piątek, 31 marca 2017

Na peryferiach muzyki Pink Floyd – część 1







Miłośników twórczości Pink Floyd w naszym kraju nie brakuje i z pewnością większość z nich potrafi z pamięci wymienić kolejne płyty słynnego kwartetu. Podejrzewam, że w przypadku solowych dokonań poszczególnych muzyków byłoby już nieco trudniej, a niektóre z krążków dla pewnej części pozostają nieznane. Zapraszam więc do spaceru po peryferiach muzyki Pink Floyd, czyli na wycieczkę po mniej znanych płytach solowych poszczególnych członków zespołu. Pominę popularne pozycje, przypomnę te nieco zapomniane. Wybór oczywiście będzie subiektywny, podyktowany w jakimś stopniu zawartością mojej półeczki.




Dziś zacznijmy od Rogera Watersa. Tu w zasadzie tajemnic powinno być niewiele, choć ciekaw jestem ilu fanów słyszało płytę Rona Geesina Music from The Body (1970), nagraną przy współudziale Rogera i zawierającą muzykę do filmu dokumentalnego The Body (reż. Roy Battersby). Film warto zobaczyć. Postał na podstawie popularnonaukowej książki Anthony'ego Smitha, która w 1968 roku stała się bestsellerem. W atrakcyjny i niekonwencjonalny sposób przybliżała tajemnice ludzkiego ciała, będąc przy tym źródłem wielu ciekawostek. Zainteresowani z pewnością odnajdą go w Internecie. 




Współtwórcy Tony Garnett i Roy Battersby zaproponowali Ronowi Geesinowi, znanemu z dość awangardowych pomysłów, by zilustrował ich dzieło między innymi dźwiękami tworzonymi w naturalny sposób przez ludzkie ciało (śmiech, oddechy, odgłosy pracy jelit, klaskanie, itp.). Sam pomysł był oryginalny. Ron przygotowywał już wcześniej kolaże dźwiękowe do filmów dokumentalnych, jednak tym razem oczekiwano od niego także muzyki i piosenek. Nic więc dziwnego, że z propozycją współpracy zwrócił się do Rogera Watersa, którego poznał kilka miesięcy wcześniej, pracując z Pink Floyd przy Atom Heart Mother. Waters, wówczas bodaj najbardziej kreatywny z całej czwórki chętnie podjął wyzwanie. Przygotował muzykę, napisał też cztery piosenki. Obaj wspólnie zrealizowali eksperymentalną i mocno intrygującą oprawę muzyczną, jednak sam film nie przeszedł kolaudacji. Okazał się dla dystrybutorów zbyt kontrowersyjny i został opublikowany dopiero po ponownym montażu i sporych skrótach. Znaczna część przygotowanej ścieżki dźwiękowej przepadła. Dobrze więc, że obaj twórcy zdecydowali się przygotowany materiał uzupełnić, nagrać ponownie i wydać w formie płyty. 



Na krążku obok efektów pracy Rona Geesina znalazły się wspomniane cztery utwory Rogera Watersa: Sea Shell and Stone, Chain of Life, Breathe oraz Give Birth to a Smile. Ich klimat przypomina nieco album More. Co ciekawe, w Breathe Roger wykorzystał słowa, które trzy lata później umieścił w The Dark Side Of The Moon. Do nagrania Give Birth to a Smile zaproszono wszystkich muzyków tworzących Pink Floyd, choć w opisie nagrań ten szczegół pominięto. Płyta jest intrygująca, choć przyznam, że nie sięgam po nią zbyt często.




Inną, nieco mniej znaną pozycją w dorobku Rogera Watersa jest muzyka do filmu When the Wind Blows (1986). Płytę ze ścieżką dźwiękową otwiera pięć kompozycji, które w filmie pojawiają sie jedynie we fragmentach. Słyszymy Davida Bowiego, Hugh Cornwella, zespoły Genesis i Squeeze oraz Paula Hardcastle’a. Drugą część albumu wypełnia ponad dwudziestoczterominutowa suita Rogera Watersa, któremu towarzyszy The Bleeding Heart Band. Nazwa tego okazjonalnego zespołu doskonale wpisuje się w klimat filmu.

Oglądałem go wiele lat temu z kasety VHS. Jest to w zasadzie kreskówka, jednak raczej dla dorosłych. Opowiada historię Jima i Hildy Bloggs, sympatycznej pary angielskich emerytów, którzy korzystając ze wskazówek zawartych w kolportowanej przez władze broszurce próbują przygotować się do nadchodzącego ataku nuklearnego. Wskazówki tam zawarte są równie skuteczne jak nauka postępowania w przypadku wybuchu bomby jądrowej, wkładana do głów memu pokoleniu na lekcjach przysposobienia obronnego. Mimo swej rysunkowej konwencji film jest naprawdę przejmujący.



Został zrealizowany przez Jimmiego T. Murakami w oparciu o komiks Raymonda Briggsa. Autor, kreśląc sylwetki bohaterów opowieści inspirował się postaciami swych rodziców. Może dzięki temu para emerytów już od pierwszych chwil budzi sympatię widza. Zagłada nuklearna i powolne umieranie w wyniku choroby popromiennej, pokazane jako dramat dwojga bliskich sobie, choć nieco naiwnych osób jest jeszcze bardziej przejmujące niż pomnożone przez setki tysięcy bezimiennych ofiar. Taka tematyka była Watersowi bardzo bliska, wszak znane były jego pacyfistyczne poglądy. Nie był szczególnie zadowolony ze sposobu wykorzystania swej pracy w filmie, choć sam obraz podobał mu się. Dominują w nim dialogi, zaś muzyka pojawia się jedynie okazjonalnie, ilustrując ważniejsze sekwencje. 

Podobnie jak w przypadku The Body Roger postanowił wszystkie stworzone fragmenty skompilować w suitę. Ocalały dzięki temu fragmenty, których reżyser nie wykorzystał w filmie, jak choćby utwór Towers of Faith, udziałem Paula Carracka i Clare Torry, znanej z The Dark Side Of The Moon. W nagraniach pojawił się również saksofonista Mel Collins. Suita po latach zdecydowanie broni się, choć niektóre jej fragmenty odkrywają swe prawdziwe znaczenie dopiero w kontekście filmu. Szczerze mówiąc - jest mi nawet bliższa niż wydany rok później, w pełni autorski album Radio K.A.O.S. Szkoda, że muzyka ta jest tak mało znana.




Inne, mniej popularne dzieło Watersa to... trzyaktowa opera Ça Ira - There Is Hope (2005). O tym, że były lider Pink Floyd tworzy dzieło operowe w tradycyjnym stylu mówiło się od dość dawna, praktycznie od końca lat osiemdziesiątych. Szczerze mówiąc, myślałem że projekt ów nigdy nie ujrzy światła dziennego i zaginie gdzieś jak inne, wcześniej zapowiadane. Tak się jednak nie stało. Powstała zamknięta całość, rozpisana na orkiestrę symfoniczną i głosy operowe, daleka wprawdzie od stylistyki rockowej, bogata jednak w symbole i efekty dźwiękowe, typowe dla wcześniejszych kompozycji. Ideę opery podsunął Rogerowi Étienne Roda-Gil, znany francuski twórca tekstów piosenek, który zaprezentował mu francuskojęzyczne libretto i zaproponował stworzenie muzyki. Niestety nie doczekał premiery, bowiem zmarł w maju 2004 roku. Tekst dotyczył Rewolucji Francuskiej, choć wydźwięk miał znacznie szerszy. Przeplatały się w nim wątki wojny, pokoju, wolności, równości, miłości i straty, oraz ważne i bliskie kompozytorowi kwestie społeczne. Trzeba przyznać, że podobne próby innych twórców muzyki popularnej zwykle spotykały się z zasłużoną krytyką, bowiem ambicja kompozytorów często nie dorównywała umiejętnościom. Tutaj choć zdania były również podzielone, to przeważały opinie pozytywne. Oficjalna premiera wersji orkiestrowej odbyła się 17 listopada 2005 roku 
w Rzymie, w Parco della Musica. Zainteresowanie było wielkie, toteż koncert powtórzono następnego dnia. Krytyka doceniła muzykę, wykonanie i jakość dźwięku. Chór, orkiestra i soliści występowali na tle olbrzymiego ekranu, na którym wyświetlano sekwencje pomagające w zrozumieniu całości.



Warto przypomnieć polski 
kontekst tego wydarzenia. Światowa prapremiera teatralna została zaprezentowana 25 sierpnia 2006 roku w Poznaniu, podczas Międzynarodowych Targów Poznańskich. Przypomnienie walki o prawa człowieka w czasie rewolucji francuskiej korespondowało z przesłaniem obchodów półwiecza poznańskiego Czerwca '56. Spektakl, który przygotował Janusz Józefowicz był transmitowany na żywo przez Telewizję Polską. Przygotowania pochłonęły dwa miliony €. Zaangażowano ponad pięciuset artystów (orkiestra, tancerze). W rozbudowanej scenografii pojawiły się konie i powozy. Do scen batalistycznych zaangażowano żołnierzy i kaskaderów, nie zabrakło też poczciwego "malucha", przerobionego na wersję cabrio, który udawał karetę królowej Marii Antoniny. Roger Waters, obecny na premierze, powitał zgromadzoną publiczność po polsku. Do końca stycznia 2015 operę zaprezentowano łącznie dwadzieścia trzy razy na różnych scenach świata. Jeśli wierzyć świadkom owego wydarzenia - to przeżycia były tak wielkie, że relacja telewizyjna wypadła przy nich naprawdę blado. Setki statystów, olbrzymi dźwig zaprzęgnięty do scenografii, nisko przelatujące samoloty, widowiskowe kostiumy i zapierające dech efekty oraz rozmach całości pozostawiły niezapomniane wrażenie. Szczerze mówiąc dziwię się, że dotąd nie pojawiło się żadne oficjalne wydawnictwo, dokumentujące to wydarzenie. Janusz Józefowicz zdecydowanie sprostał wyzwaniu i stworzył porywające widowisko, godne światowej premiery. Prócz Polski spektakl obejrzeli widzowie w Wielkiej Brytanii, na Ukrainie, we Włoszech, Holandii, Szwecji, USA i Brazylii, choć już w nieco innej scenografii. Muzykę wydano w postaci dwupłytowego albumu CD oraz w formacie SACD z dodatkową płytą DVD. We Francji ukazała się wersja francuskojęzyczna.

Oczywiście trudno spektakl ten porównywać z innymi dokonaniami rockowymi Rogera Watersa. Utwór wpisuje się raczej w tradycję dziewiętnastowiecznej opery romantycznej, jakkolwiek da się w nim odnaleźć echa typowe dla twórczości byłego basisty Pink Floyd. Spostrzegawczy fani mogą nawet doszukać się autocytatu z w jednej z kompozycji. Fragment melodii z Every Stranger's Eyes, z albumu The Pros and Cons of Hitch Hiking (1983) kompozytor wykorzystał w utworze The Letter w drugim akcie opery.

Bardzo jestem ciekawy jak w kontekście tych nieco mniej popularnych dokonań Watersa zabrzmi jego nowa płyta Is This the Life We Really Want? Premierę zapowiedziano na 17 maja 2017 roku. Czekam z niecierpliwością.

słuchacz




piątek, 24 marca 2017

Ciemna strona Księżyca. Czterdzieści i cztery lata po premierze






Dzisiaj przypada czterdziesta czwarta rocznica premiery legendarnej płyty Pink Floyd The Dark Side Of The Moon. Album jak dotąd znalazł na świecie ponad pięćdziesiąt milionów nabywców. Choć Thriller Michaela Jacksona wynikami sprzedaży przebił go ponad dwukrotnie, a co najmniej kilku wykonawców również zbliżyło się do tego poziomu (podobny wynik ma np. Back in Black AC/DC), to jest to pozycja niewątpliwie bardzo ważna. Na liście bestsellerów tygodnika Bilboard królowała niepodzielnie przez siedemset czterdzieści jeden tygodni, czyli czternaście lat. Wprawdzie źródła nie są tu konsekwentne, jednak tendencja jest wyraźna (dane podaję za rankings.com i Wikipedią). To wystarczający powód, by poświęcić jej nieco uwagi. 



Po pierwsze – czy najlepsza? Tu nawet zdania znawców twórczości Pink Floyd są podzielone, wszak konkurencja jest spora – Wish You Were Here, Animals, The Piper at the Gates of Dawn… Opinii jest niemal tyle, co oceniających. Wszyscy jednak są zgodni, że jest to jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki rozrywkowej. Był to ósmy studyjny album zespołu, zwiastujący zmianę dotychczasowego obszaru muzycznych poszukiwań. Muzycy stopniowo zaczęli odchodzić od długich psychodelicznych suit na rzecz bardziej zwartych kompozycji, z czytelniejszym przekazem. The Dark Side Of The Moon to płyta, do której wraca się co jakiś czas i ponownie odkrywa jej bogactwo. Jej zróżnicowanie sprawia, że nawet po wielokrotnym przesłuchaniu nie nuży. Cała koncepcja albumu została dokładnie przemyślana, choć nie do wszystkich trafia jej przekaz. Jest dość mroczna i raczej mało optymistyczna. Wszystkie teksty napisał Roger Waters, inspirując się ponadczasowymi problemami natury ludzkiej. Powstał wzorcowy album koncepcyjny, gdzie tekst i muzyka są spójne, choć pozostawiają margines dla własnej interpretacji. Całości dopełnia doskonała produkcja i dbałość o najdrobniejsze szczegóły. Dla mnie – pozostaje absolutnie skończonym dziełem, które trudno analizować fragmentami. Jest to monolit, który najlepiej przemawia w całości i tak zwykle jej słucham. Przez wiele lat czyniłem to nie angażując się w warstwę tekstową. W takiej formie album również się bronił. Teksty zacząłem analizować znacznie później. Są równie ważne, dotykają problemów egzystencjalnych, szaleństwa, nieuchronności przemijania, chciwości, strachu przed śmiercią oraz złudnej pogoni za szczęściem, pieniędzmi i blichtrem. W obliczu nieuchronnego końca te wartości i tak okazują się bezwartościowym bagażem. Można polemizować z tak przedstawioną wizją świata, można się z nią nie zgadzać, jednak ma ona tę wartość, że zmusza do refleksji, a czasem do rewizji własnych poglądów.




Ważnym elementem jest bogactwo efektów dźwiękowych, które w zasadzie są integralną częścią muzyki. Bicie serca, biegnący z wysiłkiem człowiek, odgłosy lotniska, sardoniczny śmiech, brzęk pieniędzy, wyrwane z kontekstu zdania, czy choćby poprzedzająca Time prawdziwa symfonia zegarowa – wszystko to przydaje całości niezwykłej dramaturgii. Za efekty na płycie odpowiadał Nick Mason (tak wynika z opisu płyty), choć wszyscy muzycy pracowali przy nich wspólnie. 
Nagrania realizowano w studiu Abbey Road. Ciekawostką jest fakt, że przy nagraniach po raz pierwszy wykorzystano układ redukcji szumów Dolby. Niewątpliwie dobrym duchem sesji okazał się Alan Parsons, który pełnił rolę inżyniera dźwięku. Pracował z Pink Floyd już wcześniej, przy Atom Heart Mother. Warto pamiętać, że album rodził się w czasie, gdy trwały prace nad kwadrofonią (m.in. właśnie do demonstracji tego systemu Parsons przygotował swoją symfonię bijących zegarów). Jak wiadomo kwadrofonię później porzucono, zaś obowiązującym przez lata standardem stał się dźwięk stereofoniczny. Parsons, myśląc jednak przyszłościowo poświecił swemu zadaniu sporo czasu i zaangażowania. Nie zarobił zbyt wiele, zyskał jednak pierwszą ze swych nominacji do nagrody Grammy, a świat poznał jego nazwisko. To głównie dzięki jego pracy album brzmi tak dobrze, choć rzecz jasna członkowie Pink Floyd tej opinii nie podzielają... 


Z całością doskonale koresponduje okładka płyty, genialna w swej prostocie. Przedstawia symboliczny rysunek pryzmatu na czarnym tle, z przechodzącą i rozszczepiającą się wiązką światła. Zespół wybrał ów projekt jednogłośnie, w zaledwie kilka minut, spośród kilku propozycji przedstawionych przez firmę Hipgnosis Storma Thorgersona. Taka jednomyślność już więcej chyba nie miała się powtórzyć. Autor projektu tłumaczył symbolikę pryzmatu jako uosobienie ambicji, zaś zdjęcia egipskich piramid, wykonane w podczerwieni i dołączone do projektu w formie plakatu miały przywodzić na myśl potęgę i siły kosmiczne, co w jakiś sposób wiązało się z przesłaniem płyty.




Repertuar nie był zaskoczeniem. Muzycy Pink Floyd grali ów program na licznych koncertach. Fani mogli wręcz prześledzić kolejne etapy przeobrażania się i dojrzewania poszczególnych utworów. Nie próżnowały też pirackie firmy, wydające bootlegi (nielegalne i nieautoryzowane nagrania zespołu), tak więc program ów wielokrotnie pojawił się na rynku jeszcze przed premierą oficjalnej płyty, czasem w zaskakująco dobrej jakości. Nawiasem mówiąc, zespół w czasach swej największej popularności (lata 1966 - 1981) dał ponad tysiąc trzysta koncertów, z czego około trzysta pięćdziesiąt ukazało się bez wiedzy muzyków w formie bootlegów. Pomijając kwestie moralno-prawne, stanowi to olbrzymi materiał porównawczy, pozwalający poznać 
proces twórczy i kolejne etapy rozwoju zespołu. Wprawdzie jakość tych zapisów zwykle jest nienajlepsza, jednak utwory często wypadają nad wyraz atrakcyjnie. 




Dobrze się stało, że w ostatnim czasie dzięki serii Immersion wiele z nich ukazało się oficjalnie, zwykle z poprawionym brzmieniem. Wyjątkowo atrakcyjny pod tym względem okazał się wydany pod koniec ubiegłego roku zestaw Pink Floyd ‎– The Early Years 1965-1972, składający się z dwudziestu siedmiu płyt oraz pięciu analogowych singli z początków kariery zespołu.


Wróćmy jednak do The Dark Side Of The Moon. Mimo dobrego przygotowania i jasnej wizji sam proces nagrania trwał ponad pół roku. Członkowie zespołu pierwszy raz w swej karierze zaprosili do współpracy innych artystów. Warto wyróżnić Dicka Parry'ego, którego saksofon świetnie dobarwił zarówno Money, jak i Us And Them. Genialnym posunięciem było zaangażowanie wokalistki Clare Torry. Jej niezapomniana wokaliza w The Great Gig In The Sky zastąpiła jakiekolwiek słowa. Pierwotnie podczas koncertów w tym miejscu pojawiały się odtwarzane z taśmy cytaty z Biblii. Wokaliza Clare Torry, zmontowana z kilku zarejestrowanych fragmentów opisywała egzystencjalne rozterki lepiej niż jakakolwiek rozprawa filozoficzna.



Z okazji trzydziestej rocznicy wydania albumu w 2003 roku wydano wersję Super Audio CD, z nieco zmienioną okładką. Kolejna reedycja ukazała się w 2011 roku, w serii Experience Edition. Wzbogacono ją o dodatkową płytę z wersją koncertową programu, zarejestrowaną w 1974 na stadionie Wembley. Najbogatsza edycja znalazła się w boksie Immersion Edition. Prócz mnóstwa pamiątek pudełko zawierało trzy płyty audio (tradycyjną wersję, koncert z Wembley oraz ciekawe bonusy), dwie DVD (z różnymi miksami albumu i materiałami wideo) oraz jeden krążek Blu-ray (powielający zawartość DVD). 
Swoją drogą – wyrazy uznania dla speców od marketingu. W końcu ile razy można sprzedać ten sam produkt jedynie nieco go odświeżając i zmieniając opakowanie… Myślę zresztą, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.



The Dark Side Of The Moon jest płytą niezwykłą, pozostaje jednym z symboli minionych lat siedemdziesiątych. Dla wielu jest wyznacznikiem tego, co w muzyce rockowej najwartościowsze. Zwiastuje jednak początek końca. Przestaje być głosem młodego pokolenia, które oczekuje prostego przekazu, bez filozofii i wspinania się na intelektualne wyżyny. Nic dziwnego, że zaledwie dwa lata później na scenie pojawił się Johnny Rotten i jego Sex Pistols w koszulkach z napisem I hate Pink Floyd...
Mimo to, bardzo cenię sobie muzykę tego okresu. Ukształtowała sposób myślenia mojego pokolenia. Jest ważną kartą światowej kultury. Nie wszystkie produkcje z tamtych lat zniosły próbę czasu. Bywało, że ambicje twórców okazywały się większe niż ich realne możliwości. Rozwinięciem i kontynuacją ich poszukiwań jest dzisiejszy rock progresywny. Muzyka rockowa ma różne oblicza. To nie tylko energia, prawda i spontaniczność. Myślę, że jest tam jeszcze miejsce na nieco bardzie wyrafinowane propozycje. 




Planetarium przy Centrum Nauki Kopernik w Warszawie od pewnego czasu proponuje odwiedzającym czterdziestopięciominutowy spektakl laserowy, oparty o The Dark Side of the Moon. To hołd złożony Pink Floyd i ich muzyce. Trudno o lepszą rekomendację. Pokaz ów zyskał uznanie i otrzymał pierwszą nagrodę przyznawaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Pokazów Laserowych ILDA (The International Laser Display Association). 

Cóż, nadszedł czas by znów odkurzyć ten album. Posłucham sobie dzisiaj jednej z sześciu wersji, stojących na półeczce
słuchacz










piątek, 17 marca 2017

Przyjdzie walec i wyrówna, więc róbmy swoje póki jeszcze ciut się chce...







Wiadomość o śmierci Wojciecha Młynarskiego bardzo mnie poruszyła. Jego odejście zasmuciło nie tylko ludzi związanych twórczo z kulturą, lecz także wielu zwykłych zjadaczy chleba, którym bliski jest niebanalny tekst i dobra piosenka. Był autentyczną legendą polskiej piosenki, zresztą współtworzył ją od ponad półwiecza. Sprawił, że stała się ważnym tekstem kultury.

Pierwsze kroki stawiał w warszawskich Hybrydach, jeszcze jako student polonistyki z Uniwersytetu Warszawskiego. Zadebiutował tekstem Po prostu wyjedź w Bieszczady. Już w 1963 roku pojawił się na pierwszej edycji Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, towarzysząc Janinie Ostali z tegoż kabaretu, która śpiewała piosenkę Ludzie to kupią z jego słowami. Piosenkę wyróżniono. Minęło pół wieku, a jej przesłanie jest coraz bardziej aktualne.

Współpracował z warszawskimi kabaretami Dreszczowiec, Owca i U Lopka oraz przez dziesięć lat z kabaretem Dudek. Sam wielokrotnie przyznawał, że to była dla niego prawdziwa szkoła, która go ukształtowała. Tam nauczył się dyscypliny słowa oraz przekazywania ważnych treści w formie skrótu lub powiedzonka. Pisał piosenki dla Wiesława Gołasa, Wiesława Michnikowskiego i Barbary Rylskiej. Prezentował w kraju i zagranicą recitale autorskie. Najbardziej znane to: W co się bawić, Szajba, Wieczór liryczny, Róbmy swoje. Lżejsze, łatwiejsze w odbiorze utwory tworzył dla innych. Sobie pozostawił gatunek, który nazwał felietonem muzycznym. Była to oryginalna forma wypowiedzi, składająca się z zaledwie czterech zwrotek. Miała swój początek i celną pointę. Kreślił tam obraz życia rodzinnego, rozrywek kulturalnych i tęsknot ówczesnego obywatela PRL. Co jednak ciekawe – nigdy nie zdarzyło mu się chwalić ówczesnej władzy. Po 1976 roku, gdy poparł protest przeciwko planowanym zmianom w konstytucji, objęto go zapisem cenzorskim. Mimo to tworzył dalej. W okresie stanu wojennego – wzorem wielu twórców – poparł bojkot telewizji. Teksty Wojciecha Młynarskiego są ponadczasowe. Bywa, że stają się coraz bardziej aktualne.




Tłumaczył piosenki Ch. Aznavoura, G. Brassensa, J. Brela, W. Wysockiego i B. Okudżawy. Dostrzegł wspólną dla nich formułę pewnej lapidarności, którą z powodzeniem przeszczepił do swoich tekstów. Dość wspomnieć jego przekłady Nie opuszczaj mnie, Ogrzej mnie, Ja wbity w kąt, czy niesamowity Amsterdam. To prawdziwe arcydzieła. Współpracował z radiem i telewizją, pisał libretta oper (Henryk VI na łowach, Cień, Awantura w Recco, Wesołego powszedniego dnia, Życie paryskie). Jest również autorem tłumaczenia libretta do polskiej wersji rock opery Jesus Christ Superstar. Jego teksty ukazywały się w tomikach poetyckich, prasie literackiej, tygodnikach i dziennikach. Inspirowało go życie codzienne, ulica, bar oraz przypadkowe rozmowy, których był świadkiem. Był bacznym obserwatorem i krytykiem rzeczywistości. Celnie puentował ją w swych „muzycznych felietonach”. Napisał ponad dwa tysiące tekstów dla niezliczonej rzeszy polskich wykonawców. Był wielokrotnie nagradzany. Po mistrzowsku opanował pełną aluzji formę swych wypowiedzi, prowadząc swego rodzaju grę z cenzurą. Podobnie pisał także po jej upadku w roku 1990, uważając, że mówienie wprost jest dużo mniej atrakcyjne. Zasługi Wojciecha Młynarskiego można wyliczać w nieskończoność, zresztą w ostatnich dniach zrobiły to media, które poświęciły mu sporo miejsca. Udało mu się wychować własną publiczność. Umiał prowokować do myślenia. Pisał o tym co złości, drażni i o tym, co warto zmienić. Czasem wskazywał drogę zdrowego rozsądku. Choć to brzmi jak truizm, to z jego odejściem kończy się w polskiej piosence pewna epoka.


Przyznam, że mam do jego twórczość dość osobisty stosunek. Pamiętam jeden z dawnych programów telewizyjnych, w którym opowiadał o swych początkach. Wspomniał, o spotkaniu z prof. Aleksandrem Bardinim, który poświęcił mu nieco uwagi, po czym zachęcił go do dalszego pisania, lecz prosił, by sam raczej nie śpiewał… Jakiś czas później, po wielkim sukcesie piosenki Niedziela na Głównym Kazimierz Rudzki zalecił, by swe muzyczne felietony zawsze wykonywał osobiście. Zresztą, trudno wyobrazić sobie kogoś, kto mógłby to zrobić lepiej.

Pamiętam też opolski koncert Nas troje - nastroje, poświęcony Agnieszce Osieckiej, Jonaszowi Kofcie i właśnie jemu. Był to rok 1977. Już wówczas został uznany za jeden z trzech najważniejszych filarów polskiej piosenki. Popularność tekstów Osieckiej i Kofty wynikała z zawartej w nich nieuchwytnej nutki poezji. Młynarski przemycał celną ironię, choć potrafił też wzruszyć. Na początku lat dziewięćdziesiątych jego popularność nieco przygasła. Nadeszły inne czasy i nastała inna wrażliwość. Tekst stał się drugorzędny, większą uwagę przykładało się do muzyki. Nie wiem czy był to właściwy kierunek. Piosenki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nuciła cała Polska. Dziś mało kto jest w stanie powtórzyć słowa i melodie współczesnych przebojów. Zabrakło Jeremiego Przybory, nie ma Agnieszki Osieckiej, odszedł także Wojciech Młynarski. Wyróżniała go wyjątkowa lekkość pióra, kultura artystyczna, a przy tym dbałość o urodę języka. Tamtą dobrą tradycję podtrzymuje niewielu. Wymienię Andrzeja Poniedzielskiego, Artura Andrusa...



W czerwcu 2007 grupa Raz Dwa Trzy, zainspirowana sugestią samego autora zarejestrowała w radiowym studiu im. Agnieszki Osieckiej koncert z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. Powstała bardzo dobra płyta. Adam Nowak wybrał te utwory, które ich autor zwykle rezerwował dla siebie. Mimo zmienionej i nieco uwspółcześnionej aranżacji udało się zachować ducha owych muzycznych felietonów. To nie było łatwe, a jednak pełna sala żywo reagującej publiczności była dowodem na to, że twórczość Młynarskiego nie jest reliktem przeszłości. Warto sięgnąć także po wydaną w 2011 roku płytę Niedziela na Głównym, będącą zapisem fragmentów spektaklu pod tym samym tytułem, który został zaprezentowany w ramach 22 Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. W styczniu tego roku ukazał się obszerny zbiór jego tekstów, zatytułowany Od oddechu do oddechu. Podobno zachowana spuścizna artysty jest znacznie większa. Myślę, że jego twórczość potrafi nas jeszcze zaskoczyć. To dobrze, zwłaszcza, że podobno pracował nad swymi tekstami nawet po ich oficjalnej premierze.


Dwa i pół roku temu Polskie Radio wznowiło atrakcyjny pięciopłytowy box, zatytułowany Wojciech Młynarski prawie całość, pierwotnie wydany w 2001 roku. Złożyły się nań dwa krążki z autorskimi wykonaniami, na dwóch kolejnych umieszczono piosenki najwybitniejszych polskich piosenkarzy do jego tekstów, zaś program trzeciego składa się z interpretacji znanych aktorów. Jest to zestaw nie do przecenienia, godny rekomendacji. W 2011 Universal Music w serii Poeci Polskiej Piosenki wydał dwupłytowy album Młynarski - Żyj kolorowo... Ta pozycja jest również godna rekomendacji, przyniosła bowiem interpretacje piosenek (głównie poświęconych miłości) w wykonaniu artystów reprezentujących różne pokolenia i różniących się muzyczną wrażliwością. Są tu Skaldowie, Dwa Plus Jeden, Andrzej Zaucha, Raz Dwa Trzy, Ewa Bem, Hanna Banaszak, Edyta Geppert, Michał Bajor, Anna Maria Jopek, Bogusław Mec, Marcin Rozynek i inni. Oba zestawy wzajemnie się uzupełniają.

W ostatnim okresie swego życia Wojciech Młynarski bardzo ciężko chorował. 26 marca skończyłby 76 lat. Zdarzało się, że z powodu dolegliwości „czasami nie należał do siebie”, jak określiła to Magda Umer. Tak czy inaczej - był człowiekiem wyjątkowym. Był i pozostanie głosem wszystkich wrażliwych pokoleń. I takim chcę go pamiętać.

słuchacz





PS.

Na zakończenie jeszcze małe podsumowanie. 18 marca przypadają trzecie urodziny PÓŁECZKI Z PŁYTAMI, która jest odzwierciedleniem mych muzycznych zainteresowań i realnych zbiorów. Rok temu mogłem pochwalić się łącznie czterdziestoma zamieszczonymi postami oraz siedmioma tysiącami wejść. Statystyka znacznie poprawiła 
się od chwili, gdy zdecydowałem się umieszczać me wpisy regularnie, raz w tygodniu. Przyznaję - nie jest to łatwe i wymaga sporej samodyscypliny.

Dziś liczby wyglądają bardziej zachęcająco. Postów jest ponad dziewięćdziesiąt, a liczba odwiedzin wzrosła do sześćdziesięciu czterech tysięcy. Chyba więc warto.
Dziękując wszystkim czytelnikom za zainteresowanie, pozwolę sobie powtórzyć za Wojciechem Młynarskim: róbmy swoje, póki jeszcze ciut się chce. Może to coś da? Kto wie?...
Absolutnie.





sobota, 11 marca 2017

Niemen mniej znany – kilka myśli po premierze płyty Natalii Niemen









Płyta Natalii Niemen nie była dla mnie zaskoczeniem. Kilka lat temu Fundacja im. Czesława Niemena zaproponowała cykl trzydniowych interdyscyplinarnych spotkań-konferencji, poświęconych popularyzacji jego twórczości. Na stronie fundacji można odnaleźć szczegółowy program dwóch takich spotkań, z jesieni 2013 roku. Złożyły się nań warsztaty muzyczne, wystawa fotografii, prezentacja felietonów publikowanych wcześniej przez Niemena w miesięczniku Tylko Rock oraz cykl wykładów Piotra Chlebowskiego. Zwieńczeniem konferencji był koncert Natalii Niemen, zatytułowany Niemen mniej znany, złożony z jej własnych interpretacji utworów wybranych z dwóch ostatnich albumów Czesława - Terra Deflorata oraz spodchmurykapelusza. Niestety, nie było mi dane uczestniczyć w owych spotkaniach, więc trudno mi o nich szerzej pisać. Mą ciekawość wzbudziły szczególnie owe koncerty, bowiem Natalii Niemen towarzyszyli znani instrumentaliści, którzy wspólnie z córką artysty podjęli próbę przearanżowania jego dzieł, stworzonych pierwotnie na elektroniczną Robotestrę. Program ten Natalia Niemen prezentowała także przy innych okazjach. 





Twórczość Czesława Niemena inspirowała także innych twórców, którzy interpretowali ją w różnoraki sposób. W 2007 roku ukazała się płyta chóru Proforma pod tytułem Niemen a cappella, a w 2009 roku Janusz Radek wydał album Dziwny Ten Świat _opowieść Niemenem, będący zapisem koncertu złożonego z przebojów Czesława. Dwa lata później Stanisław Soyka zaprezentował program W hołdzie Mistrzowi, natomiast w 2012 roku wrocławski zespół Soundrise wydał album Niemen nieznany, oparty na jego dorobku. Kompozycje Niemena stały się również punktem wyjścia dla frapujących improwizacji jazzowych, opublikowanych w 2009 roku na płycie Artura Dutkiewicza Niemen – improwizacje. To jedynie wybrane przykłady, potwierdzające jednak fakt, że wbrew opinii niektórych krytyków muzyka Niemena żyje i dalej potrafi inspirować.

Natalia Niemen zadebiutowała przed laty płytą Na opak, którą dziś wspomina raczej niechętnie. Bardziej znana jest z występów w ekumenicznym chórze gospel Trzecia Godzina Dnia oraz ze współpracy z formacją New Life'm. Jej osobowość i głos sprawia, że jest na dzisiejszej krajowej scenie muzycznej postacią rozpoznawalną, choć czasem kontrowersyjną. Album Niemen mniej znany jest w zasadzie jej pierwszą poważną autorską wypowiedzią. Płyta dojrzewała dość długo, zresztą sama artystka wyjawia, że nie miała specjalnego parcia do robienia tzw. wielkiej kariery. Woli czas przeznaczyć rodzinie, która jest dla niej wartością zasadniczą. Wydana kilkanaście dni temu płyta jest jej własną wizją późnych, stosunkowo mało znanych kompozycji z dwóch ostatnich albumów jej ojca.




Pierwszy z nich ukazał się w 1989 roku. Znalazły się na nim dalekie od optymizmu refleksje artysty nad światem i człowieczeństwem. Już sam tytuł, dający się przetłumaczyć jako Ziemia pozbawiona dziewictwa, lub wręcz Ziemia pogwałcona sugerował ich ton. W niczym nie przypominały owych kilku nieśmiertelnych przebojów, stale obecnych w mediach i najczęściej w powszechnej świadomości z nim kojarzonych. Teksty, czy też „wierszydła” – jak sam je określił, były filozoficzną rozprawą z absurdami współczesności oraz świadomą samokrytyką istoty ludzkiej, zdającej sobie sprawę ze swej niedoskonałości. Stanowiły kontynuację i rozwinięcie poetyki Niemena tkwiącej korzeniami w stylistyce Norwida, jednak w porównaniu do wcześniejszych prób literackich okazały się znacznie dojrzalsze. Były również pewną deklaracją filozoficzną, zaś muzyka i wielogłosowy śpiew kreowały poważny i refleksyjny nastrój. Dwa lata później album ukazał się w nieco rozszerzonej wersji cyfrowej. Niemen sam był autorem, kompozytorem, wykonawcą, reżyserem dźwięku, producentem i projektantem oprawy graficznej. Dariusz Michalski w swej książce Niemen. Czy go jeszcze pamiętasz? nazwał ją jedyną w tym okresie polską produkcją, mogącą śmiało konkurować ze światową czołówką kompozytorów muzyki elektronicznej. Mimo to, krajowa krytyka mówiła o niej skąpo, a radio, goniące za muzyczną modą, też nie znalazło dla niej miejsca. 



Płyta przemknęła niczym meteor i zniknęła. Krytyka już wcześniej zaszufladkowała artystę jako muzycznego autsajdera, opatrując go etykietą „twórczość trudna i niezrozumiała”. Mało który z recenzentów podjął trud rzeczowej analizy. Pojawiły się za to wiele głosów krytycznych, powielających obiegowe opinie. Grzegorz Brzozowicz w Magazynie Muzycznym napisał: Jedno wiem na pewno, nie jest to rock. (…) Śmiem twierdzić, że elektronika zabiła muzykę Niemena już kilkanaście lat temu. Stała się ona chłodna, a aranżacje przesłoniły podstawowy atut artysty - głos. Filip Łobodziński w pisemku Rock’n’Roll posądził Niemena o szerzenie ziejącej kaznodziejstwem eko-ideologii, nie dostrzegając głęboko humanistycznego przesłania płyty, a Leszek Bugajski (Uroda 6/2000), zarzucając płycie pretensjonalność a tekstom grafomaństwo, pozwolił sobie nawet na zakwestionowanie całego dorobku artystycznego Niemena i jego wkładu w rozwój polskiej sceny muzycznej. 






Nic dziwnego, że po takim przyjęciu artysta zamilkł na dwanaście lat. Kolejny album, zatytułowany spodchmurykapelusza ukazał się dopiero w listopadzie 2001 roku. Podobnie jak wcześniej – muzykę, teksty i projekt graficzny Niemen przygotował samodzielnie. Powiedział o niej: To dalszy ciąg moich rozważań nad kondycją człowieka – i tyle. Kondycją karlejącą tak, że już nic innego nie ciśnie mi się na usta i pod pióro, jak tylko pamflety i utyskiwania, co najwyżej nieustanne, aż do znudzenia, wskazywanie drogi. Ja nie chcę epatować ludzi pięknym światem. (…) Norwid, piętnując ludzi, mówił, że kalają własne gniazdo, a przecież wskazywał im drogę (…) I moja płyta jest cała z Norwida. (…) Z jego estetyki. I z jego filozofii. (D. Michalski, Niemen. Czy go jeszcze pamiętasz?, s. 351). Płyta wymagała spokojnej i rzeczowej oceny. Niestety, podobnie jak wcześniejsza, nie zyskała aprobaty krytyki. Zarzucono jej tekstowy radykalizm i brzmienie tkwiące w estetyce lat osiemdziesiątych. Radiowi prezenterzy uznali, że nie trafi w upodobania młodego pokolenia. Wracając do niej po latach mam wrażenie, że po prostu jej nie docenili. Muzyka broni się, jest nawet mniej radykalna od wypełniającej poprzedni album, zresztą w tym przypadku nie jest najważniejsza. Całość ma znacznie głębsze przesłanie. Jest rozwinięciem filozofii zawartej w albumie Terra Deflorata, jednak w nieco innej formie. Składa się z dwunastu bardzo osobistych utworów, w których wizja ludzkości i człowieka daleka jest od optymizmu. Krytyka zarzuciła tekstom pretensjonalność, choć łatwo można dostrzec, że był to podszyty ironią rozrachunek z przeszłością i pożegnanie. I niemal testament. 
Sława to dla mnie bzdura kompletna… - słowa te padły z ust Niemena w dokumentalnym filmie Sukces Marka Piwowskiego. Czy jednak taki scenariusz artysta miał na myśli? Obie płyty od momentu swej premiery nie były wznawiane, stąd też dziś są bardzo mało znane. Dotyczy to zresztą sporej części jego dorobku.




Inicjatywa córki Czesława Niemena, polegająca na przypomnieniu tych kompozycji wydaje się ze wszech miar słuszna, choć z pewnością nie wypełni luki w dyskografii. Przyznam, że od chwili, gdy album Natalii Niemen pojawił się w zapowiedziach, oczekiwałem go z mieszanymi uczuciami. Mimo wszystko postanowiłem zaryzykować, choćby ze względów kolekcjonerskich. Zapowiedzi brzmiały obiecująco. Płytę promował ciekawie zrealizowany teledysk do utworu Pojutrze szary pył, który nawiązywał swym przesłaniem do przypowieści o synu marnotrawnym. W sieci odnalazłem jeszcze trzy inne filmy promocyjne, zarejestrowane podczas pracy nad wydawnictwem. Apetyt rósł, a sceptycyzm wyraźnie malał. Wreszcie mogłem płytę włożyć do odtwarzacza. Po kilku przesłuchaniach uczciwie przyznaję – jest naprawdę dobra. Z pewnością będę do niej wracał. Oczywiście nie zastąpi oryginału, jednak nie taka była intencja artystki. Nie jest to także kolejna płyta Czesława Niemena – i o tym trzeba pamiętać. Trzeba otworzyć się na jej przesłanie i pozbyć się uprzedzeń. Nie chcę używać tu dosadnego stwierdzenia o rozkuwaniu, doskonale znanego fanom artysty.




Natalia Niemen wraz z zespołem dokonała trudnej sztuki. Udało jej się przełożyć skomplikowane faktury brzmieniowe elektronicznej Robotestry na współczesny język żywej muzyki. Duża w tym zasługa doskonałych instrumentalistów i producenta płyty. Każdy z nich (a lista jest dość długa) włożył w projekt sporo serca. Dało to zaskakujący efekt, bowiem powstały kompozycje będące twórczym rozwinięciem przesłania oryginału. Słuchacze dobrze znający oryginalne wersje z pewnością zauważą w wielu miejscach 
bardzo czytelne nawiązania. Aranżacje są różnorodne, zarówno rockowe, jak i z pogranicza smooth jazzu. Interpretacja Natalii Niemen jest również unikalna, pełna emocji i serca. Artystka podeszła do tych pieśni z szacunkiem, a przez lata chyba także w pewnym sensie do nich dojrzała. Mimo pietyzmu i szacunku, jakim je otoczyła udało jej się stworzyć w pełni autonomiczną wizję. Jej głos, w którym słychać dalekie echa wokalistyki ojca okazał się tu wielkim atutem. Płyta różni się brzmieniem, zachowuje jednak zamysł oryginału. Jest wielowątkowa, przemyślana, a przy tym logiczna i na szczęście daleka od sztucznej pomnikowości. 

Warto zwrócić uwagę na kompozycję Począwszy od Kaina, zaśpiewaną w duecie z Krzysztofem Zalewskim wręcz brawurowo. Utwór kipi od emocji (świetny Piotr Baron na saksofonie tenorowym). Następująca bezpośrednio po nim minimalistyczna Zezowata bieda, wykonana jedynie przy dźwiękach fortepianu (Paweł „Bzim” Zarecki) wypada równie emocjonalnie. Zwraca uwagę Spojrzenie za siebie, bliskie atmosferze oryginału, dzięki wykorzystaniu delikatnych elektronicznych barw. Jednym z najważniejszych utworów jest kompozycja spodchmurykapelusza, która kończyła ostatnią płytę Niemena, będąc niejako pozostawionym przesłaniem artysty. Subtelna aranżacja i sugestywnie przekazane ważkie słowa budzą wzruszenie i każą się na chwilę zatrzymać… Nawet piosenka Jagody szaleju, pomyślana przez Czesława Niemena jako pastisz i niezbyt przeze mnie lubiana, w jej wykonaniu wypada dużo bardziej przekonywająco. 




Uwagę przykuwa znajoma okładka. Pół wieku temu to spojrzenie znał każdy, kto choć w niewielkim stopniu interesował się krajową sceną muzyczną. W hipnotyzującym spojrzeniu trudno nie dostrzec podobieństwa, wszak to oczy ojca i córki. Dziś, dokładnie pięćdziesiąt lat po premierze albumu Dziwny jest ten świat córka Czesława Niemena chce również powiedzieć coś ważnego. Coś przypomnieć. Własnym głosem. Trzeba posłuchać, dopiero później można oceniać.

słuchacz








piątek, 3 marca 2017

Deep Purple – w oczekiwaniu na finał…






"Purpurowa" zawartość mojej półeczki


Za niespełna trzy miesiące ponownie wystąpi w naszym kraju Deep Purple, niekwestionowana legenda rocka. Planowane są dwa koncerty: 23 maja w łódzkiej Atlas Arenie i dzień później w katowickim Spodku. Nie byłoby w tym nic sensacyjnego, wszak „Głęboka Purpura” gościła już w Polsce kilka razy, gdyby nie fakt, że ma być to trasa pożegnalna, nazwana The Long Goodbye Tour, promująca ostatni (ponoć) album zespołu, zatytułowany inFinite. Cóż, łza mi się w oku zakręciła, nie pomógł nawet fakt, że muzycy chcą żegnać się z fanami prawie dwa lata…
No, zobaczymy. Bruce Payne – menadżer zespołu z uśmiechem mówi „nigdy nie mów nigdy”, a Don Airey, grający z Purplami na klawiszach od 2002 roku wspomina w wywiadzie dla Vintagerock, że Ozzy czuje się wyjątkowo źle na muzycznej emeryturze i nie wie, co ze sobą zrobić… Czas pokaże, wszak wyjątkowo przewrotna historia rocka nie takie wolty już widziała, a o rozpadzie i końcu Deep Purple słyszę już od 1976 roku…

Wnętrze sześciopłytowego boxu LISTEN, LEARN, READ ON

A tak na marginesie, przecieki z zapowiadanego na początek kwietnia albumu inFinite brzmią wyjątkowo atrakcyjnie. Jego producentem, podobnie jak w przypadku poprzedniej płyty jest Bob Ezrin. Ten sam, który pracował dla Pink Floyd, Roda Stewarta, Petera Gabriela, Jane’s Addiction i Kiss. Ostatnia, jak dotąd dziewiętnasta studyjna płyta kwintetu, zatytułowana Now What?!  (z 2013 roku) była naprawdę bardzo dobra, a najnowsza ma być ponoć jeszcze mocniejsza, rzekomo bardziej progresywna. Nawet studio w Nashville wynajęto to samo, co poprzednio…

Dwie, ostatnie jak dotąd płyty studyjne

Wspomniana wcześniej łza nie była przypadkowa. Deep Purple był przed laty jednym z moich ulubionych zespołów, z zapałem kolekcjonowałem ich nagrania na poczciwej zetce. Zresztą lubię ich do dziś, choć nie bezkrytycznie. Na mojej półeczce kapela jest dość licznie reprezentowana (naliczyłem blisko czterdzieści tytułów). Oczywiście stoi tam cała klasyka oraz co ważniejsze koncerty. Bywają dni, kiedy do nich wracam i chętnie oddaję się wspomnieniom sprzed wielu lat. Jak przez mgłę widzę wówczas album Burn z głowami muzyków płonącymi jako świece, stojący na wystawie komisu za jedyne niebotyczne 700 zł, a w uszach pobrzmiewa mi Made in Japan, słuchany z kumplem ze stilonowskiej kasety na jego MK125. Gdybyśmy wówczas mogli obejrzeć owe archiwalne koncerty, dziś już bez trudu dostępne na DVD…


Wybrane wydawnictwa koncertowe w wersji DVD

Dynamiczna i pełna zaskakujących zwrotów kariera Deep Purple mogłaby stać się tematem ciekawej powieści obyczajowej, z wieloma wątkami sensacyjnymi. Zespół wystartował debiutancką płytą w maju 1968 roku. Nie minęły dwa lata, a mógł poszczycić się już pięcioma (sic!) albumami, w tym jednym nagranym na żywo, z Royal Philharmonic Orchestra prowadzoną przez maestro Malcolma Arnolda. Warto wspomnieć o tej płycie, gdyż okazała się ciekawą, choć incydentalną wycieczką zespołu w krainę art rocka. Kompozycja Jona Lorda, klawiszowca grupy, zatytułowana Concerto for Group and Orchestra była wyrazem jego zainteresowań muzyką klasyczną. Trzyczęściowy utwór ocierał się nieco o Rachmaninowa, Sibeliusa i Mahlera, choć takie porównanie to oczywiście duże stylistyczne uproszczenie. Pierwsza część kompozycji zdominowana była przez tradycyjnie brzmiącą orkiestrę, w drugiej pierwsze skrzypce grał zespół (zaśpiewał nawet Ian Gillan, który właśnie zastąpił przy mikrofonie Roda Evansa), natomiast trzecia była pomyślana jako swoisty dialog orkiestry i zespołu. Nie mnie sądzić, czy była to próba udana (w tym samym okresie z orkiestrą eksperymentował także Pink Floyd). Mimo to czasem wracam do tej płyty. Mam do niej sentyment. Szczególnie ciekawa jest wersja wideo. Warto przyjrzeć się publiczności, która przybyła wówczas do nobliwej Royal Albert Hall…

Dorobek zespołu z lat 1968-1970

Zespół ewidentnie poszukiwał własnej drogi. Trzy pierwsze płyty są tego dowodem. Znalazł się na nich stylistyczny miszmasz, począwszy od kompozycji The Beatles i Jimiego Hendrixa po flirt Jona Lorda z klasyką. Po owym pamiętnym koncercie w Royal Albert Hall muzyczny ster zespołu przejął Ritchie Blackmore, zaś Lord swe fascynacje zaczął realizować na własne konto (Gemini Suite, Sarabande, Windows itp.) Nawiasem mówiąc, inspiracje Blackmore'a były równie rozległe. Potrafił zagrać szybko i agresywnie, choć nie krył sympatii dla klimatów renesansowych, dworskich menuetów i folk rocka (co zresztą zostało mu do dziś). Muzyka Deep Purple stała się zdecydowanie cięższa, a potężnie brzmiący głos Gillana, który mógł wówczas zaśpiewać wszystko (dość wspomnieć tytułową rolę w Jesus Christ Superstar) zyskał naprawdę godną oprawę. Wydany w 1970 roku Deep Purple In Rock okazał się początkiem najbardziej udanego okresu w karierze zespołu, zarówno twórczo jak i komercyjnie. Wyraziste i agresywne organy Lorda,  ciężkie riffy Blackmore'a, solidny podkład basowy Rogera Glovera oraz mocna i precyzyjna perkusja Iana Paice'a stworzyła nową muzyczną jakość. To na tej płycie znalazł się pozornie łagodny Child in Time, z kolejnymi taktami nabierający niezwykłości, mocy i dramatyzmu, wyróżniający się zapadającą w pamięć wokalizą Iana Gillana. 

Jubileuszowe wydania kanonu

Kolejne wydawnictwa potwierdziły słuszność obranego kierunku. 15 września 1971 ukazał się album Fireball, a już niespełna pół roku później Machine Head, ówczesne opus magnum zespołu. To tam umieszczono nieśmiertelny Smoke on the Water,  zainspirowany pożarem kasyna w szwajcarskim Montreux. Pochodzące z tego samego krążka Highway Star i Space Truckin' niewiele mu ustępują. Płyta była niesamowita, choć nagrania powstały w zamkniętym na zimę szwajcarskim Grand Hotelu. Muzycy pracowali w hotelowym holu, wśród plątaniny kabli, walcząc ze sprzętem i przejmującym zimnem. Mimo to atmosfera była dobra, co przełożyło się na muzykę. Był to niezwykle pracowity okres w karierze zespołu. Muzycy koncertowali zarówno w USA, jak i w Japonii, a płyta Made in Japan, która powstała przy tej okazji do dziś uznawana jest za niedościgniony wzór koncertu rockowego.


Wybrane wydawnictwa koncertowe oraz jubileuszowe

Mordercze tempo stało się nieuniknionym zarzewiem konfliktów. W ciągu kolejnych dwóch lat zespół przeżył zmiany personalne, a po wydaniu czterech płyt zamilkł na blisko dziesięć lat. Powrócił w 1984 roku, w wielkim stylu i w najlepszym składzie. Ale to już opowieść na inną okazję. Z pewnością do tematu będę wracał, bo naprawdę warto. Póki co – czekam na zapowiadaną płytę. Szkoda, że ponoć ostatnią.

słuchacz