piątek, 29 grudnia 2017

Tymoteusz




Nie ukrywam, że niemal od zawsze bliskie mi są również nieco cięższe brzmienia. Na Półeczce nie brak krążków Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath, stoi też Metallica, stoi nawet pięciopłytowy zestaw Fields Of The Nephilim, jakkolwiek nie słucham ich szczególnie często. Wszystko zależy od nastroju. Bywają jednak dni, gdy z wewnętrznej potrzeby ducha sięgam po takie klimaty i dają mi one sporo satysfakcji. A jeśli już mowa o duchu…

Ale może cofnijmy się o kilkanaście lat. Na przełomie wieków przez pięć lat pracowałem jako dziennikarz w Radiu Plus. Był to okres dość dynamicznego rozwoju tej stacji i poszukiwania przez nią własnego oblicza. Szkoda, że późniejsze zmiany profilu, wymuszone przez rynek i kolejnych właścicieli zepchnęły ją do segmentu niszowego. W tamtych złotych latach miałem okazję być gospodarzem kilku programów autorskich, związanych głównie z muzyką (choć nie tylko). W tym czasie na rodzimej scenie oraz w mediach pojawiła się formacja pod tajemniczą nazwą 2Tm2,3. 


Niektórzy nazywali ją polską supergrupą, gdyż tworzący ją muzycy wywodzili się z kilku znanych polskich zespołów grających mocnego rocka, punk i reagge. Trzon grupy stanowili Dariusz „Maleo” Malejonek (Izrael, Moskwa, Armia, Houk, Maleo Reggae Rockers), Tomasz „Budzy” Budzyński (Siekiera, Armia, Budzy i Trupia Czaszka) oraz Robert „Litza” Friedrich (Acid Drinkers, Turbo, Creation of Death, Kazik na Żywo, Flapjack, Arka Noego). Skład uzupełniali m.in.: Robert „Drężmak” Drężek – gitara, Angelika Korszyńska-Górny – śpiew, Krzysztof „Dr Kmieta” Kmiecik – gitara basowa, a prócz nich Marcin i Mateusz Pospieszalscy, Joszko Broda oraz perkusiści: Piotr „Stopa” Żyżelewicz (zmarły w 2011 roku), Kacper Rynek, Tomasz Krzyżaniak, Tomasz Goehs, Maciej Starosta i Beata Polak (wcześniej Kozak). Wielu z nich miałem okazję poznać osobiście, zachowało się też w moich archiwach kilka przeprowadzonych wywiadów - stąd też wiem, że wszyscy swoją działalność w zespole traktowali i jak sadzę nadal traktują bardzo poważnie. Tu może kilka słów wyjaśnienia.



Nazwa zespołu 2Tm2,3 to nic innego jak odniesienie do konkretnego miejsca w Biblii, czyli do Drugiego Listu św. Pawła do Tymoteusza (rozdział drugi, wers trzeci). Wers ów brzmi następująco: „Weź udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa!” Dlaczego akurat taki? Odpowiedź można znaleźć w niewielkiej książeczce Radykalni Marcina Jakimowicza (Księgarnia św. Jacka, 1997). W tamtych latach była poruszającym świadectwem nawrócenia. Zawierała rozmowy autora z Budzym, Maleo, Stopą i Dzikim. Niemal zaraz po wydaniu stała się bestsellerem. Dziś, z perspektywy dwudziestu lat jej lektura może wydawać się nacechowana zbytnią euforią i neofickim zapałem muzyków, trudno jednak odmówić ich wypowiedziom szczerości i autentyzmu. Wyjątkowe było świadectwo Piotra Żyżelewicza, który równolegle przeżywał swój osobisty dramat związany ze śmiercią żony. Dziś on także stoi po tamtej stronie, zasilając największą orkiestrę rockową świata… 


Nie chciałbym jednak skupiać się na kwestiach światopoglądowych, wszak to blog muzyczny, jakkolwiek trudno mówić o twórczości tego zespołu w oderwaniu od spraw duchowych. Rock zawsze był muzyką szczerą. Wszelkie pozy i stylizacje odbierały mu autentyzm i zwykle były surowo oceniane przez fanów. Tu przekaz jest naprawdę autentyczny, wynikający z osobistego zaangażowania, doświadczenia i wewnętrznego przekonania.

2Tm2,3 (lub jak niektórzy mówią Tymoteusz) dość nieoczekiwanie zaistniał w 1997 roku albumem Przyjdź (choć płytę starych wyjadaczy trudno nazwać debiutem). Muzyka była dość zróżnicowana, choć przeważał ostro i agresywnie zagrany metal, wzbogacony o klimaty reggae i folk. Płyta momentalnie podzieliła słuchaczy. Co ciekawe, nikt nie kwestionował strony muzycznej. Problemem okazał się przekaz, a w zasadzie teksty, będące cytatami z Nowego i Starego Testamentu. I to może jeszcze byłoby do strawienia, gdyby nie fakt, że śpiewali je muzycy wcześniej znani z zupełnie innych postaw, raczej dość odległych od Kościoła i spraw duchowych. Mimo, iż płyta okazała się sporym sukcesem artystycznym i komercyjnym, to ortodoksyjna rockowa publiczność odebrała ją jako zdradę.


Muzycy stracili część swoich fanów, zyskali jednak wielu nowych, porwanych nie tylko przesłaniem, ale i punkowo-metalową ekspresją. Album okazał się jedną z najbardziej intrygujących pozycji krajowego rocka. Muzyka czerpała z różnych światów, a mimo to wszystko brzmiało spójnie. Zarówno rozpruwająca głośniki Marana Tha, jak i przesycone klimatem Jamajki W Obliczu Aniołów, niepokojący brzmieniem Kantyk Trzech Młodzieńców i pełen jazgoczącego funky Benedictus. Płyta otrzymała nominację do Fryderyka 1997 w kategorii album roku – hard & heavy, a dzięki pośrednictwu o. Macieja Zięby trafiła również do papieża Jana Pawła II, który po jej wysłuchaniu wyraził swoje uznanie.



Dziś Tymoteusz, choć występuje nieregularnie (wszak jego członkowie działają również w swych macierzystych zespołach) ma za sobą osiem płyt studyjnych, w tym dwie z remiksami, dwa albumy koncertowe i płytę DVD, wydaną przez TVP Kraków z występem grupy w studio telewizyjnym w podkrakowskim Łęgu. Ich muzykę trudno zaszufladkować. Sami artyści bronią się przed określeniem swej twórczości jako rock chrześcijański. Jest to po prostu kawał mocnego grania, oparty wszakże o nieco inne treści, niż najczęściej kojarzone z rockiem. Muzyka jest urozmaicona i bogato zaaranżowana, także od strony wokalnej. Tu w zasadzie na pierwszy plan wysuwa się Budzy i Maleo, choć ważnym elementem jest niespotykany głos Angeliki Korszyńskiej-Górny. Angelika pochodzi z kraju, w którym nie tak dawno wiara była przestępstwem. Choć urodziła się na Zakarpaciu (Ukraina), to korzenie jej przodków wywodzą się z Węgier i Polski. By poznać i docenić bogactwo jej możliwości wokalnych warto posłuchać solowego albumu Anioł Ognisty - Mistyczne Poezje Juliusza Słowackiego (1999).



Z innego świata muzycznego pochodzi Tomek Budzyński, artysta malarz, na co dzień lider i wokalista Armii (polecam jego książkę autobiograficzną Soul Side Story). Szczerze przyznam, że nie pojmuję jakim cudem udaje mu się godzić występy Armii, 2Tm2,3 oraz własne projekty solowe. Dysponuje również wyjątkową, dojrzałą i pełną głębi barwą głosu. Zarówno jego sylwetka jak i sama Armia zasługuje na oddzielny artykuł na blogu, zwłaszcza, że kompletny ich dorobek stoi na Półeczce od lat… Muzykę Tymoteusza ubarwiają dość egzotyczne instrumenty dęte, na których gra Joszko Broda. To kolejny muzyk obdarzony niespotykaną wrażliwością, potrafiący zagrać zarówno na trombicie, drumli, jak i na... liściu. To właśnie o nim w swoim czasie śpiewała Anna Maria Jopek (Kiedy Joszko gra…). 


Mimo takich odniesień nie ulega wątpliwości, że muzyczny rodowód twórców Tymoteusza czerpie z rockowo-punkowej i metalowej ekspresji. Drugi album 2Tm2,3, wydany dwa lata po debiucie zyskał już pełne uznanie członków Akademii i otrzymał nagrodę Fryderyka w kategorii album roku – hard & heavy. Muzyka była rozwinięciem formuły z pierwszej płyty. Warto wyróżnić krążek 888 (2006), będący wyraźnym powrotem do stylistyki z początków kariery, nagrany na tzw. „setkę”, na sprzęcie pochodzącym z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Warto też zwrócić uwagę na płyty Propaganda Dei (2004) i Dementi (2008) oraz Koncert w teatrze (2009), pokazujące muzyków w nieco lżejszej, akustycznej odsłonie. Trzeba przyznać, że w takich wersjach utwory supergrupy są równie atrakcyjne.


Mimo wielu kontrowersji, jakie towarzyszyły zespołowi zwłaszcza na początku istnienia, dziś grupa nadal cieszy się sporą popularnością, a jej płyty (zwłaszcza te starsze) uchodzą za rarytasy i na giełdach osiągają dość wysokie ceny. W 2006 roku muzycy wystąpili na Przystanku Woodstock. Tomasz Budzyński wspomina ten koncert jako jeden z bardziej udanych. Zagrali przed zmrokiem i mogli obserwować reakcję widzów. Publiczność tego festiwalu uważana jest za dość radykalną, jednak przyjęła zespół dobrze i ciepło, nie chcąc puścić muzyków ze sceny. Widocznie jego przesłanie jest potrzebne. Tymoteusz to imię męskie pochodzące z języka greckiego. Łączy dwa słowa: thymos i theos. Oznaczają one „tego, który czci Boga”. Zespół gra już dwadzieścia lat. I niech gra nadal.

słuchacz




sobota, 23 grudnia 2017

Kilka kolęd i myśli spod choinki








W ostatnich dniach przejrzałem Półeczkę w poszukiwaniu pozycji, do których chciałbym sięgnąć w świąteczny czas. Było tego nawet dość sporo, ale na dzisiejsze spotkanie wybrałem jedną, winylową. Od chwili gdy ją kupiłem minęło dokładnie trzydzieści pięć lat. To dużo, a jednak nie zestarzała się aż tak bardzo, choć w zasadzie to chyba zależy od punktu widzenia. Na okładce widnieje podparta i zakryta dłońmi twarz, z której bije zmęczenie i rezygnacja. To reprodukcja grafiki Zdzisława Beksińskiego. I tytuł: Kolęda Nocka. Nie są to tradycyjne kolędy, a raczej obraz nastrojów polskiego społeczeństwa u schyłku lat siedemdziesiątych. Płyta była wyborem piosenek ze spektaklu pod tym samym tytułem, który w grudniu 1980 roku wystawił Teatr Muzyczny w Gdyni. Widowisko oparto na poezji Ernesta Brylla, zaś muzykę do niego napisał Wojciech Trzciński. Spektakl był głośnym wydarzeniem i mimo, że cieszył się ogromnym zainteresowaniem i był to czas odwilży po strajkach sierpniowych, to z uwagi na przesłanie władze dość szybko zdjęły go z afisza. Pełen symbolicznych treści Psalm stojących w kolejce oraz Psalm jadących do pracy, zaśpiewany przez Krystynę Prońko stał się symbolem tamtych czasów... Po wprowadzeniu stanu wojennego pieśni Wojciecha Trzcińskiego i Ernesta Brylla żyły nadal. Dziwnym i niezrozumiałym trafem Kolęda Nocka wiosną 1982 znalazła się w sklepach. Trudno mi było to wówczas zrozumieć. Kupiłem ją czym prędzej, zrobiło to jeszcze ponad 140 tysięcy innych nabywców. Czy był to czyjś błąd? Nie wiem. Podobno część nakładu wycofano ze sklepów i skierowano na przemiał.



Zawsze lubiłem poezję Ernesta Brylla. Nie tylko dlatego, że często jego wiersze stawały się słowami popularnych piosenek. Może dlatego, że dzięki niemu piosenki zyskiwały ciężar gatunkowy. I tak jest do dzisiaj. Bo wprawdzie muzyka to melodia i rytm, ale dobrze jest jeśli niesie jeszcze jakieś przesłanie. I im to przesłanie jest ważniejsze, a muzyka porusza czulsze struny świadomości, tym życie nabiera barw i staje się ciekawsze. Ernest Bryll akcję Kolędy Nocki umieścił w realiach przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Kolędnicy wraz ze św. Józefem i brzemienną Maryją chodzili po szarym blokowisku i mijali stojących w kolejkach zmęczonych ludzi, szukając bezskutecznie mieszkania, gdy z okien migało jedynie błękitne światło ekranów telewizyjnych. Wreszcie utrudzona Matka Boża urodziła swego Syna na klatce schodowej betonowego bloku, a pasterze i królowie, chcący złożyć hołd Dzieciątku przyjechali zatłoczonym autobusem. Scenografia, dziś już chyba dla wielu nie do końca zrozumiała, doskonale oddawała realia wszechobecnej peerelowskiej szarzyzny oraz rozgoryczenie społeczeństwa. Dziś już nie chcemy pamiętać wszechobecnych kolejek, braku mieszkań, pieniędzy, nadziei, perspektyw i wolności. Dziś mamy inne problemy, choć dla wielu realia ekonomiczne niewiele się zmieniły. Ernest Bryll w swej poezji zawarł prawdę tamtych lat i jakimś cudem przemycił w nich nadzieję. 


W 2011 roku przygotowano Kolędę Nockę w nowej odsłonie. W innej scenografii i ze zmienionym scenariuszem nie straciła swej aktualności, a wręcz okazała się prorocza. Pojawiło się dwóch narratorów - starszy, pamiętający dawne pokolenie i widzący współczesność przez pryzmat historii oraz młody, ze współczesnym spojrzeniem na życie i świat, pełen zupełnie innych oczekiwań. Dzięki ich dialogom w młodszym budzi się świadomość. Nic dziwnego - pokolenie wychowane w wolnej Polsce, inaczej rozumie takie pojęcia jak wolność, naród, ojczyzna i solidarność. Świetną metaforą okazały się pojedyncze skrzydła, noszone przez aktorów. Na jednym nie da się polecieć, ale razem...


Może jeszcze jedna propozycja w klimacie świątecznym. W ubiegłym roku na moją Półeczkę trafiło świąteczne wydawnictwo formacji Trzecia Godzina Dnia, zatytułowane Kolędy świata. Nabyłem je z pełną świadomością, bowiem kibicuję temu chórowi (zespołowi) już od wielu lat. Zaistnieli w 1982 roku, choć swą nazwę przyjęli dopiero sześć lat później. Początkowo wywodzili się ze zborów baptystycznych, jednak obecnie uważają się za zespół ekumeniczny. Wydali jedenaście albumów, zarejestrowali kilka koncertów telewizyjnych. Chętnie współpracuje z nimi Mieczysław Szcześniak, Grażyna Łobaszewska, Adam Sztaba, Kuba Badach, Olga Szomańska, Beata Bednarz, Anna Maria Jopek, Natalia Niemen i wielu innych. 

Kolęda Nocka i Kolędy świata łączą się w naturalny sposób, bowiem TGD sięgnęła również po utwór ze śpiewogry Wojciecha Trzcińskiego i Ernesta Brylla. Jako drugi utwór na płycie pojawiła się Kolęda Maryi w wykonaniu Emilii Nazaruk, solistki zespołu. W oryginale pieśń tę wykonywała Teresa Haremza. Współczesne wykonanie jest równie przejmujące. Pierwsza część Kolęd Świata ukazała się w 2015 roku, jednak popularność i oryginalne ujęcie tematu sprawiło, że zespół przygotował jego kontynuację. I tak kilka tygodni temu pojawiły się w sklepach Kolędy świata 2. Obie płyty łączy ten sam pomysł. Jest to muzyczna podróż przez wiele krajów i tradycji. Trudno znaleźć tu jednak bożonarodzeniowe kolędy w tradycyjnym ujęciu. Artyści mieszają style, utwory i konwencje,  nie stroniąc od eksperymentów. Przeplatają tradycję i nowoczesność,  kolędy polskie i zagraniczne. Są tu utwory wywodzące się z tradycji ormiańskiej, ukraińskiej, hiszpańskiej, z czarnego lądu i Ameryki Łacińskiej. Trudno zliczyć i wymienić wszystkie inspiracje. Ciekawym i nieco zaskakującym pomysłem aranżacyjnym jest kolęda Nie było miejsca dla Ciebie, w bardzo ekspresyjnym wykonaniu Natalii Niemen. Wokalistka, w pewnym momencie, śmiało czerpiąc z twórczości swego ojca śpiewa, że „ludzi dobrej woli jest więcej”… Przyznam, że to zestawienie bardzo mnie poruszyło, jednak po chwili refleksji pomyślałem, że ta nuta nadziei ma tu swoje uzasadnienie. Na płytach usłyszeć możemy także interpretacje Kasi Cerekwickiej (Noel), Piotra Cugowskiego (Kołysanka Józefa), Kuby Badacha (Ta święta noc) i Anny Marii Jopek (Radość dziś nastała).


Tak jakoś przypadkiem pomyślałem o solidarności, bez politycznych podtekstów. Kiedyś to słowo znaczyło bardzo wiele. Wg Słownika Języka Polskiego to „poczucie wspólnoty i współodpowiedzialności wynikające ze zgodności poglądów oraz dążeń”, albo inaczej „poczucie wspólnoty i gotowość niesienia innym pomocy wynikające ze zgodności poglądów i dążeń” (Wikisłownik). Dzisiaj znaczy coraz mniej, nawet w tym bardzo małym, osobistym wymiarze. Szczególnej wartości nabiera w okresie świąt, zwłaszcza takich jak Boże Narodzenie, kiedy szukamy bliskości, bo w tym czasie jak wiadomo - nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem (szkoda, że nie wszystkie). No właśnie, jeśli zwierzęta to czemu nie ludzie? Pewnie każdy znalazłby kogoś, czyj głos chętnie by usłyszał… 

Niewielu pozostaje obojętnych na umiejętnie podsycany szał zakupów, systematycznie zanika potrzeba bliskości, a czasem wzajemnej tolerancji. Spotkanie przy pełnym stole, rozmowy o niczym, czasem sianko pod stołem i puste nakrycie, choć w zasadzie nie bardzo wiadomo dla kogo… I jeszcze często powtarzana, dość smutna opinia o nielubieniu świąt. Trudno się temu dziwić, wszak najczęściej dostajemy od innych to, co sami nosimy w sobie. Dość jednak narzekania. Dla mnie zawsze będzie to radosny czas. Może tym razem uda się bez komputerów i komórek.

W tym szczególnym świątecznym czasie ciepłe słowa i wyrazy sympatii kieruję zwłaszcza do tych, którzy odwiedzają mego bloga. Dziękuję za ponad sześćdziesiąt tysięcy odwiedzin w mijającym roku i ponad sto tysięcy od chwili jego powstania. Choć mam nadzieję na dalsze, wspólnie spędzone chwile, to przyznam, że z dzisiejszej perspektywy dalszy los Półeczki jest dość niepewny...

słuchacz



piątek, 15 grudnia 2017

Camel - o śnieżnej gęsi, Dunkierce i męskich obowiązkach



Camel - The Snow Goose (2013)

Nadchodzą święta, synoptycy mówią, że śniegu raczej nie będzie, niech więc chociaż temat będzie śnieżnobiały i jak tradycja świąteczna każe - dotykający przyjaźni i miłości. Sięgnąłem po najlepszą 
(jak twierdzą niektórzy) płytę Camel, opatrzoną tytułem Music inspired by The Snow Goose. Krytycy rozebrali ją już niemal na atomy i wylali na jej temat przysłowiowe morze atramentu. Postanowiłem więc poszperać głębiej i spróbować odszukać opowiadanie, które posłużyło jako inspiracja dla muzyki. W 1940 roku napisał je amerykański literat Paul Gallico i opublikował na łamach The Saturday Evening Post, a rok później wydano je w formie książeczki. Gallico nie był zbyt popularny, choć napisał również sfilmowaną później Tragedię Posejdona. The Snow Goose było najbardziej znanym jego dziełem. Nic dziwnego, że bronił go jak lew i nie chciał zaakceptować pomysłu Andy’ego Latimera, a jego grupę Camel kojarzył jedynie z koncernem tytoniowym. Trudno mu się dziwić, wystarczy spojrzeć na okładkę płyty poprzedzającej wydanie muzyki inspirowanej The Snow Goose.


Camel - Mirage (1974)

Pierwotnie opowiadanie nosiło jeszcze podtytuł A Story of Dunkirk i jak się łatwo domyśleć spoglądając na rok pierwszego wydania, nawiązywało do słynnej ewakuacji Francuzów i Brytyjczyków z plaż Dunkierki podczas II wojny światowej (o tych wydarzeniach opowiada również głośny film Christophera Nolana). Niewielka książeczka zyskała wielką popularność. Do dziś jest wznawiana, a w samej Wielkiej Brytanii sprzedano łącznie ponad milion egzemplarzy, jednak szczerze mówiąc, nie udało mi się odnaleźć jej polskiego wydania.

Kilka wydań książeczki (Wikimedia)

Co skłoniło muzyków Camel do zilustrowania jej treści? Cofnijmy się do roku 1940. W maju wojska francuskie i brytyjskie wycofując się z Belgii wpadły w pułapkę trzech niemieckich korpusów pancernych, które zepchnęły ich w stronę kanału La Manche. Po dwóch tygodniach walk i wyczerpaniu zaopatrzenia jedynym ratunkiem była ewakuacja do Anglii przez Dunkierkę. Odwrót rozpoczął się 27 maja i trwał do 4 czerwca. W tym czasie niemieckie lotnictwo niemal stale bombardowało port. Płonęły zbiorniki z ropą naftową, zadymiając miasto i w połączeniu z mgłą i chmurami tworzyło to na szczęście naturalną osłonę maskującą. Co ciekawe, Niemcy nie wprowadzili do bezpośredniego ataku czołgów, nie chcąc prawdopodobnie stracić ich na piaszczystych i podmokłych plażach. Żołnierze, doświadczywszy niemieckiego blitzkriegu byli sparaliżowani potęgą przeciwnika, a płynące z pomocą okręty transportowe nie mogły zacumować w zniszczonym porcie. W tej sytuacji komandor William Tennant zarządził wykorzystanie do załadunku portowych falochronów i pobliskich plaż. Oczywiście duże jednostki nie mogły podpłynąć do brzegu, więc dowódca zażądał od władz cywilnych maksymalnej ilości małych łodzi, by umożliwić transport żołnierzy na statki. Udało się zebrać blisko osiemset łodzi, motorówek, jachtów, tramwajów wodnych i rybackich kutrów, z których Niemcy ponad dwieście zatopili podczas ewakuacji. Wszystkie te jednostki nazwano później małą flotyllą z Dunkierki. Podejmowała ona żołnierzy z plaż i wody, czekających czasem godzinami na ratunek i obserwujących śmierć swych kolegów pod niemieckimi bombami i ogniem z broni maszynowej. Dzięki wielkiemu poświęceniu cywilnych przewoźników, udało się w ciągu tygodnia zabrać blisko sto tysięcy osób. Łącznie przez kanał ewakuowano trzysta czterdzieści tysięcy wojskowych, a fakt ten do dziś Brytyjczycy nazywają „cudem pod Dunkierką”. 

Operacja Dynamo (Wikimedia)

Teraz wróćmy opowiadania Paula Gallico, którego akcja rozpoczyna się wiosną 1930 roku. Jednym z bohaterów jest Philip Rhayader, pełen ciepła brodaty artysta, dotknięty jednak garbem i niedowładem lewej ręki. Uciekając przed ludzkim szyderstwem zamieszkał w opuszczonej latarni morskiej na bagnach Essex, na wschodnim wybrzeżu Anglii. Ludzie uważali go za dziwaka, a on sam spędzał czas malując okoliczny krajobraz i ptaki, którym przy okazji pomagał przetrwać zimę. Pewnego dnia trafiła do niego Fritha, dwunastoletnia prosta dziewczynka z pobliskiej wioski. Przełamując swój strach, przyniosła śnieżnobiałą gęś ze złamaną nogą i uszkodzonym skrzydłem licząc, że ów dziwny człowiek potrafi jej pomóc. Pod opieką Philipa ptak dość szybko wrócił do zdrowia. Rhayader, będąc we wsi po zaopatrzenie zostawił jej tę dobrą wiadomość. Ośmielona Fritha odwiedziła swoją gęś i wkrótce stała się częstym gościem w latarni. Razem nazwali ptaka La Princesse Perdue, czyli Zaginiona Księżniczka. Według słów Rhayadera była to kanadyjska gęś śnieżna, która prawdopodobnie zboczyła z kursu i została postrzelona przez myśliwych. Wiosną ptak odleciał na północ, a wizyty dziewczynki ustały. Philip znów boleśnie doświadczył znaczenia słowa samotność, którą próbował oszukać malując kolejne obrazy. Ku jego zaskoczeniu jesienią gęś powróciła, a na wieść o tym powróciła też Fritha. Ten rytuał powtarzał się co roku. Zawiązała się między nimi więź, a Zaginiona Księżniczka zaczęła traktować latarnię jak swój dom, do którego cyklicznie powracała. Wiosna 1940 roku była jednak inna. Z ptakami pojawiły się na niebie bombowce z krzyżami na skrzydłach. Fritha z dziewczynki stała się kobietą, a Philip poczuł, że ze swym kalectwem nie powinien narzucać jej swego towarzystwa. Dziewczyna odeszła, lecz dojmujące uczucie straty kazało jej po trzech tygodniach wrócić w pobliże latarni.

Operacja Dynamo (Wikimedia)

Zobaczyła Philipa, który przygotowywał łódź do wyjścia w morze. Zmienił się, poszarzał. Z trudem zaczął tłumaczyć, że sto mil dalej, po drugiej stronie kanału, w płonącej Dunkierce uwięziona brytyjska armia czeka na pomoc. Dowiedział się o tym we wsi, robiąc zapasy. Rząd wzywał do pomocy każdego właściciela jakiejkolwiek łodzi rybackiej lub holownika. Fritha słuchała, lecz niewiele z tego rozumiała. Nie rozumiała wojny. Czuła, że serce w niej umiera, więc chciała popłynąć razem z nim, on jednak tłumaczył, że musi sam, bo to oznacza jedno miejsce dla żołnierza więcej. Bez niej będzie mógł zabrać siedmiu zamiast sześciu. Porównał ich do upolowanych rannych ptaków, nad którymi krążą drapieżniki. Są skuleni na plażach i potrzebują pomocy jak niegdyś La Princesse Perdue. Trzeba przywieźć ich do domu i opatrzyć. To jest jego obowiązek jako mężczyzny, choć kalekiego. Prosił by opiekowała się ptakami w latarni podczas jego nieobecności i obiecał, że wróci. Odpłynął, a w ślad za nim poleciała śnieżna gęś.

Camel - The Snow Goose (1975)

Długo nie wracał. Ludzie we wsi później opowiadali, że krążył wielokrotnie i uratował wielu żołnierzy, którzy zapamiętali dziwnego wybawiciela z gęsią. Niektórzy twierdzili, że był to znak samej opatrzności. Wreszcie któraś z przeprawiających się grup dostrzegła jego łódź samotnie kołyszącą się na falach i białego ptaka na burcie. Gdy podpłynęli, dostrzegli, że Philip trafiony serią nie żyje. Nie widzieli więcej, bo gęś sycząc broniła dostępu. Zbaczając z kursu cudem uniknęli tragedii, omijając pływającą minę. Gdy ją później zdetonowali wzburzone fale pochłonęły samotną łódkę, a ptak odleciał. 
Fritha czekała. Czekała długo, oglądała pozostawione obrazy, aż wreszcie zrozumiała, że Rhayader nie wróci. Wówczas nagle na niebie pojawiła się śnieżna gęś. La Princesse Perdue zniżyła lot, trzykrotnie okrążyła dziewczynę, a ona zrozumiała, że to znak od Philipa, który w ten sposób chciał ją pożegnać... Kilka dni później zabłąkany niemiecki messerschmitt zmiótł z ziemi latarnię, biorąc ją za cel wojskowy. Nie ocalało nic poza jednym obrazkiem, przedstawiającym małą dziewczynkę przyciskającą do piersi rannego ptaka...

The Snow Goose (2013)

Nic dziwnego, że ta licząca zaledwie kilkadziesiąt stron, symboliczna opowieść o niewinności, lojalności i miłości zainspirowała wielu twórców. W 1971 roku brytyjska telewizja realizowała film oparty na jej motywach. Scenariusz napisał sam Gallico, a całość wyreżyserował Patrick Garland. Urzekła także Andy’ego Latimera i jego kolegów z Camel, stając się motywem ich trzeciej płyty, wydanej w 1975 roku. Powstał nawet pomysł, by dołączyć do niej książkę, jednak autor opowiadania zdecydowanie zaprotestował, uparcie kojarząc zespół z koncernem tytoniowym. Próbował nawet zablokować sprzedaż płyty, stąd w tytule pojawiła się klauzula o inspiracji.


Camel - The Snow Goose deluxe (1975)

Cała muzyka powstała w dwa tygodnie. Jest wspólnym dziełem Andy Latimera i Petera Bardensa. Do nagrań zatrudniono nawet orkiestrę symfoniczną, co nadało albumowi nieco klasycznego rytu. Życie dopisało dalszy ciąg. Po kilku latach Peter Bardens zachorował i zmarł na raka, zachorował też Andy Latimer na nowotwór szpiku kostnego. Wydawało się, że to koniec zespołu. Na szczęście, dzięki wsparciu Susan Hoover - swej przyjaciółki oraz wielu fanów z całego świata artysta po operacji wrócił do zdrowia. Zespół odrodził się i ruszył w trasę. Wprawdzie lider zapowiadał, że po latach przerwy ma materiał na pięć nowych płyt, jednak ku zaskoczeniu fanów, w maju 2013 roku nagrał ponownie The Snow Goose. Myślę, że chciał w ten sposób uczcić pamięć zmarłego w roku 2002 Petera Bardensa, zresztą na płycie jest stosowna dedykacja. Jemu też była poświęcona trasa koncertowa, podczas której Camel prezentował album The Snow Goose w całości.

The Snow Goose (2013)

Muzykę nieco przearanżowano i brzmi ona bardziej współcześnie, jednak wielu fanów i krytyków uważa tę decyzję za wątpliwą, wyżej stawiając oryginał sprzed czterdziestu lat. Mnie nowa wersja podoba się, jest bardziej przejrzysta i świeższa, choć równie wysoko cenię starą. Nie ma wielu znaczących zmian w samej muzyce, doszło za to nieco smaczków. Warto uważnie posłuchać Sanctuary z gitarowym popisem Andy'ego. Podobnie zachwyca krótkie Migration, muzycznie ilustrujące przelot ptaków nad bagnami. Zyskał także Rhayader Alone, opowiadający o samotności głównego bohatera. Jestem przekonany, że będę wracał do tej płyty równie często jak do pierwowzoru. Także projekt graficzny okładki przemawia do mnie znacznie bardziej, bowiem trafniej ilustruje nastrój albumu i opowieści. No i nie ukrywam, właśnie dzięki tej reedycji postanowiłem poszukać książeczki Paula Gallico. Było warto. Niemniej jednak – trzymam Latimera za słowo i dalej czekam na zapowiadane pięć płyt…


słuchacz







sobota, 9 grudnia 2017

Jethro Tull w Bydgoszczy. Ładnie grali Panie Doktorze...







W zasadzie nie wybierałem się na bydgoski koncert mocno odmłodzonego składu Jethro Tull, jednak niespodziewanie otrzymane zaproszenie przyjąłem z wdzięcznością. Przy okazji raz jeszcze bardzo dziękuję ofiarodawcy. W zasadzie można byłoby dywagować czy to jeszcze Jethro Tull, skoro z oryginalnego składu pozostał jedynie lider. W przypadku wielu innych zespołów takie wątpliwości byłyby uzasadnione, jednak tu odpowiedź jest w zasadzie prosta. Ian Anderson od zawsze nadawał grupie ton, był jej szefem i twórcą charakterystycznego stylu, czerpiącego z folkowych tradycji z domieszką bluesa i jazzu. Był też kompozytorem niemal całości materiału i głównym wokalistą, a jego charakterystyczna sylwetka zwariowanego flaminga, stojącego na jednej nodze z fletem w dłoni była nierozerwalną częścią wizerunku, stając się z czasem niemal logiem zespołu (vide bilet na koncert). Nie znam innej grupy, w której postać lidera, jego muzyka i brzmienie fletu, który głównie dzięki niemu stał się instrumentem rockowym byłoby bardziej rozpoznawalne. Wprawdzie Anderson w 2012 roku oficjalnie ogłosił rozwiązanie zespołu, jednak w bieżącym roku reaktywował go. Dlatego w tym wyjątkowym przypadku – kogokolwiek nie poprosiłby o współpracę – w efekcie zawsze powstanie Jethro Tull (choć szczerze mówiąc, trochę mi brakowało charakterystycznej gitary Martina Barre, który był obecny u boku charyzmatycznego lidera niemal od początku istnienia grupy). Jethro Tull niegdyś należał do czołówki moich ulubionych zespołów, stąd obawy i oczekiwania były naprawdę spore. 



W latach siedemdziesiątych grupa wydała swe najważniejsze płyty, z których w swoim prywatnym rankingu najbardziej ceniłem Heavy Horses (1978), Thick as a Brick (1972), Songs from the Wood (1977) i Aqualung (1971). Kolejność nieprzypadkowa. Jak widać, znalazły się tu dwa albumy tworzące w założeniu tzw. „ekologiczną trylogię”, jednak Stormwatch (1979), czyli trzecia pozycja z tego cyklu, wydana zresztą również na licencji przez rodzimy Tonpress w mojej ocenie zdecydowanie od nich odstawała i nie trafiła na mą listę faworytów, jakkolwiek polska edycja winylowa oprócz składankowej płyty wydanej przez radziecką firmę Melodia i późniejszy remaster CD stoi na półeczce.
Jak wiadomo, czasem współczesne konfrontacje wyobrażeń z przeszłości bywają bolesne, zwłaszcza jeśli dotyczą kapeli mającej na koncie jedenaście złotych płyt i ponad sześćdziesiąt milionów sprzedanych albumów, tak więc pełen oczekiwań wcześniej sprawdziłem program. Na początku listopada, na Florydzie, podczas amerykańskiego tournée zespół zafundował widzom całkiem sporą wycieczkę w przeszłość, prezentując niemal wszystkie moje ulubione utwory. Podobnie wyglądała setlista z krakowskiego koncertu, który odbył się dzień wcześniej. Zapowiadało się nieźle. Anderson mówił wprawdzie miesięczniku Top Guitar, że będzie to widowisko dla całej rodziny i nie zabraknie nawet tańczących słoni, o ile tylko będzie je mógł przywieźć, ale te ceny biletów…
Koncert nie był poprzedzony żadnym suportem. Szkoda, tym bardziej, że wśród osób z identyfikatorem organizatora mignęła mi sylwetka Filipa Wiśniewskiego z Art of Illusion. Myślę, że krótki występ tej bydgoskiej kapeli nie tylko pasowałby muzycznie, ale byłby kapitalnym wprowadzeniem do koncertu gwiazdy wieczoru zamiast odtwarzanej z taśmy muzyki King Crimson. Spektakl rozpoczął się z niewielkim poślizgiem, a i tak chyba nie wszyscy chętni zdążyli zameldować się na swoich miejscach, bowiem kolejka do jedynego otwartego wejścia była naprawdę spora. Organizatorom udało się zapełnić zaledwie nieco ponad połowę miejsc, co niestety nie poprawiło i tak nie najlepszej akustyki obiektu. Na samej płycie przygotowano jedynie siedzące miejsca dla VIP-ów, dlatego o jakiejś spontanicznej reakcji na muzykę raczej nie było mowy. Przeważała dość dojrzała „młodzież”, zapewne pamiętająca początki kariery grupy i raczej nieskora do pląsów. Z tego obrazu wyłamał się jedynie pod sam koniec pewien młody człowiek, demonstrujący z uporem swe umiejętności taneczne. Większy tłumek pod sceną pojawił się dopiero w trakcie Locomotive Breath, zagranego na bis. Pozostałą część publiczności rozlokowano na trybunach. Było też stoisko z gadżetami i dwa stanowiska z piwem, jednak niezbyt mocno oblegane.
Skupmy się jednak na muzyce. Zespół zaprezentował nieco rozszerzoną wersję programu, zaprezentowanego dzień wcześniej w krakowskim Klubie Studio. Ian Anderson wprawdzie już od wielu lat nie występuje w wystrzępionym płaszczu kloszarda, bowiem ów strój rozpadł się definitywnie po jednym z koncertów jeszcze w latach siedemdziesiątych, jednak jego image poza bujną czupryną zasadniczo się nie zmienił. Wbiegł na scenę rześkim krokiem, w gustownej kamizelce i fletem w dłoni, w niczym nie przypominając gościa, któremu w sierpniu stuknęła siedemdziesiątka.
Już pierwsze dźwięki wywołały żywsze bicie serca. Koncert otworzyła kompozycja Living in the Past z koncertowego albumu pod tym samym tytułem, wydanego w 1972 roku. Na wielkim ekranie za plecami muzyków pojawiła się grafika nawiązująca do okładki wspomnianego albumu, a chwilę później kudłata postać Andersona z fletem z archiwalnego filmu sprzed czterdziestu pięciu lat. Chwilę później usłyszeliśmy jeszcze starsze Nothing Is Easy z albumu Stand Up (1969), a jako trzecia kompozycja moje ulubione tytułowe nagranie z płyty Heavy Horses (1978), (zapowiedziane, z typowo andersonowskim poczuciem humoru jako... dużo młodsza piosenka), dość mocno przearanżowane. Wszystkie kompozycje ilustrowały świetnie przygotowane projekcje wideo. Czasem postaci z wielkiego ekranu uzupełniały popisy muzyków na scenie, jak choćby trójka wirtualnych wokalistów (wśród nich Ryan O'Donnell). Jak wiadomo lider Jethro Tull już wcześniej miał kłopoty z głosem, przeszedł też operację gardła, toteż jego obecne możliwości wokalne są dość ograniczone. Towarzyszący mu czterej instrumentaliści grali jak najbardziej poprawnie, czasem potrafili też zaskoczyć, jednak całości w moim odczuciu zabrakło nieco rockowego pazura, znanego z dawnych lat. Mimo to, ogólne wrażenie było jak najbardziej pozytywne.

Z tych krążków pochodziły zagrane piosenki
Czwartym punktem programu była kompozycja Thick as a Brick, czyli mocno skrócona opowieść o Geraldzie Bostocku. Doprawdy nie mogę pojąć jakim cudem pełen album koncepcyjny można zawrzeć w zaledwie dziesięciu minutach. Andersonowi się to jakoś udało, ale pewien niedosyt pozostał, choć opowieść uzupełnił kolejnym utworem Banker Bets, Banker Wins, pochodzącym z albumu TAAB2 (2012), będącym próbą dopisania po czterdziestu latach dalszych losów cudownego dziecka. Co mogłoby się stać z Geraldem, gdyby uciekł psychiatrom? Zrezygnowałby z poezji, poszedł na studia ekonomiczne, czy rzuciłby szkołę i trafił do wojska?
Dalej znów skok w przeszłość i to aż do baroku. Usłyszeliśmy piękną interpretację Bourrée in E minor Bacha, która pierwotnie znalazła się na płycie Stand Up (1969). I znów zmiana nastroju - Farm on the Freeway z piękną ilustracją filmową (z albumu Crest of a Knave 1987). Później ekran wypełniło żółtopomarańczowe tło i znajoma grafika, zwiastująca tytułowy utwór z płyty Too Old to Rock 'n' Roll, Too Young to Die (1976). Pierwszą część koncertu zamknął mój kolejny faworyt, czyli Songs From the Wood. W istocie, parafrazując tekst owa kompozycja z lasu sprawiła, że poczuliśmy się nieco lepiej, więc szkoda, że lider zapowiedział kwadrans przerwy...

I z tych również
Nie bardzo miałem ochotę na opuszczenie mego wygodnego miejsca, więc korzystając z chwili gdy rozbłysło światło rozglądałem się wokół. Nagle, dwa rzędy dalej, z brzegu, dostrzegłem znajomą postać. Tylko skąd znajomą - gorączkowo szukałem w pamięci...

Drugą część otworzył Sweet Dream (po raz trzeci z albumu Stand Up), a później usłyszeliśmy znajome dźwięki starej pieśni biesiadnej z czasów Henryka VIII, czyli Pastime With Good Company. W teraźniejszość przeniosła nas kompozycja Fruits of Frankenfield, dotykająca współczesnych problemów Pochodziła z prezentowanego dwa lata temu spektaklu Jethro Tull: The Rock Opera, w którym pierwowzór Jethro Tull, czyli osiemnastowieczny wynalazca i innowator rolnictwa zostaje przeniesiony do współczesności by poradzić sobie z problemem głodu i zagłady środowiska...
Dharma for One okazała się zaskakującym powrotem do debiutanckiej płyty This Was (1968). Potem jeszcze A New Day Yesterday (czyli kolejna piosenka z albumu Stand Up), po czym ekran wypełniły monumentalne organy, zwiastujące kompozycję Jana Sebastiana Bacha. Toccata i fuga d-moll to bodaj najbardziej znany utwór (zapisana improwizacja?) lipskiego kantora, często współcześnie grywany w kościołach. Istnieje mnóstwo różnych interpretacji. Wersja z gitarą elektryczną, obsługiwaną przez Floriana Opahle jakoś niespecjalnie mnie przekonała. Zakończenie to trzy utwory z genialnej płyty Aqualung (1971), czyli My God, (również niesamowita ilustracja wideo), tytułowy Aqualung - czyli muzyczna ilustracja postaci tytułowego żula (nie mylić ze sprzętem do nurkowania, choć może jakieś związki są...) oraz dość brawurowo zagrany na bis Locomotive Breath, również z fantastyczną sekwencją wideo. I koniec. Pojawiły się światła, magia prysła. Było warto? Było!

A co z tajemniczą postacią siedzącą dwa rzędy dalej? Podchodzę i pytam:
Panie Piotrze, jak podobał się koncert? Podobał się, było naprawdę dobrze. A akustyka, nie przeszkadzała? Nie, naprawdę nie było tak źle. A... czy mógłbym prosić o autograf, tu na bilecie, na pamiątkę spotkania? Oczywiście...

I tyle. Tylko tyle, a może aż tyle. Głos, który przez lata słyszałem z radia, czuwając przy magnetofonie. Gwiazdy dawno zniknęły za kulisami, a mnie udało się zdobyć autograf jednego z widzów. Równie cenny, przynajmniej dla mnie. Ładnie grali Panie Doktorze...

słuchacz


PS.

A słonie były, ale tylko na ekranie. Pewnie linie lotnicze nie wyraziły zgody na transport.






sobota, 2 grudnia 2017

Józef Skrzek. Współczesny człowiek renesansu




My nie musimy udawać, my musimy być prawdziwi. 
A to, że powinniśmy jednak zachować swoją siłę wiary jest oczywiste… 

Józef Skrzek




Nie tak dawno dotarła do mnie informacja, że 14 grudnia 2016 roku Józef Skrzek został uhonorowany złotym medalem Zasłużony Kulturze - Gloria Artis za wybitne osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej. Niemal rok później odznaczenie wręczył artyście wiceminister kultury Jarosław Sellin. To niewątpliwie zaszczyt dla tego skromnego muzyka, mocno związanego z rodzinnymi Michałkowicami (dzielnicą Siemianowic Śląskich), choć jego nazwisko znane jest w wielu krajach świata. Zainspirowany tą wiadomością oraz uczuciem pewnej nostalgii postanowiłem urządzić sobie prywatny wieczór wspomnień. Powyciągałem z zakamarków dawne i nowsze wcielenia artysty i szybko okazało się, że ów wieczór przemienił się w tydzień, a i tak zaledwie dotknąłem tematu…




Józef Skrzek przyszedł na świat na Śląsku, w rodzinie górniczej. Karierę rozpoczął blisko pięćdziesiąt lat temu w grupie Breakout. Później założył SBB (Silesian Blues Band). Już wówczas, prócz niego grał tam Apostolis Anthimos (g, dr) i Jerzy Piotrowski (dr). Pod koniec 1971 r. cała trójka obok Helmuta Nadolskiego i Andrzeja Przybielskiego zasiliła grupę Niemen, czyli nową formację Czesława Niemena. Po dwóch latach intensywnej działalności w kraju i zagranicą oraz nagraniu czterech rewelacyjnych płyt z awangardową jak na owe czasy muzyką zespół niestety rozpadł się w nie najlepszej atmosferze, a trójka przyjaciół ze Śląska powróciła do dawnej nazwy, zmieniając jej interpretację na Szukaj Burz Buduj (Search Break Build). Zespół z przerwami działa do dziś, mogąc pochwalić się łącznie z wydanymi oficjalnie archiwaliami bodaj największym w Polsce dorobkiem płytowym, liczącym około osiemdziesięciu srebrnych krążków oraz kilka rejestracji koncertów wydanych na DVD. 


Skoro jednak mowa o samym Józefie Skrzeku, należałoby doliczyć do tego jego bogaty dorobek solowy (również blisko czterdzieści tytułów). W całym tym zbiorze bywają prawdziwe perły, są też pozycje lepsze i gorsze, jednak całość nie schodzi poniżej dość wysokiego poziomu i trudno artyście zarzucić próbę zamiany jakości w ilość. Myślę, że nie będzie to nadużyciem, ale w mojej ocenie Józef Skrzek jest współczesnym odpowiednikiem dawnego człowieka renesansu, trudno mi bowiem znaleźć inny wspólny mianownik dla jego licznych wcieleń artystycznych. Prócz oblicza typowo rockowego, spełniającego się w triu SBB, gdzie każdy z muzyków dodaje jakąś część własnej osobowości artysta ma też inne. Nagrywa i występuje solo, tworzy muzykę filmową i teatralną, gra również w kościołach, chętnie podkreślając swe przywiązanie do wiary, tradycji i polskości. Tu warto podkreślić, że te wartości wyniósł z domu, dlatego tradycyjna śląska rodzina jest dla niego tak ważna. Jest dumny ze swych korzeni, z wujka Józefa zamordowanego przez hitlerowców za działalność konspiracyjną w AK, z ojca Ludwika, który był sztygarem i ratownikiem w kopalni Siemianowice i z wujka dyrygenta, który mu pokazał pierwsze instrumenty. Chętnie podkreśla miłość i przywiązanie do matki, którą niedawno z bólem musiał pożegnać oraz do żony Aliny, której teksty czasem śpiewa (O Ziemio - dzieciom Śląska, Słone perły). Był też bardzo związany z młodszym bratem Jankiem „Kyksem” Skrzekiem, wybitnym wirtuozem bluesowej harmonijki. Niestety Janek dwa lata temu zasilił szeregi największej niebieskiej orkiestry.


W jednym z wywiadów powiedział, że w muzyce trzeba próbować ciągle czegoś nowego, odkrywać i zaskakiwać. I tak właśnie wygląda jego twórczość. Wróciłem niedawno do początków jego drogi artystycznej. Już w 1970 roku wyróżniał się grając na basie z Tadeuszem Nalepą w Breakout, choć traktował to głównie jako źródło dochodu, chcąc pomóc utrzymać rodzinę po śmierci ojca. Ponownie obejrzałem fragmenty występów grupy Niemen, zarejestrowane w Monachium przez niemiecką telewizję podczas festiwalu Jazz Now, towarzyszącego olimpiadzie oraz fragmenty koncertu z telewizji fińskiej, nagrane w trakcie Polar Rock Festival ’72 w Helsinkach. Istnieje także krótki fragment koncertu umieszczony w filmie fabularnym Die Schlüssel (1972) Egona Günthera. Podobno reżyser zarejestrował całość, jednak zapis nie zachował się. Podczas tych występów widać, że mimo swego młodego wieku Skrzek był niemal równorzędnym partnerem dla Niemena. Z podziwem oglądałem jego popisy na gitarze basowej, skrzypcach i Hammondzie, zapamiętałem też reakcję Niemena po jednej z solówek Józefa na harmonijce...


By nie pozostawiać niedomówień muszę wyraźnie stwierdzić, że w moim odczuciu obaj byli wspaniałymi muzykami i wizjonerami. Nie mają większego sensu porównania, a tym bardziej konfrontacje. To nieco inna estetyka, choć niewątpliwie mająca wiele punktów wspólnych. Dobra muzyka broni się sama, a wartościowanie na siłę bardziej szkodzi niż pomaga. Dobrze, że dziś możemy obcować ze sztuką obu artystów. Później nastał czas SBB i ich pierwsza legendarna płyta, nagrana podczas koncertu w Stodole, w 1974 roku, sprzedawana początkowo spod lady, bo popyt znacznie przewyższał podaż. Pierwotnie poznaliśmy tylko fragmenty tego zapisu, dopiero w 2007 roku ukazał się w całości, na dwóch CD. To były niezwykłe emocje i niezwykła muzyka. Jerzy Piotrowski do dziś lubi ten krążek najbardziej i darzy go szczególnym sentymentem. 


Trzeba też wspomnieć o płycie DVD z zapisem koncertu z Sali Kongresowej z października 1979 roku, który pokazał rewelacyjną formę zespołu. Dorobek SBB, jakkolwiek ważny i znaczący zostawiam na inną okazję. Wspomnę jedynie, że pod koniec lat siedemdziesiątych grupa zawiesiła działalność, a po wybuchu stanu wojennego, gdy granie koncertów z różnych względów nie było możliwe Józef Skrzek przeniósł się do kościołów.


Także dziś występy w obiektach sakralnych uważa za wielki zaszczyt. Odkrywa nowe brzmienia. Chętnie kojarzy różne estetyki, jak choćby zderzenie współczesnych instrumentów klawiszowych oraz tradycyjnych organów piszczałkowych. Przykładem jest Koncert Świętokrzyski, zarejestrowany w 1983 roku w Kościele Świętego Krzyża w Warszawie, w okresie stanu wojennego. Podobnie brzmi album U stóp krzyża, na którym znalazły się również utwory z repertuaru SBB, choć w zupełnie innej interpretacji. Warto też wspomnieć płytę Kantata Maryjna, będącą zapisem występu z 2002 roku z Jasnej Góry. Jest jeszcze Tryptyk Bydgoski (pierwsza część z bydgoskiego Kościoła Świętych Polskich Braci Męczenników), dwuczęściowy projekt Czas, nagrany w duecie Michałem Banasikiem i przede wszystkim moje ulubione Kazania Świętokrzyskie, wydane jak dotąd jedynie na winylu, o których pisałem dwa lata temu.
Gra także na pielgrzymkach dla mężczyzn i kobiet w Piekarach Śląskich, na Górze św. Anny. Czasem zastanawiam się jak godzi w sobie te dwie natury: romantyka z dłońmi na klawiszach i rockmana, energicznie szarpiącego struny gitary basowej. Chętnie występuje gościnnie na płytach kolegów i przyjaciół. Jest jeszcze Skrzek społecznik. Tu powinienem napisać o klubie Leśniczówka w Parku Śląskim, o tym, że wspiera szkołę, której patronem jest jego stryj Józef i że chętnie angażuje się w liczne akcje charytatywne, i o wielu innych drobiazgach, które tworzą jego portret.


Dla odbiorców jego sztuki jednak najważniejsza jest muzyka. Dobrze, że jest sobą, że nie ulega naciskom i komercji. Jest wolny. W sztuce aby być szczerym trzeba być wolnym. Leży przede mną spore pudełko, zwierające dwadzieścia płyt wybranych przez artystę do zestawu Viator 1973-2007. To zaledwie część jego dorobku, lecz jakże różnorodna. Nie wszystkie tytuły trafiają do mnie jednakowo, być może dokonałbym innego wyboru, trochę brakuje reprezentacji wspomnianego wątku sakralnego, bardzo ważnego dla zrozumienia pełni jego osobowości artystycznej. Jest za to kilka tytułów, które pokazują Skrzeka pianistę. Zwraca uwagę Pokój Saren Piano z tematami muzycznymi z opery przygotowanej z Lechem Majewskim. Szkoda, że pełne wydanie tego materiału jest już od dawna niedostępne. Chętnie słucham nagrań z ostrawskiego klubu Parnik, ciekawe są także krążki Piano Works oraz Skrzek Plays SBB. Celowo pomijam tu jego najbardziej znane pozycje, takie jak Pamiętnik Karoliny, Ojciec Chrzestny Dominika, Józefina czy wręcz genialną Ambitus Extended nagraną z Tomaszem Szukalskim. Najmniej trafia do mnie materiał z krążka Wracam, ale to już kwestia mego subiektywnego odbioru.


Józef Skrzek jest wyjątkową postacią, w naszym kraju chyba trochę niedocenioną. Miał wielokrotnie propozycje związane z koniecznością pozostania na Zachodzie. Wybrał Polskę i Rodzinę. Nie żałuje. Do pracy dojeżdża (czasem dolatuje), jednak uważa, że jego miejsce jest tu, w jego małej ojczyźnie, pośród bliskich. Czuwa nad nimi, a jednocześnie robi swoje. Viator - podróżny, człowiek w drodze. W przenośni i rzeczywistości. To niełatwy wybór. W 2014 roku do SBB powrócił Jerzy Piotrowski. Znowu w klasycznym składzie szukają, burzą i budują.


słuchacz