19 sierpnia, dokładnie w setną rocznicę wybuchu II Powstania Śląskiego ukazała się druga część muzycznej trylogii Wojciecha Ciuraja, poświęcona śląskim zrywom niepodległościowym. Album został zatytułowany Dwa Żywioły i jest kontynuacją pierwszej części, która nosiła tytuł Iskry w popiele i miała swą premierę rok temu w setną rocznicę I Powstania. Pisałem o niej we wrześniu ubiegłego roku. Z okazji premiery drugiej części tryptyku postanowiłem porozmawiać z jego twórcą, nie tylko o tym projekcie.
Urodziłeś się w Wodzisławiu Śląskim?
Tak, 20 kwietnia 1994 roku.
Czyli jesteś Ślązakiem?
I z urodzenia, i z przekonania ;)
Jakie wspomnienia wiążesz z miejscem urodzenia?
Mam mnóstwo dobrych, a przede wszystkim bardzo kolorowych wspomnień związanych z moją małą ojczyzną. Wydaje mi się, że pamiętam ślady powodzi tysiąclecia w Olzie, pierwsze wizyty w nieistniejącym już kinie „Czar” w Wodzisławiu Śląskim, gdzie podczas seansów zdarzyła się przerwa bo druga część filmu musiała dojechać z sąsiedniego Rybnika ;) Pamiętam bardzo dobrze hałdę przebijającą się na linii krajobrazu z osiedla Piasta w Wodzisławiu Śląskim, a z takich bardziej nowożytnych czasów to przede wszystkim wesołe i bardzo rockandrollowe czasy liceum.
Pomysł narodził się w czasie, gdy pierwszy raz na dłużej wyjechałem ze Śląska i rozpocząłem studia w Krakowie oraz w czasie debiutu zespołu Walfad i płyty Ab Ovo, gdzie próbowałem trochę do tej tematyki nawiązać, choć z różnym skutkiem. Potem zdałem sobie sprawę, że w 2019 roku będziemy mieli setną rocznicę pierwszego powstania, a później drugiego i trzeciego. Wówczas schowałem ten pomysł do szuflady, wiedząc, że nie jestem jeszcze gotowy by się z nim zmierzyć. Poszukiwałem więc różnych inspiracji i nagrywałem kolejne płyty, licząc że po jakimś czasie będę gotowy by muzycznie go opowiedzieć. A dlaczego powstania? Po pierwsze jest ku temu wspaniała okazja, a po drugie mam wrażenie, że jest to temat mówiąc kolokwialnie ciągle „słabo sprzedany” w naszym kraju.
Historia powstań nie jest dość żywa na Śląsku? Uważasz, że trzeba o niej przypominać?
Nawet na Śląsku trzeba o niej przypominać, ponieważ mam wrażenie, że funkcjonuje ona bardziej w pamięci rodzinnej, regionalnej. Brakuje szerszej wiedzy. Niestety, nie każdy mieszkaniec Śląska, nawet wywodzący się z tego regionu, potrafi opowiedzieć o co w powstaniach chodziło. Trudno mi powiedzieć z czego to wynika. Pamiętam, że gdy chodziłem do Liceum im. 14 Pułku Powstańców Śląskich, to tematowi powstań poświęciliśmy zaledwie jeden akapit w kontekście zmiany granic w XX wieku. To trochę mało, a jest to opowieść bardzo ciekawa i pełna niuansów. Warto ją przypominać.
Oczywiście. Mówiąc szczerze podejrzewam, że gdybym się bardzo skrupulatnie zagłębił w moje drzewo genealogiczne to znalazłbym przodków, którzy w plebiscycie opowiedzieli się za Niemcami. To było zjawisko dość częste wśród autochtonów. Ja wprawdzie pochodzę z tych powiatów, które wybrały Polskę, jednak podziały istniały także w obrębie jednej rodziny czy jednego domu. Bywało, że piętro opowiadało się za Niemcami, a parter głosował za Polską.
Powstania śląskie w zasadzie nie kojarzą się z wielkimi operacjami militarnymi, choć trzecie z nich zakończyło się sukcesem.
Tak, w zasadzie już drugie zrealizowało swoje cele polityczne. Rozwiązano Sicherheitspolizei, a powstańcy pokazali, że należy się z nimi liczyć, jednak faktycznie, brak takiej narracji bitewnej może być problemem powstań śląskich.
Istotnie, Wojciechowi Korfantemu zarzucano pewne ustępstwa militarne, które jednak w efekcie okazały się dobrymi posunięciami politycznymi. Nie obawiałeś się, że jako twórca muzyki i tekstu możesz nie udźwignąć tego tematu?
Oczywiście, że się bałem, zwłaszcza przy pracy nad pierwszą częścią, czyli Iskrach w popiele. Można było zepsuć ten projekt na wiele sposobów, jednak z drugiej strony byłem tym wyzwaniem bardzo podekscytowany. Nie ukrywam, że właśnie takie projekty najbardziej rozwijają i dają dużą satysfakcję. Przy drugiej płycie miałem do siebie więcej zaufania, gdyż wiedziałem, że Iskry udały się. Dało mi to większą pewność siebie, jednak nadal gdy siadam nad białą kartką papieru to muszę mieć w sobie i pokorę, i sporą porcję krytycyzmu. Nie wiem, co będzie w przypadku trzeciej płyty – mam nadzieję, że to udźwignę.
Jak wyglądały początki pracy, najpierw powstały teksty czy muzyka?
Najpierw były notatki, bardzo dużo notatek… jak do egzaminów. Tak było w przypadku obu płyt. Robiłem to by selekcjonować materiał, żeby poczuć tę historię niejako pod palcami. Można było opowiedzieć ją na wiele sposobów, ja jednak starałem się uchwycić to, co według mnie jest w niej ważne. Dopiero później zaczęły się luźne sesje w moim mini studiu, kiedy zbierałem ładne tematy, ciągi akordowe, riffy, bity perkusyjne. Późnej, selekcjonując je wybierałem te, które pasowały do konkretnego fragmentu płyty. Najpierw powstał plan, a później muzyka i teksty tworzyły się niejako równolegle.
Zgodzili się stosunkowo szybko. Zapewne googlowali mnie i moją wcześniejszą płytę, być może pomogła mi również moja zeszłoroczna japońska przygoda. Trudniej było ze względów logistycznych znaleźć właściwy moment by wspólnie zagrać. Pewnie trochę też „pomogła” pandemia, gdyż wszystkim skurczyły się kalendarze koncertowe, więc łatwiej było znaleźć jeden dzień, czy wręcz kilka godzin by podzielić się swoim talentem…
Czy już wcześniej miałeś konkretną wizję swego albumu i właśnie te nazwiska miały tam do spełnienia swoją rolę?
Bardzo wcześnie miałem taką wizję. Dużo wcześniej wyobrażałem sobie, że przy pierwszej części poproszę pana Józefa Skrzeka, a na drugiej chciałem mieć instrument dęty i rapera. Piotr Schmidt i Abradab nasunęli się sami, bo są czołowymi przedstawicielami swoich gatunków w skali kraju, a jednocześnie są bardzo związani ze Śląskiem. Piotr kojarzy mi się z Gliwicami, naszą śląską stolicą jazzu, a Abrabab w swej twórczości i kolaboracjach na przestrzeni wielu lat odwołuje się do Śląska, więc były to dla mnie dość oczywiste wybory.
Obie części Twojego śląskiego tryptyku różnią się od siebie. Czy świadomie zrezygnowałeś w drugiej odsłonie z wątku narracyjnego?
Tak, świadomie, choć nie ukrywam, że pomysł na narratora gdzieś tam był. Kiedy jednak pojawiły się pytania od słuchaczy po premierze pierwszej części kto będzie narratorem w drugiej, to uświadomiłem sobie, że istnieje ryzyko powielania schematów i postanowiłem, że spróbuję tę historię opowiedzieć nieco inaczej, bez umieszczania w niej wstawek historycznych. Suita poniesie odpowiednią ilość treści, a wątki historyczne pojawią się w tekstach.
Z góry zakładałeś, że będzie to tryptyk. Na początku odwoływałeś się do przeszłości, szukając jej śladów i nawiązań w teraźniejszości. Druga część koncentruje się na walce.
Tak. I tak sobie właśnie wymyśliłem te części. Pierwsza miała być refleksyjna, wyobrażałem sobie ją jako stan przed bitwą. Muzyka nie ma w sobie takiego napięcia, a więcej ciepłego śląskiego światła. Myślę, że w takiej konwencji – refleksyjnej, skrzypcowo-wiolonczelowej, niemal piosenkowej Iskry bronią się nieźle. Bez takich właśnie Iskier nie mogłoby być takich Dwóch żywiołów i kolejnej części. Razem będą stanowić całość.
Masz więc już zamysł dramaturgii trzeciej części.
Tak, zdecydowanie tak. Mam już w głowie koloryt tej płyty. Będą nowe środki wyrazu, nowi, zaskakujący goście. Jest jeszcze wiele rzeczy, których chciałbym spróbować komponując muzykę i myślę, że uda się uniknąć powtórek. Mam nadzieję, że skład personalny jaki mam w głowie najlepiej zrealizuje ten pomysł.
Opowiedz o początkach Twojej miłości do muzyki. Wyniosłeś ją z domu rodzinnego?
Myślę, że tak. Mój pradziadek był nauczycielem, wprawdzie nie muzyki, jednak w tamtych czasach nauczyciel musiał umieć grać przynajmniej na dwóch instrumentach. Pradziadek grał na organach, skrzypcach i mandolinie. Żył też na szczęście na tyle długo, że zdążyłem go poznać. Był moim pierwszym nauczycielem gry na instrumentach.
Również na mandolinie, na której grasz na płytach?
Nie, na mandolinie nie miałem przyjemności uczyć się grać od pradziadka. Sięgnąłem po nią znacznie później, gdyż potrzebowałem takiego instrumentu na Balladach bez romansów. Historia jakby zatoczyła koło w tym przypadku. A mój dom rodzinny był takim domem, gdzie się muzyki słuchało. Było w nim dużo płyt. Mój tata, podobnie jak i mój dziadek jest wielkim entuzjastą muzyki. Płyta winylowa czy płyta CD to było coś, co miało w naszym domu wartość. Dziadek słuchał głównie bluesa i blues-rocka, tata był bardziej otwarty na inne rodzaje. Mieliśmy w domu płyty rockowej klasyki, ale także np. jazz-rockowe. Ulubionym zespołem taty był amerykański band Chicago. Ja dorastając też słuchałem tych rzeczy i nasiąknąłem tym mocno, a teraz po latach doceniam je bardziej.
To już prawie dziesięć lat. Kacper Kucharski – ów szukany perkusista (nazwa Walfad to skrót od We Are Looking For A Drummer) to kolega z równoległej klasy, która miała z moją klasą WF. Nasz pierwszy basista Radek Sitek i gitarzysta Maksym Frączek byli rok niżej, a klawiszowiec był rok starszy, tak więc wszyscy w tym samym czasie chodziliśmy do liceum.
Dość szybko rozwinęliście skrzydła. W 2013 pierwszy album Ab Ovo, rok później płyta An Unsung Hero, Salty Rains & Him, na której m.in. znalazły się słowa podziękowania dla Wojciecha Ciuraja – seniora…
Mniej więcej od tego czasu, czyli 2014 roku tata został moim managerem oraz managerem zespołu Walfad i walkę o nasze miejsce na scenie toczymy razem. Tata bardzo mi pomaga, w zasadzie uzupełniamy się jako „duet prowadzący” projekty.
Tata próbuje sugerować Ci kierunki Twego rozwoju muzycznego?
Na początku tak, zresztą bardzo liczę się z zdaniem taty i on jest pierwszą osobą której pokazuję moje pomysły, natomiast chodzę też własnymi drogami i robię jak uważam. Tata ma jednak ogromny wpływ na to jak to wygląda, jak funkcjonujemy. Jest zupełnie innym człowiekiem niż ja, bardziej otwartym, rozmownym, wręcz gawędziarzem. Świetnie mu się pracuje z innymi ludźmi i to nam bardzo pomaga przełamywać lody na często skostniałej scenie, gdzie nie ma miejsca dla młodych zespołów. I dlatego jestem mu bardzo wdzięczny, że jest z nami w tej walce.
I to przynosi efekty. W 2017 roku zagraliście jako support na Marillion Weekend w Łodzi.
Prawdę mówiąc do końca nie wiem jak to się stało. Znalazłem w Internecie mnóstwo dziwnych opinii na temat jak się tam dostaliśmy. Czy zapłaciliśmy? Nie wiem komu i nie wiem ile… Pewnego dnia odezwał się Piotr Kosiński, mówiąc, że wytypował listę kilkunastu polskich zespołów progresywnych, które mogłyby na tym Marillion Weekendzie zagrać, no i raptem poinformował, że jesteśmy w grze. Cieszyliśmy się ogromnie, choć mieliśmy świadomość, że w kolejce parę zespołów jest… aż tu nagle zobaczyłem swoje zdjęcie na stronie Marillion, telefony się rozdzwoniły i zagraliśmy. Poznaliśmy zespół, który jest dla nas szalenie ważny. Zagraliśmy własny materiał w języku polskim, co jak się okazało być może było błędem, bo miałem wrażenie, że Polacy na naszym koncercie byli w barze, a słuchali nas głównie zagraniczni fani Marillion, stali goście takich konwentów. Gdybym wiedział, to zagralibyśmy nasz anglojęzyczny materiał.
Zespół działa, a temat strony niestety stale powraca. Już kilka razy do niej siadaliśmy. Liczę na to, że do końca roku ją uporządkujemy i zsynchronizujemy ze stroną naszej wytwórni. Walfad działa i pracuje nad nowym materiałem. W przyszłym roku obchodzimy dziesięciolecie. To wielka sprawa. Z zespołu nigdy nie zrezygnuję bo to jakby moje pierwsze i najważniejsze dziecko. Mój śląski projekt solowy nie jest czymś, z czym będę jeździł po Europie czy Polsce, a Walfad takim projektem jest i będzie rozwijał się coraz bardziej, stąd też absolutnie nie odkładam go do szuflady, bo po prostu pójść tam nie może.
Piszesz teksty zarówno na swoje płyty solowe jak i dla zespołu. Czujesz się bardziej muzykiem, czy literatem humanistą? Jesteś absolwentem judaistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim…
Tak. Prawdę mówiąc nie czuję się muzykiem, choć może bardziej muzykiem niż instrumentalistą. Wprawdzie gram na różnych instrumentach, ale nie na tyle dobrze, by mówić o sobie jako o muzyku. Chyba bardziej jestem literatem humanistą, który używa gitary do wyrażania własnych myśli. Zawodowo jestem muzealnikiem historykiem. Pracuję w zawodzie i chciałem kształcić się w tym kierunku, choć nie sądzę, abym pracował w muzeum całe życie. W przyszłym roku zaczynam studia doktoranckie, więc pewnie jakiś czas tu pozostanę. Mam też nadzieję, że muzyka w którymś momencie eksploduje i będę mógł zająć się tylko nią. Na ten moment udaje mi się jakoś sensownie połączyć pracę z muzyką, choć jest to zdecydowanie trudniejsze niż w czasach, gdy studiowałem.
W 2017 nagrałeś płytę Ballady bez romansów. Skąd pomysł na taki tytuł, nawiązujący do Mickiewicza, choć dalej tych nawiązań już w zasadzie nie ma?
To tak przewrotnie wymyśliłem, że skoro mickiewiczowskie Ballady i romanse to manifest polskiego romantyzmu, to nagram ballady bez romansów. Trochę w tym gry słów, z przymrużeniem oka.
Czy Twoje ubiegłoroczne koncerty w Japonii są pokłosiem tej płyty, czy raczej miała na to wpływ twórczość Walfad?
Myślę, że Walfad. To też zasługa wytwórni Lynx Music, w której wydaliśmy nasze dwie pierwsze płyty. Dystrybutorzy japońscy, którzy kupują płyty od Ryszarda Kramarskiego dowiedzieli się o Walfadzie, a także mojej solowej płycie.
Pojechałeś tam w październiku ubiegłego roku sam...
To jest szalona historia. Dotarła do mnie wiadomość przez Facebooka, którą początkowo zignorowałem ponieważ stwierdziłem, że to żart (mam bardzo kreatywnych kolegów). Jednak po kolejnej wiadomości, mówiącej, że mają moje płyty i są zachwyceni Balladami bez romansów, że chcieliby mnie gościć na festiwalu Prog Tokio, jednak nie mają środków by sfinansować przyjazd całego zespołu, więc może ja sam, z gitarą… Serce zabiło mi szybciej, chociaż pomysł solowego występu z gitarą uważałem za dość karkołomny. Jednak takie propozycje nie padają codziennie, więc spakowałem gitarę i poleciałem na drugi koniec świata. Zagrałem rzeczywiście sam z gitarą, wykorzystując jedynie przygotowane wcześniej „back tracki”, nie całościowe podkłady. Było to dość specyficzne doświadczenie, ale myślę, że wyszło całkiem zgrabnie. Najważniejszym efektem tego wyjazdu jest to, że prawdopodobnie będą kolejne, choć pandemia to wszystko trochę pokrzyżowała. Mam nadzieję, że uda nam się pojechać tam z zespołem. Okazało się, że moja polskojęzyczna muzyka spodobała się tam, ludzie ją kupują, a płyta Iskry w popiele doczekała się japońskiego wydania. Ukazała się z japońską książeczką i charakterystycznym paskiem. W książeczce Japończycy starali się wytłumaczyć o co chodzi w powstaniach śląskich. Prowadziliśmy kilkumiesięczną korespondencję po angielsku. Nie wiem jak to finalnie przetłumaczyli, mam natomiast to wydanie i czasem je oglądam, choć nic z niego nie rozumiem. Być może w przyszłości wydadzą również Dwa żywioły, bo mam sygnały, że ta płyta również bardzo się tam podoba.
Album Dwa żywioły kończy bardzo rozbudowana Suita czterech rzek. Skąd pomysł na taką poetycką personifikację?
Szukałem jakiegoś tła do opisu walk powstańczych. Zdałem sobie sprawę, że jako odbiorca nie miałbym chyba ochoty słuchać wieloczęściowej suity opowiadającej jedynie o strzałach i potyczkach. Uznałem, że ta opowieść wymaga innych barw i innych narzędzi. Rzeki nasunęły się same. Mieszkam obecnie w Katowicach, na Ligocie, gdzie swój bieg zaczyna Rawa i Kłodnica. Zgłębiając historię powstania natrafiłem dzieje Andrzeja Mielęckiego. To ważna postać. Był lekarzem, został zamordowany gdy wyszedł opatrywać rannych Niemców. Był znany z swoich propolskich przekonań, zaatakowały go niemieckie bojówki, a zmasakrowane ciało wrzucono do Rawy… No i tak poszedłem z prądem, reszta w zasadzie napisała się sama. Cała suita powstała na przełomie marca i kwietnia, kiedy byliśmy niejako zamknięci. Trzecia część tryptyku będzie chyba nieco mocniejsza, mniej eklektyczna, choć pojawi się kilka ciekawych instrumentów. Pracę nad nią zaczynam od listopada i jestem tą perspektywą bardzo podekscytowany.
Dziękuję za rozmowę. Z zainteresowaniem i niecierpliwością będę oczekiwał trzeciej części tryptyku i z pewnością o niej napiszę.
słuchacz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz