piątek, 27 października 2017

Carry Fire - Robert Plant 2017





Przyznam, że trochę mi niezręcznie rozpoczynać temat od końca. Półeczka funkcjonuje w sieci już jakiś czas, jednak dziwnym trafem dotąd w postach nie pojawiła się muzyka Led Zeppelin, ani tematyka jej pokrewna. Spieszę więc obiecać, że zaległości zostaną nadrobione, bowiem w ciągu wielu lat stosownych płyt nazbierało się jakieś pół metra. To jednak w najbliższym czasie, dziś natomiast dwa słowa na temat Roberta Planta i jego najnowszego albumu. Zatytułował go Carry Fire. Chyba nie bez powodu, bo można te słowa interpretować wielorako. W tytułowej piosence śpiewa: „I'd carry fire for you, here in my naked hands” czyli Niosę ci ogień w moich nagich dłoniach. I dalej – Obnażyłbym serce dla Ciebie, jeśli zechcesz zrozumieć… Czy można to wyznanie potraktować jako deklarację, skoro użył go również w tytule swego najnowszego dzieła? Jakakolwiek interpretacja się tu nasuwa, to jedno jest pewne – Robert Plant nie ma zamiaru składać broni i zażywać dobrodziejstwa zasłużonej emerytury. Wręcz przeciwnie. Dalej ma ambicje „niesienia ognia w otwartych dłoniach”. I nie ma znaczenia, czy jest to płomień Whole Lotta Love, Communication Breakdown, Immigrant Song czy... Carry Fire. Dalej jest szczery. Z racji wieku może nieco bardziej intymny, lecz to nie zarzut, wszak nie od dziś wiadomo, że również miłość z upływem lat dojrzewa.


Nasuwa się tu pewna analogia. O ile kolejne płyty Led Zeppelin, zwłaszcza pod koniec działalności kwartetu traciły nieco swój ciężar gatunkowy, o tyle poziom kolejnych albumów Roberta Planta od pewnego czasu wyraźnie zwyżkuje. Po śmierci Johna Bonhama i rozpadzie Led Zeppelin wokalista wyraźnie poszukiwał własnego, indywidualnego oblicza. Bywało z tym różnie, a jego twórczość dryfując w stronę popu niebezpiecznie oddalała się od rocka. Do dziś pamiętam wielkie bilbordy zapowiadające jego występ 19 czerwca 2001 roku na stadionie Gwardii w Warszawie… w charakterze supportu poprzedzającego koncert Stinga. To jednak na szczęście przeszłość.


Obecnie Robert Plant powrócił na należne mu miejsce. Branżowe pisma przyznają mu palmę pierwszeństwa wśród wokalistów rockowych wszech czasów. Karierę – jak wszyscy wielcy - zaczynał od bluesa, już jako piętnastolatek. W 1968 r., mając dwadzieścia lat wspólnie z Jimmym Pagem założył Led Zeppelin. Stworzyli zupełnie nowe brzmienie, mocne i dynamiczne, oparte o bluesa, którego charakterystycznym elementem był głos Planta. Po śmierci perkusisty Johna Bonhama i rozwiązaniu zespołu, w 1982 wokalista rozpoczął własną karierę albumem Pictures at Eleven. Płyta została ciepło przyjęta. Warto dodać, że w sześciu utworach (na osiem) owego solowego debiutu bębnił Phil Collins. Pozostałe dwa obsłużył Cozy Powell. Collins, mimo napiętego harmonogramu zajęć z Genesis ruszył także z Plantem w trasę promocyjną. Zagrał również w sześciu utworach na The Principle of Moments - kolejnej płycie byłego wokalisty Led Zeppelin. Z poziomem kolejnych albumów bywało już różnie. Artysta eksperymentował z muzyką pop, jazzem, bluesem, bliskie mu także były akcenty wywodzące się z orientu.



Prawdziwy powrót nastąpił w 2002 roku, po wydaniu Dreamland. Album wypełniły wprawdzie covery, jednak ich klimat zdecydowanie odbiegał od poprzednich produkcji. Zniknęły plastikowe syntezatory i sztucznie brzmiąca perkusja. Wreszcie było słychać, że Plantowi towarzyszy zespół a nie przypadkowi muzycy. Powstał album wprawdzie nastrojowy i stonowany, choć nie pozbawiony zeppelinowskich akcentów. Zaskakiwał repertuar: blues, folk (One More Cup of Cofee z repertuaru Dylana), a nawet kompozycja Tima Buckleya Song To The Siren, przypomniana wcześniej przez This Mortal Coil z kultowej wytwórni 4AD. Mimo takiego rozrzutu wszystko brzmiało spójnie i logicznie. No dobrze, może trochę Hey Joe nie pasowało do całości, nie wytrzymując porównania z wersją Jimiego Hendrixa. Trzy lata później na półki trafił równie ciepło przyjęty Mighty ReArranger, a w 2007 roku Robert Plant wydał kapitalny album Raising Sand, zrealizowany z wokalistką bluegrassową Alison Krauss. To wspólne dzieło absolutnie zasłużenie nagrodzono sześcioma statuetkami Grammy, w tym także za płytę roku. Do dziś chętnie do niej wracam i ciągle podziwiam odnalezioną przez artystów platformę porozumienia. Oboje pochodzili z zupełnie odmiennych światów i w zasadzie każda ze stron mało znała wcześniejszy dorobek partnera. Wspólnie jednak stworzyli coś naprawdę niezapomnianego. Warto jeszcze wspomnieć kapitalny koncert Roberta Planta z formacją The Strange Sensation, wydany na DVD w 2006 roku. Znalazły się tam m.in. zupełnie przearanżowane wersje zeppelinowych klasyków, jak choćby budzące dreszcz wykonanie Whole Lotta Love.


Jednym z ważniejszych wydarzeń w świecie muzycznym (także dla Roberta Planta) była krótka reaktywacja Led Zeppelin. Muzycy zagrali 10 grudnia 2007 w Londynie jeden koncert, poświęcony pamięci Ahmeta Erteguna, założyciela Atlantic Records. Zmarłego Johna Bonhama zastąpił przy perkusji jego syn Jason. Do dalszej wspólnej działalności nie doszło. Przeszkodą była niezmienna od lat postawa Planta, który nie ma zamiaru wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Chce podążać dalej, nie oglądając się zbyt często wstecz. Rozumiem i przyjmuję tę decyzję z szacunkiem. By jednak pozostać w zgodzie z faktami należy zaznaczyć, że wcześniej pojawiał się w towarzystwie Jimmy Page'a (gitarzysty Led Zeppelin), zarówno na scenie, jak i studio. Owocem tych spotkań są dwie niezłe płyty: No Quarter (1994) oraz Walking Into Clarksdale (1998).


Pozostał wierny karierze solowej, która nabierała coraz większych rumieńców, bynajmniej nie z uwagi na wspomniany londyński koncert z O2 Arena. Chwycił wiatr w żagle i mimo swego wieku chce dalej się rozwijać. Ma dziś 69 lat. Starzeje się godnie. Niczego nie musi. Nie ma jednak zamiaru odcinać kuponów od swej przeszłości, której wielu dzisiejszych młodych fanów może nawet nie znać. Mógłby reaktywować Led Zeppelin i nieźle zarobić, woli jednak podążać własną drogą. Tworzy własną muzykę, nieco eklektyczną, nasyconą klimatami Bliskiego Wschodu, elementami celtyckimi, rockiem i bluesem. Jego cztery ostatnie płyty: Dreamland (2002), Mighty ReArranger (wspólnie z The Strange Sensation) (2005), Band of Joy (2010), Lullaby and... The Ceaseless Roar (Robert Plant & The Sensational Space Shifters) (2014) potwierdzają konsekwentnie realizowaną wizję obranego kierunku.


Najnowszy album Carry Fire, wydany zaledwie dwa tygodnie temu, w jakimś stopniu jest kontynuacją poprzedniej płyty. Nie ma tu wielkich hitów dla stadionowej publiczności. Plant ma świadomość upływającego czasu i własnych ograniczeń. Nie próbuje szarżować głosem, raczej podkreśla jego dolne rejestry. Towarzyszący mu zespół The Sensational Space Shifters (niewymieniony na okładce) nadal wspiera go w eksplorowaniu muzyki źródeł. Chyba też nieprzypadkowo w tekstach pojawia się tematyka odchodzenia. Na szczęście jednak nie dominuje. Jest też mowa o podróżach, pojawiają się nawiązania do polityki, historii i współczesnych wydarzeń. Bones of Saints wyraża obawy w obliczu zagrożenia wojną, New World... dotyczy inwazji na kontynent europejski. Carving up the World Again... A Wall and Not a Fence mówi o planach postawienia muru między USA i Meksykiem.


Nawiązań do aktualnej sytuacji politycznej jest więcej. Plant ma własne zdanie, dzieli się doświadczeniem, tworzy jednak bez oglądania się wstecz. Warto poświęcić tej muzyce więcej czasu, dostrzec ukryte niuanse i detale, docenić rozległe pejzaże, wczuć się w intymny przekaz. Ta płyta zyskuje z każdym przesłuchaniem. Nie może być jedynie tłem, jest na to zbyt szlachetna i zbyt subtelna. A przede wszystkim szczera. Przemawia do mnie bardziej, niż kolejne albumy rockowych weteranów, którzy nie bacząc na swe ograniczenia próbują dowieść, że czas stanął w miejscu. Plant opowiada swe historie niespiesznie. Jednak, gdy płyta się kończy mam wrażenie, że stało się to zbyt szybko. Więc ponownie naciskam w odtwarzaczu Play…

słuchacz





3 komentarze:

  1. Tak jak napisałeś, On już niczego nie musi udowadniać a nagrywa w dalszym ciągu świetne płyty.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I do tego coraz lepsze. Oby tak dalej. Również pozdrawiam :-)

      Usuń