piątek, 4 grudnia 2020

COLLAGE

 

 


Niedawno przekopując Internet natknąłem się na dywagacje, które można byłoby podsumować pytaniem:  Czy stare wino jest lepsze? Nie jestem znawcą tematu, ale w owym wywodzie dostrzegłem pewne stwierdzenia, które jako żywo mogłyby tłumaczyć szczególny status (i ceny) płyt polskich grup z pogranicza art-rocka i nurtu progresywnego z przełomu XX i XXI wieku. Mam na myśli choćby dokonania tych zespołów, którym w ostatnim czasie poświęciłem nieco miejsca. Tu przypomnę, że zgodnie z założeniem przyjętym przed laty u progu istnienia tego bloga – piszę jedynie o krążkach z własnych zbiorów (patrz zdjęcia), tak więc kupując je przed laty miałem chyba trochę szczęścia. Wróćmy jednak na moment do wina. Jak twierdzą znawcy – stare dobre wino, to wino dojrzałe, zrównoważone i piękne, o wykształconym bukiecie i smaku. Cóż za wysmakowany opis, pasujący także do muzyki. Idźmy jednak dalej. Podobno w większości przypadków to nie upływające lata sprawiają, że wino jest lepsze. W piwnicznym cieniu zyskują tylko te gatunki, które już na wstępie, jeszcze nie w pełni ukształtowane nosiły znamiona wielkości. I tu dochodzimy do sedna. Przenosząc te spostrzeżenia na grunt muzyki możemy jedynie rozważać czego zabrakło, by wspomniane grupy zajaśniały pełnym blaskiem na dłużej, nie tylko w naszym kraju. To już jednak rozważania z pogranicza socjologii, ekonomii, filozofii i tych nauk, które próbują dociec komu i dlaczego sprzyja fortuna. Często właśnie brak szczęścia (nie tylko u nas) sprawiał, że zespoły z niezłym potencjałem grzęzły w historii.

W 1990 początkowo na kasecie, a rok później na czarnym i srebrnym krążku ukazał się debiutancki album formacji Collage, zatytułowany Baśnie. Mimo sprzyjających wiatrów, czyli ponownego wydania najpierw przez włoską firmę Subteranea Records i Vinyl Magic oraz dwukrotnego wznowienia kilka lat później przez Metal Mind album w mojej ocenie nie zajął należnego mu miejsca, choć dziś sądząc z cen aukcyjnych zyskał ów wspomniany wcześniej wykształcony bukiet i smak. Spróbujmy jeszcze na moment pozostać w kręgu winiarskich metafor. Cóż się stanie jeśli wydobędziemy ów trunek z piwnicznego mroku? Co uda się odnaleźć we wnętrzu omszałej i pokrytej kurzem butelki? Ktoś kiedyś trafnie zauważył, że życie jest zbyt krótkie, żeby otwierać niedobre wino i pić je z nudnymi ludźmi. Jak widać tajemnica tkwi nie tylko w smaku, ale i w towarzystwie. Na smak i intensywność aromatu wina ma niewątpliwie wpływ aura w jakiej dojrzewały owoce i sam proces produkcji. Wszystkie te stwierdzenia wyjątkowo pasują do mojej dzisiejszej opowieści.


Collage powstał w 1984 i ta data jest z pewnością znacząca. Od tego momentu zaczął kształtować się styl zespołu. W polskiej rzeczywistości nie był to łatwy okres, nic więc dziwnego że przez kilka początkowych lat grupa zarejestrowała jedynie kilka utworów demo, które przypomniała później na składance Changes. Nietrudno zauważyć czego słuchali i gdzie szukali inspiracji. W tym czasie dojrzewał także skład. Za mikrofonem stawał m.in. Jarosław Wajk, Zbigniew Bieniak i Jarosław Majka. Ostatecznie miejsce to zajął Tomasz Różycki. Na pierwszej płycie towarzyszył mu Mirosław Gil (g), Wojciech Szadkowski (dr), Przemysław Zawadzki (bg) oraz gościnnie Jacek Korzeniowski (k). Wypełniła ją muzyka nawiązująca do wczesnego Genesis i Marillion, a odwołując się do rodzimego podwórka dostrzec można w niej echa wczesnych płyt Exodus. Mimo to trudno uznać ją za wtórną, stąd też śmiało można stwierdzić, że Collage to prekursorzy progresywnego rocka w Polsce. Trudno z perspektywy czasu ocenić ich muzykę w pełni obiektywnie. Tu znów odwołam się do moich wcześniejszych porównań – ważny jest okres, kiedy ta muzyka powstawała, inspiracje, produkcja, a także… ludzie w kręgu których jej słuchamy. To wszystko ma wpływ na dzisiejszy odbiór. Gdy o tym zapomnimy łatwo stwierdzić, że brzmi to niemodnie i dziś nikt już tak nie gra. Być może, ale to nieistotne. Nigdy nie lubiłem słowa „moda” w odniesieniu do muzyki. Ona musi rezonować, poruszać i wywoływać uczucia, bez względu na to, kiedy powstała. Czasem dochodzi do tego nuta nostalgii, w końcu istotnie chętniej słucham starszych rzeczy, choć bywa, że i nowe potrafią mnie uwieść. Wszystko to sprawia, że wracam do płyt Collage i nie zastanawiam się dlaczego. Po prostu, nadal mnie poruszają. Dość jednak tych dygresji, wróćmy do Baśni.


Album wyróżniają  polskie, choć niekoniecznie baśniowe teksty i ciekawe, rozpoznawalne brzmienie gitary Mirosława Gila. Płyta dojrzewała długo i być może wcale by nie powstała. Zjawił się jednak dobry duch – sympatia jednego z muzyków, która pomogła sfinansować projekt. To była jednak dopiero połowa sukcesu. Należało jeszcze znaleźć wydawcę. Chętnych nie było. W rodzimych Polskich Nagraniach muzycy usłyszeli, że może i owszem, wytłoczą, ale na zyski z niej nie ma co liczyć bo projekt jest niszowy, w ogóle nie ta moda i nie ten czas… A z tą okładką to może w dziale dla dzieci…

Jak wiadomo trudno być prorokiem we własnym kraju. Płyta ostatecznie ukazała się, a nawet wydano ją za granicą. Edycja włoska sprawiła, że o grupie zaczęto mówić w środowisku. Pojawiły się dobre recenzje, a w ślad za nimi przyszedł kontrakt i koncerty w Holandii, Szwecji, Rosji i USA. Płyta zyskała popularność i nadal jest tam kupowana. Na Baśnie trafiło osiem dość urozmaiconych kompozycji. Otwiera ją dynamiczna piosenka Jeszcze jeden dzień, dobrze wprowadzająca w nastrój albumu. Nastrój i tempo podtrzymuje przebojowy Ty i ja. Trzeci utwór Kołysanka przynosi zmianę. Robi się lirycznie, balladowo, prawdziwie bajkowo. Czwarta, tytułowa kompozycja kończyła stronę A winylowego wydania. Tu, w dziesięciominutowej opowieści pojawiły się wszystkie te cechy, które sprawiają, że do dziś chętnie sięgam po ów krążek. Mamy epicki, melodyjny wstęp, przeradzający się w dość dynamiczne rozwinięcie, by od połowy stać się leniwą opowieścią, przerywaną zmianami tempa i ozdobioną charakterystyczną gitarą Maćka Gila. Drugą stronę rozpoczyna siedmiominutowa kompozycja Dalej dalej, która w dalszym ciągu nie pozwala opaść emocjom. Obie stanowią dobrą wizytówkę wczesnego wcielenia zespołu. Tu także zwraca uwagę gitara, prowadząca intrygujący dialog z wokalistą. Kolejny utwór Stare ścieżki zdaje się jedynie wprowadzeniem do dwóch kolejnych świetnych kompozycji, kończących album. Są to Fragmenty (ponownie zwraca uwagę gitara i… klawisze) oraz kapitalna Rozmowa. Obie, celowo wybrane na koniec są mocnym akcentem, sprawiającym, że płyta zapada w pamięć. Warto zwrócić uwagę, że teksty do całego albumu napisał Wojtek Szadkowski – perkusista, jedyny człowiek obecny we wszystkich wcieleniach zespołu. On też wspólnie z Maćkiem Gilem odpowiada za muzykę na płycie.


Baśnie
okazały się jedynym albumem (jeśli nie liczyć składanki Changes), na którym zaśpiewał Tomasz Różycki. Odszedł z zespołu w 1990 roku. Jego miejsce zajął Zbigniew Bieniak, z którym zespół zagrał dobrze wspominany koncert w Jarocinie. Niestety, współpraca nie trwała długo i nie zaowocowała dużą płytą, jeśli nie liczyć przekrojowej składanki Changes oraz gościnnego udziału w nagraniu Give Peace a Chance na krążku Nine Songs of John Lennon.  Rok później w plebiscycie pisma Tylko Rock czytelnicy ulokowali Collage na siódmym miejscu w kategorii najlepsza polska grupa roku. W 1992 przy mikrofonie na nieco dłużej stanął Robert Amirian. Wówczas też zespół postanowił odejść od polskich tekstów na rzecz angielskich, choć nadal pisanych przez Wojtka Szadkowskiego oraz także przez Roberta Amiriana. Pierwszym wspólnym krążkiem z nowym wokalistą była wspomniana wcześniej płyta Nine Songs of John Lennon (1993), na którą z godnie z tytułem trafiły wybrane nagrania ex Beatlesa w nowych opracowaniach. Pomysł cokolwiek kontrowersyjny, jakkolwiek płyta brzmi nieźle.


Chronologicznie kolejnym albumem w dorobku Collage jest wydana początkowo tylko w wersji kasetowej kompilacja Zmiany (1994). Trafiły tam nagrania zarejestrowane jeszcze przed wydaniem debiutanckich Baśni. Rzecz ciekawa, składająca się z dziewięciu utworów i obrazująca rozwój formacji. Znalazło się tam kilka naprawdę ciekawych unikatów. Rok później jej zawartość uzupełniona o kolejnych sześć piosenek oraz dwa teledyski trafiła na srebrny krążek, czyli wspomnianą wcześniej płytę Changes (1995). W 1994 grupa także przedstawiła swój kolejny premierowy materiał nagrany dla holenderskiej wytwórni SI Music.


Album ukazał się pod tytułem Moonshine. W Polsce rok później wydał go Metal Mind Records. Pojawił się także w dystrybucji Roadrunner Records, dzięki czemu wypłynął na świat, trafiając także do Japonii i Korei. Dzięki znajomości zespołu z Tomaszem Beksińskim, dziennikarzem radiowej Trójki, na okładkę wydawnictwa trafił jeden z obrazów jego ojca – Zbigniewa Beksińskiego. Dziś krytycy zgodnym chórem twierdzą, że to najlepsza płyta w dorobku Collage. Silną stroną jest jej melodyjność, co w zestawieniu ze wyrazistym głosem Roberta Amiriana tworzy naprawdę niezwykły klimat. Na polskim rynku album okazał się objawieniem, czymś zupełnie unikalnym w powodzi dominującej postpunkowej stylistyki. Już otwierający go podniosły utwór Heroes Cry wydaje się pochodzić z zupełnie innego świata. Dalej jest tylko lepiej. Czternastominutowy In Your Eyes, choć początkowo odchodzi w stronę liryki, nadal przykuwa uwagę pięknym, dynamicznym, choć balladowym rozwinięciem. Trudno na tej płycie znaleźć gorszy utwór. Jest naprawdę przemyślana, a logiczne ułożone utwory tworzą pewną całość. Znalazło się miejsce na bujający w obłokach Lovely Day, który jest jedynie wprowadzeniem do pięknego, choć stanowczo zbyt krótkiego Living in the Moonlight. Mamy tu przemyślaną aranżację i to nieuchwytne coś, co pozostaje nawet wówczas, gdy wybrzmi muzyka. Następujący po nim The Blues to już wycieczka w inny świat, równie jednak atrakcyjny, gdzie śpiewający Robert Amirian daje się poznać z nieco innej strony. Dalej mamy dwie rozbudowane, ponad dziesięciominutowe kompozycje, w tym tytułowy Moonshine. Dużo się tu dzieje –  zmienne tempo, narastająca dramaturgia i zaskakujące rozwiązania. Słowem jest to ponadczasowa płyta, do której w całej rozciągłości odnieść można moje wcześniejsze rozważania o zaletach dobrego starego wina.


Cóż mogę dodać jeszcze do historii Collage. Chyba należy wspomnieć, że grupa towarzyszyła dwukrotnie Fishowi podczas jego polskich koncertów w latach 1994–1995. W 1995 ukazała się ostatnia płyta tej warszawskiej formacji, zatytułowana Safe. To również dobry album, choć muzykom z pewnością niełatwo było zmierzyć się z wysoko zawieszoną poprzeczką po Moonshine. Mimo to album broni się po latach, choć brak na nim tak wyrazistych momentów jak na poprzednim. Po jego wydaniu gitarzysta Mirosław Gil zdecydował się na opuszczenie grupy i działalność solową. W 1996 roku zespół zawiesił działalność, muzycy wydali projekty solowe. W 2002 reaktywowany Collage zagrał na koncercie poświęconym Tomkowi Beksińskiemu, jednak rok później ostatecznie zakończył działalność. Jego byli członkowie utworzyli dwie nowe grupy – Believe i Satellite, ale to już całkiem inna historia.

słuchacz




7 komentarzy:

  1. Faktycznie płytki osiągają kosmiczne ceny, pytanie tylko czy w ogóle się sprzedają bo wystawiać to sobie można... W mojej kolekcji brakuje Piosenek Lennona, żałuję że kiedyś nie kupiłem.

    A tak z innej beczki- to czemu zaprzestał Pan prowadzenia bloga o Czesławie?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To miał być wspólny projekt, mój i kolegi, który zachęcił mnie do współudziału. Na razie nie wyszedł poza sferę uzgodnień, choćby dlatego że podjęcie tego tematu jest hmm... dość ryzykowne. Sporo tekstów dotyczących Niemena jest na tym blogu (to też moja wielka fascynacja), proszę skorzystać z wyszukiwarki.
      A co do płyt - czasem się sprzedają, choć istotnie rzadko. Płyty Niemena również czasem osiągają dość kosmiczne ceny.
      Pozdrawiam :-)

      Usuń
    2. Faktycznie, sporo Pan napisał o Niemenie. Będę musiał nadrobić zaległości w takim razie:)
      Płyty Niemena potrafią sporo kosztować (chciałem ostatnio kupić Aerolit ale szybko mi się odechciało) choć i tak sytuacja jest znacznie lepsza niż w okresie gdy nie było wznowień. Tak samo było z Budką Suflera i innymi artystami. Pamiętam , że dość długo nie było np. reedycji Shakin Dudi - Złota płyta i faktycznie tytuł wtedy pasował do wyceny na aukcjach... Za to nadal szokują ceny egzemplarzy Janerki - Dobranoc. Kult to już w ogóle osobny temat, podobnie jak pierwsze polskie wydania hip-hopowe (proszę z ciekawości zajrzeć!. Swoją drogą zastanawiam się na jaką kwotę ktoś wyceniłby CD Locomotiv GT in Warsaw gdyby pojawił się na aukcjach... aż strach pomyśleć.


      Usuń
    3. Dziękuję za zainteresowanie. Ceny płyt to istotnie temat na dłuższą rozmowę. A Locomotiv GT in Warsaw też szukam... 😉

      Usuń
  2. Przy okazji zapraszam na mojego bloga , którego powoli tworzę - na razie w oparciu o archiwalne materiały toprecords4ever.blogspot.com
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam na sprzedaż winyl baśnie za mądra cenę 800

    OdpowiedzUsuń