazem przedstawionym w filmie Matuszyńskiego. Jedyna scena, która broni się, to rozmowa Tomka z matką o bólu, samotności i trudnych relacjach z kobietami, scena, w której przyznaje się do poszukiwań nieistniejącego ideału.

To prawda, że tragiczne losy tej wyjątkowej rodziny niemal same ułożyły się w gotowy scenariusz. Łatwo powiedzieć, że widmo śmierci krążyło nad Beksińskimi od początku, aż w końcu zebrało swoje żniwo. To stwierdzenie jednak nie oddaje prawdy. Jest krzywdzące dla pamięci o nich.

A sam film? Cóż, również nie zbliża się do prawdy, raczej eksploruje modny dziś trend odbrązawiania bohaterów. Dzięki zdobytym nagrodom być może spopularyzuje twórczość Zdzisława Beksińskiego i losy jego rodziny. Kto jednak będzie wnikał w to, że zrobi to na sposób hollywoodzkiej wersji zdobycia Enigmy? Szkoda, bo niewielu widzów dostrzega różnicę między życiem a filmową opowieścią.

słuchacz









PS.

Zdjęcia obrazów Zdzisława Beksińskiego wykonałem podczas wystawy jego dzieł prezentowanej przez BWA w Bydgoszczy, w styczniu 2016 roku.











3 komentarze:

  1. Szanowny Panie, Pozwolę sie odnieśc do Pana recenzji. Widziałem Ostatnią rodzinę w poniedziałek. Poszedłem bo ciekwiła mnie grafika i malarstwo Zdzisława Beksińskiego i pamietałem audycje Tomasza.
    W filmie odnalazłem siebie. "Song to siren" kończący film wbił mnie w fotel. Dla mnie to był film o Tomaszu Beksińskim. Każdy utwór mi przypominał mnie z lat 80-90 tych. Nie mam po seansie kinowym negatywnego obrazu Tomasza. Grą Dawida Ogrodnika podobnie jak Andrzzeja Seweryna byłem zachwycony ( w żadnym razie to nie jest filowy debiut Dawida ( polecam film "Jesteś Bogiem " z bodaj 2012 roku)
    Znałem Tomasza Beksińskiego tylko z audycji radiowych które mnie zachwycały. Muzyka którą nadawał stał sie moją muzyką. Tomasz Beksiński podobnie jak Piotr Kaczkowski ukształtowali mnie muzycznie. Odnalazłem wiec tu siebie z przeszłości. Co do filmu to zabrakło mi atmosfery mroku spowijającego ta rodzinę. Nie odczułem to tej metafizyki. Brakło mi procesu twórczego Zdzisława Beksińskiego, Niemniej film miał swój nastrój. Nastrój zblizony do "Idy". Nastrój tu grał. Znakomita dbałość o szczegóły lat 70-90 ( zmieniający sie ciśnieniomierz Zdzisława Beksińskiego. To naprawdę dobre kino. Dlatego jutro idę po raz drugi na ten film. A na pólce spoczywa książka którą kupiłem po obejrzeniu filmu. Dopiero więc zacznę czytać. Pozdrawiam Jerzy Matejko

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za opinię. Błąd dotyczący Dawida Ogrodnika już poprawiłem, wyniknął z pośpiechu. Utwór kończący film również zrobił na mnie duże wrażenie. Wychowałem się muzycznie podobnie jak Pan na audycjach Kaczkowskiego i Beksińskiego, stąd takie potraktowanie postaci tego ostatniego wbrew zachowanym relacjom i dokumentom odebrałem za nieuczciwe.
    Również pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trafna recenzja. Odczucia po seansie miałem podobne. Szkoda, że pan Ogrodnik tak przeszarżował. Wyszedł mu jakiś taki obłąkany stańczyk z ADHD, pląsający między grającymi na zupełnie inną nutę aktorami. Mimowolna parodia. Nie jest to rola przekonywująca, wyczuwa się fałsz w tej grze i nieznośną teatralną manierę, która jest zresztą zmorą wielu polskich filmów. Szkoda. Mimo wszytko film oceniłbym w sali do 10 na 7, na tle wielu polskich nieudolnych produkcji, ogląda się go z dużym zainteresowaniem.

    OdpowiedzUsuń