wtorek, 31 marca 2020

Tomasz Pauszek – muzyczne podróże








Choć pogoda zachęca do spacerów i wojaży, to jednak okoliczności oraz zdrowy rozsądek podpowiada byśmy pozostawali w domach. Stąd też, w ramach rekompensaty, proponuję eskapadę muzyczną. Wybrałem dwa tytuły, a łączy je zarówno motyw podróży, jak i osoba kompozytora. Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Tomaszem Pauszkiem, bydgoskim kompozytorem i producentem, zafascynowanym urokiem analogowych syntezatorów. Było to nasze drugie spotkanie, które podobnie jak wcześniejsze zaowocowało obszernym wywiadem. Nie ukrywam, że właśnie ta rozmowa po jakimś czasie skłoniła mnie ponownie do sięgnięcia po jego płyty. Wybrałem dwie. Obie łączy motyw podróży. Sam kompozytor przyznaje, że to dość znaczący element w jego twórczości. Bywa, że opisuje swą muzyką sytuacje, osoby, miejsca oraz wyprawy w głąb siebie i w przeszłość – czyli stany emocjonalne często doświadczane właśnie podczas podróży. Inspiracją może być podmiejski krajobraz jak i paryskie metro, dla wyobraźni odległość nie ma większego znaczenia.





Metro ma szczególny klimat. Wyobraźnia podsuwa wielobarwne światła rozmazane w ciemności oraz stan pewnej alienacji i wyobcowania z tłumu, sprzyjający ponadczasowej refleksji. I taki właśnie jest dwupłytowy album Music For Subway. Z okładki wynika, że za całość odpowiada Odyssey, jednak jak wiadomo 
 to jedno z wcześniejszych wcieleń artystycznych Tomasza Pauszka. Kluczem do interpretacji tego albumu jest jego podtytuł: Symphony For Analogues. Wydany wprawdzie został w 2012 roku, lecz już wówczas prezentował szczególny stosunek autora do syntezatorów analogowych. Potrafię zrozumieć ten punkt widzenia, ich brzmienie w istocie może być delikatne i niepowtarzalne. Przypomina mi początki mego flirtu z muzyką elektroniczną przed wielu laty. Zaczęło się od twórczości japońskiego multiinstrumentalisty Isao Tomity. Jak nikt inny potrafił on przełożyć na język Mooga subtelności brzmienia orkiestry symfonicznej, prezentując własne wizje kompozycji Debussy’ego, Musorgskiego czy Strawińskiego, a nawet Holsta, który w swym cyklu Planety zawarł całą mozaikę najróżniejszych stanów emocjonalnych. Na płycie Music For Subway autorowi udało się oddać tę właśnie zmienność nastrojów i emocji. Jest tu miejsce na oniryczne obrazy, owiane mgiełką tajemnicy, pełne subtelności i delikatności, ale jest też miejsce na akcenty bardziej wyraziste, o większym ciężarze gatunkowym, choć nie pozbawione swoistego uroku. Kompozytor podkreśla, że to głównie zasługa techniki analogowej, która daje specyficzną bliskość i pozwala w procesie tworzenia na niemal fizyczne zespolenie twórcy z instrumentem.


Album składa się z dwóch krążków, na które trafiło niemal sto minut muzyki, a mimo to płyta pozbawiona jest dłużyzn. Całość brzmi spójnie i intryguje od początku do końca, nie pozwalając ani na chwilę na odwrócenie uwagi. Dość ciekawa jest koncepcja dzieła oraz inspiracje do jego powstania. W jakimś sensie była nią muzyka dla portów lotniczych stworzona przez Briana Eno i muzyka dla supermarketów nagrana i wydana w jednym egzemplarzu przez Jeana-Michela Jarre’a. Autor, idąc tym tropem postanowił wypełnić lukę, tworząc muzykę dla metra… To oczywiście nieco żartobliwy pretekst, który ma jednak drugie dno. Całość, niczym klasyczną linię metra wyznaczają stacje. Na obu krążkach jest ich łącznie dwadzieścia. Tu jednak podobieństwa się kończą. Kompozycje wypełniające album Jarre’a brzmią dość mechanicznie, niczym dzieło robota, zaś płyta Briana Eno to klasyka ambientu. Pauszek zaproponował własny, oryginalny pomysł. Jego dzieło jest podróżą przez historię muzyki elektronicznej i jak sam twierdzi – rodzajem hołdu dla wszystkich klasycznych pionierów tej muzyki. Każda ze stacji jest inna, a jednak wszystkie czerpią wyraźne z klasyki prekursorów stylu. Znajdziemy tu wpływy Vangelisa, Kitaro, J.M. Jarre’a, Tangerine Dream i Klausa Schutze oraz Mike’a Oldfielda i Marka Bilińskiego, czyli twórców, którzy na jakimś etapie byli dla niego ważni i ukształtowali go jako muzyka. To płyta przesiąknięta nostalgią i na wskroś osobista. Istnieje przekonanie, że twórcy muzyki elektronicznej najpełniej wyrażają się w długich, wielowątkowych suitach. Music For Subway w zasadzie przeczy temu twierdzeniu. Wprawdzie zdarzają się tu kompozycje nieco dłuższe, jak choćby blisko jedenastominutowa Station 4, jednak zdecydowana większość oscyluje w okolicach czterech minut. Utwory są zwarte i nie przegadane, a każdy z nich ma swą myśl przewodnią. Wszystkie zostały ze sobą płynnie połączone i wzajemnie się dopełniają, zaś słuchający odnosi wrażenie, że kontynuując podróż przemieszcza się między stacjami. To ciekawy zabieg, wychodzący naprzeciw miłośnikom dłuższych form. Reasumując – mamy do czynienia z naprawdę przemyślaną płytą, do której chętnie się wraca, ciągle na nowo ją odkrywając. Polecam, zwłaszcza na długie wieczory, w nieco przytłumionym świetle.


Równie ciekawą pozycją jest również dwupłytowy album, zawierający podobnie jak Music For Subway blisko sto minut muzyki. To dzieło podsumowujące dwudziestolecie pracy artystycznej Tomasza Pauszka, zatytułowane 20 years Live. Płytę nagrano siedem lat później. Ukazała się jesienią minionego roku i jest w pewnym sensie pamiątką i podsumowaniem jubileuszowej trasy koncertowej, którą rozpoczął niezwykły koncert w marcu 2019, w bydgoskim klubie MCK. Od jej premiery minęło już kilka miesięcy, emocje opadły, czas więc na rzeczową refleksję. Choć w obu projektach doszukać się można pewnych podobieństw to jednak różni je niemal wszystko. Muzyka z najnowszego albumu jest również rodzajem podróży – tym razem jednak przez lata. I tu podobieństwa się kończą. Kompozytor nie jest sam, a do tego występuje na żywo. Na kolejnych stacjach dosiadają się niecodzienni goście, którzy swymi dygresjami w wyjątkowy sposób ubarwiają całą opowieść (podróż). Album został w głównej mierze oparty o zapis ze wspomnianego wyżej koncertu, choć pojawiły się na nim także fragmenty zarejestrowane podczas występów w Warszawie i w Olsztynie. Wprawdzie całość dopracowano w warunkach studyjnych, jednak składa się ona jedynie z elementów zarejestrowanych na koncertach, bez żadnych dodatkowych poprawek. W zasadzie nie dziwi taki wybór materiału, gdyż bydgoski koncert prócz zaproszonych gości (o których za chwilę) dodatkowo uświetnił szesnastoosobowy chór oraz kwartet smyczkowy z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, dzięki czemu wykonane utwory miały wyjątkowe warunki, by zajaśnieć pełnym blaskiem. Wśród zaproszonych gości podczas całej trasy pojawiło się wielu znanych artystów, jak choćby Krzysztof Duda, Władysław Komendarek, Janusz Grzywacz, Józef Skrzek, Marcin Pawłowski Pawbeats, Wojciech Konikiewicz, czy Przemysław Rudź.


Tomasz Pauszek przyznaje, że lubi współpracować z innymi muzykami. Jak twierdzi – od każdego można się czegoś nauczyć. Taka lista gości z pewnością po części była konsekwencją jego ostatniego projektu, zatytułowanego LO-FI LO-VE (2017), w którym niektóry z zaproszonych wzięli udział, a także dobrze przyjętego albumu Pantha Rhei (2018), nagranego wspólnie z Przemysławem Rudziem. Jakkolwiek cały album ostatecznie został zmontowany w studiu, to czuć w nim magię niepowtarzalnych i czasem nieprzewidywalnych relacji między artystami, rodzących się w trakcie koncertu. To właśnie one sprawiają, że każdy album zarejestrowany na żywo (dobrze, że pozostawiono śladowe oklaski) wyróżnia się charakterystyczną charyzmą i dreszczykiem emocji. Nic dziwnego, Tomasz Pauszek od lat każdy swój występ traktuje bardzo poważnie, najczęściej w kategorii projektu. Obecność i reakcja publiczności ma zawsze duże znaczenie. Nic więc dziwnego, że albumu słucha się świetnie i nie ma w nim miejsca na nudę.

słuchacz

PS.

I jeszcze jedna refleksja, nieco ogólniejszej natury. To nasza, polska muzyka. Oryginalna i wartościowa. Warto ją promować i prezentować w mediach. Może należy przypomnieć, że zgodnie z Ustawą o Radiofonii i Telewizji polska twórczość powinna zajmować w mediach min. 33% czasu antenowego (liczonego również w nocy). Uważam, że należy wspierać polskich twórców, nie tylko w nocy realizując zapisany w ustawie parytet. Jeśli jedynie trzymamy się litery prawa, to 67% tantiem płynie do zachodnich autorów i kompozytorów. Jak wpływa to na rodzimych autorów, zwłaszcza w ostatnim, tak trudnym dla nich czasie nie trzeba chyba nikogo przekonywać. A poza tym – często nie wiemy, co tak naprawdę tracimy. Tu przychodzi mi na myśl niezbyt wyrafinowana i nieco zmodyfikowana rymowanka Gombrowicza, kończąca Ferdydurke: „Koniec i bomba. A kto nie słuchał ten trąba.”




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz