W zasadzie nie wybierałem się na bydgoski koncert mocno odmłodzonego składu Jethro Tull, jednak niespodziewanie otrzymane zaproszenie przyjąłem z wdzięcznością. Przy okazji raz jeszcze bardzo dziękuję ofiarodawcy. W zasadzie można byłoby dywagować czy to jeszcze Jethro Tull, skoro z oryginalnego składu pozostał jedynie lider. W przypadku wielu innych zespołów takie wątpliwości byłyby uzasadnione, jednak tu odpowiedź jest w zasadzie prosta. Ian Anderson od zawsze nadawał grupie ton, był jej szefem i twórcą charakterystycznego stylu, czerpiącego z folkowych tradycji z domieszką bluesa i jazzu. Był też kompozytorem niemal całości materiału i głównym wokalistą, a jego charakterystyczna sylwetka zwariowanego flaminga, stojącego na jednej nodze z fletem w dłoni była nierozerwalną częścią wizerunku, stając się z czasem niemal logiem zespołu (vide bilet na koncert). Nie znam innej grupy, w której postać lidera, jego muzyka i brzmienie fletu, który głównie dzięki niemu stał się instrumentem rockowym byłoby bardziej rozpoznawalne. Wprawdzie Anderson w 2012 roku oficjalnie ogłosił rozwiązanie zespołu, jednak w bieżącym roku reaktywował go. Dlatego w tym wyjątkowym przypadku – kogokolwiek nie poprosiłby o współpracę – w efekcie zawsze powstanie Jethro Tull (choć szczerze mówiąc, trochę mi brakowało charakterystycznej gitary Martina Barre, który był obecny u boku charyzmatycznego lidera niemal od początku istnienia grupy). Jethro Tull niegdyś należał do czołówki moich ulubionych zespołów, stąd obawy i oczekiwania były naprawdę spore.
W latach siedemdziesiątych grupa wydała swe najważniejsze płyty, z których w swoim prywatnym rankingu najbardziej ceniłem Heavy Horses (1978), Thick as a Brick (1972), Songs from the Wood (1977) i Aqualung (1971). Kolejność nieprzypadkowa. Jak widać, znalazły się tu dwa albumy tworzące w założeniu tzw. „ekologiczną trylogię”, jednak Stormwatch (1979), czyli trzecia pozycja z tego cyklu, wydana zresztą również na licencji przez rodzimy Tonpress w mojej ocenie zdecydowanie od nich odstawała i nie trafiła na mą listę faworytów, jakkolwiek polska edycja winylowa oprócz składankowej płyty wydanej przez radziecką firmę Melodia i późniejszy remaster CD stoi na półeczce.
Jak wiadomo, czasem współczesne konfrontacje wyobrażeń z przeszłości bywają bolesne, zwłaszcza jeśli dotyczą kapeli mającej na koncie jedenaście złotych płyt i ponad sześćdziesiąt milionów sprzedanych albumów, tak więc pełen oczekiwań wcześniej sprawdziłem program. Na początku listopada, na Florydzie, podczas amerykańskiego tournée zespół zafundował widzom całkiem sporą wycieczkę w przeszłość, prezentując niemal wszystkie moje ulubione utwory. Podobnie wyglądała setlista z krakowskiego koncertu, który odbył się dzień wcześniej. Zapowiadało się nieźle. Anderson mówił wprawdzie miesięczniku Top Guitar, że będzie to widowisko dla całej rodziny i nie zabraknie nawet tańczących słoni, o ile tylko będzie je mógł przywieźć, ale te ceny biletów…
Koncert nie był poprzedzony żadnym suportem. Szkoda, tym bardziej, że wśród osób z identyfikatorem organizatora mignęła mi sylwetka Filipa Wiśniewskiego z Art of Illusion. Myślę, że krótki występ tej bydgoskiej kapeli nie tylko pasowałby muzycznie, ale byłby kapitalnym wprowadzeniem do koncertu gwiazdy wieczoru zamiast odtwarzanej z taśmy muzyki King Crimson. Spektakl rozpoczął się z niewielkim poślizgiem, a i tak chyba nie wszyscy chętni zdążyli zameldować się na swoich miejscach, bowiem kolejka do jedynego otwartego wejścia była naprawdę spora. Organizatorom udało się zapełnić zaledwie nieco ponad połowę miejsc, co niestety nie poprawiło i tak nie najlepszej akustyki obiektu. Na samej płycie przygotowano jedynie siedzące miejsca dla VIP-ów, dlatego o jakiejś spontanicznej reakcji na muzykę raczej nie było mowy. Przeważała dość dojrzała „młodzież”, zapewne pamiętająca początki kariery grupy i raczej nieskora do pląsów. Z tego obrazu wyłamał się jedynie pod sam koniec pewien młody człowiek, demonstrujący z uporem swe umiejętności taneczne. Większy tłumek pod sceną pojawił się dopiero w trakcie Locomotive Breath, zagranego na bis. Pozostałą część publiczności rozlokowano na trybunach. Było też stoisko z gadżetami i dwa stanowiska z piwem, jednak niezbyt mocno oblegane.
Skupmy się jednak na muzyce. Zespół zaprezentował nieco rozszerzoną wersję programu, zaprezentowanego dzień wcześniej w krakowskim Klubie Studio. Ian Anderson wprawdzie już od wielu lat nie występuje w wystrzępionym płaszczu kloszarda, bowiem ów strój rozpadł się definitywnie po jednym z koncertów jeszcze w latach siedemdziesiątych, jednak jego image poza bujną czupryną zasadniczo się nie zmienił. Wbiegł na scenę rześkim krokiem, w gustownej kamizelce i fletem w dłoni, w niczym nie przypominając gościa, któremu w sierpniu stuknęła siedemdziesiątka.
Już pierwsze dźwięki wywołały żywsze bicie serca. Koncert otworzyła kompozycja Living in the Past z koncertowego albumu pod tym samym tytułem, wydanego w 1972 roku. Na wielkim ekranie za plecami muzyków pojawiła się grafika nawiązująca do okładki wspomnianego albumu, a chwilę później kudłata postać Andersona z fletem z archiwalnego filmu sprzed czterdziestu pięciu lat. Chwilę później usłyszeliśmy jeszcze starsze Nothing Is Easy z albumu Stand Up (1969), a jako trzecia kompozycja moje ulubione tytułowe nagranie z płyty Heavy Horses (1978), (zapowiedziane, z typowo andersonowskim poczuciem humoru jako... dużo młodsza piosenka), dość mocno przearanżowane. Wszystkie kompozycje ilustrowały świetnie przygotowane projekcje wideo. Czasem postaci z wielkiego ekranu uzupełniały popisy muzyków na scenie, jak choćby trójka wirtualnych wokalistów (wśród nich Ryan O'Donnell). Jak wiadomo lider Jethro Tull już wcześniej miał kłopoty z głosem, przeszedł też operację gardła, toteż jego obecne możliwości wokalne są dość ograniczone. Towarzyszący mu czterej instrumentaliści grali jak najbardziej poprawnie, czasem potrafili też zaskoczyć, jednak całości w moim odczuciu zabrakło nieco rockowego pazura, znanego z dawnych lat. Mimo to, ogólne wrażenie było jak najbardziej pozytywne.
Z tych krążków pochodziły zagrane piosenki |
Dalej znów skok w przeszłość i to aż do baroku. Usłyszeliśmy piękną interpretację Bourrée in E minor Bacha, która pierwotnie znalazła się na płycie Stand Up (1969). I znów zmiana nastroju - Farm on the Freeway z piękną ilustracją filmową (z albumu Crest of a Knave 1987). Później ekran wypełniło żółtopomarańczowe tło i znajoma grafika, zwiastująca tytułowy utwór z płyty Too Old to Rock 'n' Roll, Too Young to Die (1976). Pierwszą część koncertu zamknął mój kolejny faworyt, czyli Songs From the Wood. W istocie, parafrazując tekst owa kompozycja z lasu sprawiła, że poczuliśmy się nieco lepiej, więc szkoda, że lider zapowiedział kwadrans przerwy...
I z tych również |
Drugą część otworzył Sweet Dream (po raz trzeci z albumu Stand Up), a później usłyszeliśmy znajome dźwięki starej pieśni biesiadnej z czasów Henryka VIII, czyli Pastime With Good Company. W teraźniejszość przeniosła nas kompozycja Fruits of Frankenfield, dotykająca współczesnych problemów Pochodziła z prezentowanego dwa lata temu spektaklu Jethro Tull: The Rock Opera, w którym pierwowzór Jethro Tull, czyli osiemnastowieczny wynalazca i innowator rolnictwa zostaje przeniesiony do współczesności by poradzić sobie z problemem głodu i zagłady środowiska...
Dharma for One okazała się zaskakującym powrotem do debiutanckiej płyty This Was (1968). Potem jeszcze A New Day Yesterday (czyli kolejna piosenka z albumu Stand Up), po czym ekran wypełniły monumentalne organy, zwiastujące kompozycję Jana Sebastiana Bacha. Toccata i fuga d-moll to bodaj najbardziej znany utwór (zapisana improwizacja?) lipskiego kantora, często współcześnie grywany w kościołach. Istnieje mnóstwo różnych interpretacji. Wersja z gitarą elektryczną, obsługiwaną przez Floriana Opahle jakoś niespecjalnie mnie przekonała. Zakończenie to trzy utwory z genialnej płyty Aqualung (1971), czyli My God, (również niesamowita ilustracja wideo), tytułowy Aqualung - czyli muzyczna ilustracja postaci tytułowego żula (nie mylić ze sprzętem do nurkowania, choć może jakieś związki są...) oraz dość brawurowo zagrany na bis Locomotive Breath, również z fantastyczną sekwencją wideo. I koniec. Pojawiły się światła, magia prysła. Było warto? Było!
A co z tajemniczą postacią siedzącą dwa rzędy dalej? Podchodzę i pytam:
Panie Piotrze, jak podobał się koncert? Podobał się, było naprawdę dobrze. A akustyka, nie przeszkadzała? Nie, naprawdę nie było tak źle. A... czy mógłbym prosić o autograf, tu na bilecie, na pamiątkę spotkania? Oczywiście...
I tyle. Tylko tyle, a może aż tyle. Głos, który przez lata słyszałem z radia, czuwając przy magnetofonie. Gwiazdy dawno zniknęły za kulisami, a mnie udało się zdobyć autograf jednego z widzów. Równie cenny, przynajmniej dla mnie. Ładnie grali Panie Doktorze...
słuchacz
PS.
A słonie były, ale tylko na ekranie. Pewnie linie lotnicze nie wyraziły zgody na transport.
Byłem również, niestety nie widziałem Pana Piotra, czego żałuję, bo samego koncertu na pewno nie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Trochę za daleko z Kanady by na ten koncert przylecieć. Nie żałuje koncertu Jethro ale żałuje , ze nie spotkałem pana Piotra. Przez niego kocham bardzo muzykę wszelkiej maści.
OdpowiedzUsuńBogdan Koral Konikowski
Myślę, że nas wszystkich w jakiś sposób łączy osoba Pana Piotra, bo to główne jemu zawdzięczamy naszą dzisiejszą muzyczną wrażliwość. Dzięki za zainteresowanie. Świadomość, że ktoś mnie czyta po drugiej stronie oceanu jest naprawdę budująca i daje sporo satysfakcji. Pozdrawiam serdecznie.
Usuń