piątek, 3 lipca 2020

Anvision – Love & Hate (2020)







Muszę uczciwie przyznać, że w ostatnim czasie aktywność Półeczki z płytami nieco kulała. W dużej mierze determinowały ten stan czynniki, na które nie mam wpływu. Na szczęście pojawiło się światełko w tunelu i wszystko wskazuje na to, że kolejne posty będę zamieszczać częściej. Bądź co bądź, kilka lat działalności zobowiązuje mnie do większej systematyczności, tym bardziej, że rynek mimo pewnej zapaści nie śpi. Przypomina mi o tym zaprzyjaźniony Pronet Music, oferując naprawdę ciekawe wydawnictwa, do których sam eksplorując przetarte dotąd ścieżki pewnie bym nie dotarł. Tą drogą trafiła do mnie ostatnio intrygująca Jarmila Górna, działająca od wielu lat w Londynie (o której pisałem poprzednio). Także dzięki Andrzejowi mogłem zwrócić uwagę na nieznany mi wcześniej Anvision, naprawdę świetną kapelę wywodzącą się z Tarnowa, łączącą w profesjonalny sposób metal z prog rockiem. Album Love & Hate, który miał swą premierę zaledwie kilka tygodni temu regularnie pojawia się w moim odtwarzaczu na początku dnia, dając sporą dawkę adrenaliny. Muzycy nie przecierają nowych szlaków, nie silą się na zawiłe eksperymenty brzmieniowe, a jednak zapewniają trzy kwadranse obcowania z tym, co pokolenia wychowane na najlepszych wzorach spod znaku Deep Purple, Whitesnake i Metalliki lubią najbardziej. To muzyka brzmiąca bardzo nowocześnie, choć odwołująca się do tradycji. 



Love & Hate jest już trzecim dokonaniem tarnowian, choć może należałoby napisać dopiero trzecim. Zespół zawiązał się w 2007 roku, stąd jak widać każe sobie czekać na kolejne krążki jakieś cztery lata. Jeśli jednak poprzednie dwa albumy choć w części przypominają najnowszy, to… czapki z głów. Od początku jest mocno. Już otwierający krążek tytułowy Love & Hate doskonale wprowadza w klimat płyty. Tu nie ma jeńców. Mocny wokal, wsparty w refrenach umiejętnie wykorzystanym growlingiem, zmienne tempo, wyeksponowana gitara i nisko brzmiący bas zapowiada niebanalne przeżycia. Mamy tu wszystko co się ściera w życiu i w kontaktach międzyludzkich – zabójcze tempo, kipiące uczucia, chwile refleksji i ciepło miłości. Te wszystkie uczucia nie zawsze dają się pogodzić. Bywa, że w efekcie serce nie wytrzymuje i trzeba zwolnić. Ów przedstawiony obrazowo na okładce mięsień, pozszywany z żywych i martwych fragmentów, gdzie zwykle lokujemy uczucia jest dobrą metaforą. Pokazuje do czego prowadzi starcie miłości i nienawiści. Rozwinięcie tych myśli mamy w tekście pierwszego utworu. 
Po ostrym otwarciu przychodzi odrobinę wolniejszy Reviver. Czas na chwilę wytchnienia, na odnowę przy boku kogoś bliskiego. Mimo to tempo nie zwalnia, choć pojawia się nieco więcej melodyjnych zagrywek. Na prawdziwą refleksję przychodzi czas dopiero w trzecim utworze. Wytchnienie przynosi świetna ballada Homeless Heart, nawiązując do najlepszych osiągnięć progresywnego rocka. Mamy tu stabilny, mocny podkład rytmiczny, nadającą klimat melodyjną gitarę oraz niezły głos z rockowym pazurem. Muzyce Anvision daleko do monotonii. Kończący pierwszą stronę winyla Lovely Day To Die znowu podnosi adrenalinę. Dobry kawałek na podsumowanie strony. 


Stronę B (bowiem krążek prócz CD został również wydany w tym formacie) otwiera Riders From Hell, moim zdaniem jeden z najlepszych kawałków na krążku. Od początku mamy tu niezłe tempo, kapitalnie współbrzmiącą gitarę i perkusję, świetny wokal, chwytliwy refren i nieco zaskakującą część instrumentalną. Jest siła i moc. Dalej zagłębiamy się w mrok. Delikatnie dźwięki Rulers For Fools nagle przeradzają się w mocne wejście. I znów ten niesamowity wokal, podszyty growlingiem. Warto podkreślić przemyślaną instrumentację i niezły dialog syntezatora z basem. Zwraca uwagę nieco patetyczna końcówka i intrygujące zmiany tempa, nie pozwalające na chwilę wytchnienia. Kolejny utwór Chasing The Light otwierają łagodne dźwięki fortepianu. To jednak jedynie delikatny wstęp, po którym mamy kolejne mocne wejście i utwór przeradza się w rockowa gonitwę, która zwalnia jedynie wówczas, gdy pojawia się ciekawie pomyślana część instrumentalna. To prawdziwy Dream Theatre z najlepszych czasów. Tu jeszcze raz ukłon dla fortepianu. Po tej uczcie przychodzi czas na utwór finałowy, zatytułowany Good Night. Rozpoczyna się niespiesznie i zaskakująco. Znowu nieco patetyczne klawisze, a przy mikrofonie staje gościnnie Paulina Ostrowska, córka głównego wokalisty. Po chwili utwór przeradza się balladowy dialog dwóch głosów, niczym dwóch odmiennych światów, które jednak zespala muzyka (a właściwie kończąca całość rozpłakana gitara). Całość wieńczą wybrzmiewające akcenty stopy, przywodzące na myśl bicie serca. Tego z okładki. Miłośnicy prog metalu powinni być usatysfakcjonowani. Zresztą nie tylko oni. Łącznie album zawiera osiem utworów, dających łącznie trzy kwadranse naprawdę niezłej, dalekiej od monotonii i dobrze wyprodukowanej muzyki. Warto przypomnieć skład tarnowskiego kwintetu. 
Dziś, po wielu zmianach personalnych Anvision tworzą: Marek „Marqus” Ostrowski – wokal, Grzegorz „Greg” Ziółek – gitara, Waldemar „Valdi” Różański – instrumenty klawiszowe, Karol „Karaluz” Wadowski – gitara basowa, growling oraz Marcin „Larz” Duchnik – perkusja. Nie są nowicjuszami, mają za sobą występy na wielu europejskich scenach, a ich płyta nie tylko w kraju zbiera zasłużone, bardzo pozytywne recenzje. Z niecierpliwością będę czekał na kolejny krążek. Może tym razem nie będą to cztery lata…

słuchacz





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz