piątek, 24 marca 2017

Ciemna strona Księżyca. Czterdzieści i cztery lata po premierze






Dzisiaj przypada czterdziesta czwarta rocznica premiery legendarnej płyty Pink Floyd The Dark Side Of The Moon. Album jak dotąd znalazł na świecie ponad pięćdziesiąt milionów nabywców. Choć Thriller Michaela Jacksona wynikami sprzedaży przebił go ponad dwukrotnie, a co najmniej kilku wykonawców również zbliżyło się do tego poziomu (podobny wynik ma np. Back in Black AC/DC), to jest to pozycja niewątpliwie bardzo ważna. Na liście bestsellerów tygodnika Bilboard królowała niepodzielnie przez siedemset czterdzieści jeden tygodni, czyli czternaście lat. Wprawdzie źródła nie są tu konsekwentne, jednak tendencja jest wyraźna (dane podaję za rankings.com i Wikipedią). To wystarczający powód, by poświęcić jej nieco uwagi. 



Po pierwsze – czy najlepsza? Tu nawet zdania znawców twórczości Pink Floyd są podzielone, wszak konkurencja jest spora – Wish You Were Here, Animals, The Piper at the Gates of Dawn… Opinii jest niemal tyle, co oceniających. Wszyscy jednak są zgodni, że jest to jedna z najważniejszych płyt w historii muzyki rozrywkowej. Był to ósmy studyjny album zespołu, zwiastujący zmianę dotychczasowego obszaru muzycznych poszukiwań. Muzycy stopniowo zaczęli odchodzić od długich psychodelicznych suit na rzecz bardziej zwartych kompozycji, z czytelniejszym przekazem. The Dark Side Of The Moon to płyta, do której wraca się co jakiś czas i ponownie odkrywa jej bogactwo. Jej zróżnicowanie sprawia, że nawet po wielokrotnym przesłuchaniu nie nuży. Cała koncepcja albumu została dokładnie przemyślana, choć nie do wszystkich trafia jej przekaz. Jest dość mroczna i raczej mało optymistyczna. Wszystkie teksty napisał Roger Waters, inspirując się ponadczasowymi problemami natury ludzkiej. Powstał wzorcowy album koncepcyjny, gdzie tekst i muzyka są spójne, choć pozostawiają margines dla własnej interpretacji. Całości dopełnia doskonała produkcja i dbałość o najdrobniejsze szczegóły. Dla mnie – pozostaje absolutnie skończonym dziełem, które trudno analizować fragmentami. Jest to monolit, który najlepiej przemawia w całości i tak zwykle jej słucham. Przez wiele lat czyniłem to nie angażując się w warstwę tekstową. W takiej formie album również się bronił. Teksty zacząłem analizować znacznie później. Są równie ważne, dotykają problemów egzystencjalnych, szaleństwa, nieuchronności przemijania, chciwości, strachu przed śmiercią oraz złudnej pogoni za szczęściem, pieniędzmi i blichtrem. W obliczu nieuchronnego końca te wartości i tak okazują się bezwartościowym bagażem. Można polemizować z tak przedstawioną wizją świata, można się z nią nie zgadzać, jednak ma ona tę wartość, że zmusza do refleksji, a czasem do rewizji własnych poglądów.




Ważnym elementem jest bogactwo efektów dźwiękowych, które w zasadzie są integralną częścią muzyki. Bicie serca, biegnący z wysiłkiem człowiek, odgłosy lotniska, sardoniczny śmiech, brzęk pieniędzy, wyrwane z kontekstu zdania, czy choćby poprzedzająca Time prawdziwa symfonia zegarowa – wszystko to przydaje całości niezwykłej dramaturgii. Za efekty na płycie odpowiadał Nick Mason (tak wynika z opisu płyty), choć wszyscy muzycy pracowali przy nich wspólnie. 
Nagrania realizowano w studiu Abbey Road. Ciekawostką jest fakt, że przy nagraniach po raz pierwszy wykorzystano układ redukcji szumów Dolby. Niewątpliwie dobrym duchem sesji okazał się Alan Parsons, który pełnił rolę inżyniera dźwięku. Pracował z Pink Floyd już wcześniej, przy Atom Heart Mother. Warto pamiętać, że album rodził się w czasie, gdy trwały prace nad kwadrofonią (m.in. właśnie do demonstracji tego systemu Parsons przygotował swoją symfonię bijących zegarów). Jak wiadomo kwadrofonię później porzucono, zaś obowiązującym przez lata standardem stał się dźwięk stereofoniczny. Parsons, myśląc jednak przyszłościowo poświecił swemu zadaniu sporo czasu i zaangażowania. Nie zarobił zbyt wiele, zyskał jednak pierwszą ze swych nominacji do nagrody Grammy, a świat poznał jego nazwisko. To głównie dzięki jego pracy album brzmi tak dobrze, choć rzecz jasna członkowie Pink Floyd tej opinii nie podzielają... 


Z całością doskonale koresponduje okładka płyty, genialna w swej prostocie. Przedstawia symboliczny rysunek pryzmatu na czarnym tle, z przechodzącą i rozszczepiającą się wiązką światła. Zespół wybrał ów projekt jednogłośnie, w zaledwie kilka minut, spośród kilku propozycji przedstawionych przez firmę Hipgnosis Storma Thorgersona. Taka jednomyślność już więcej chyba nie miała się powtórzyć. Autor projektu tłumaczył symbolikę pryzmatu jako uosobienie ambicji, zaś zdjęcia egipskich piramid, wykonane w podczerwieni i dołączone do projektu w formie plakatu miały przywodzić na myśl potęgę i siły kosmiczne, co w jakiś sposób wiązało się z przesłaniem płyty.




Repertuar nie był zaskoczeniem. Muzycy Pink Floyd grali ów program na licznych koncertach. Fani mogli wręcz prześledzić kolejne etapy przeobrażania się i dojrzewania poszczególnych utworów. Nie próżnowały też pirackie firmy, wydające bootlegi (nielegalne i nieautoryzowane nagrania zespołu), tak więc program ów wielokrotnie pojawił się na rynku jeszcze przed premierą oficjalnej płyty, czasem w zaskakująco dobrej jakości. Nawiasem mówiąc, zespół w czasach swej największej popularności (lata 1966 - 1981) dał ponad tysiąc trzysta koncertów, z czego około trzysta pięćdziesiąt ukazało się bez wiedzy muzyków w formie bootlegów. Pomijając kwestie moralno-prawne, stanowi to olbrzymi materiał porównawczy, pozwalający poznać 
proces twórczy i kolejne etapy rozwoju zespołu. Wprawdzie jakość tych zapisów zwykle jest nienajlepsza, jednak utwory często wypadają nad wyraz atrakcyjnie. 




Dobrze się stało, że w ostatnim czasie dzięki serii Immersion wiele z nich ukazało się oficjalnie, zwykle z poprawionym brzmieniem. Wyjątkowo atrakcyjny pod tym względem okazał się wydany pod koniec ubiegłego roku zestaw Pink Floyd ‎– The Early Years 1965-1972, składający się z dwudziestu siedmiu płyt oraz pięciu analogowych singli z początków kariery zespołu.


Wróćmy jednak do The Dark Side Of The Moon. Mimo dobrego przygotowania i jasnej wizji sam proces nagrania trwał ponad pół roku. Członkowie zespołu pierwszy raz w swej karierze zaprosili do współpracy innych artystów. Warto wyróżnić Dicka Parry'ego, którego saksofon świetnie dobarwił zarówno Money, jak i Us And Them. Genialnym posunięciem było zaangażowanie wokalistki Clare Torry. Jej niezapomniana wokaliza w The Great Gig In The Sky zastąpiła jakiekolwiek słowa. Pierwotnie podczas koncertów w tym miejscu pojawiały się odtwarzane z taśmy cytaty z Biblii. Wokaliza Clare Torry, zmontowana z kilku zarejestrowanych fragmentów opisywała egzystencjalne rozterki lepiej niż jakakolwiek rozprawa filozoficzna.



Z okazji trzydziestej rocznicy wydania albumu w 2003 roku wydano wersję Super Audio CD, z nieco zmienioną okładką. Kolejna reedycja ukazała się w 2011 roku, w serii Experience Edition. Wzbogacono ją o dodatkową płytę z wersją koncertową programu, zarejestrowaną w 1974 na stadionie Wembley. Najbogatsza edycja znalazła się w boksie Immersion Edition. Prócz mnóstwa pamiątek pudełko zawierało trzy płyty audio (tradycyjną wersję, koncert z Wembley oraz ciekawe bonusy), dwie DVD (z różnymi miksami albumu i materiałami wideo) oraz jeden krążek Blu-ray (powielający zawartość DVD). 
Swoją drogą – wyrazy uznania dla speców od marketingu. W końcu ile razy można sprzedać ten sam produkt jedynie nieco go odświeżając i zmieniając opakowanie… Myślę zresztą, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.



The Dark Side Of The Moon jest płytą niezwykłą, pozostaje jednym z symboli minionych lat siedemdziesiątych. Dla wielu jest wyznacznikiem tego, co w muzyce rockowej najwartościowsze. Zwiastuje jednak początek końca. Przestaje być głosem młodego pokolenia, które oczekuje prostego przekazu, bez filozofii i wspinania się na intelektualne wyżyny. Nic dziwnego, że zaledwie dwa lata później na scenie pojawił się Johnny Rotten i jego Sex Pistols w koszulkach z napisem I hate Pink Floyd...
Mimo to, bardzo cenię sobie muzykę tego okresu. Ukształtowała sposób myślenia mojego pokolenia. Jest ważną kartą światowej kultury. Nie wszystkie produkcje z tamtych lat zniosły próbę czasu. Bywało, że ambicje twórców okazywały się większe niż ich realne możliwości. Rozwinięciem i kontynuacją ich poszukiwań jest dzisiejszy rock progresywny. Muzyka rockowa ma różne oblicza. To nie tylko energia, prawda i spontaniczność. Myślę, że jest tam jeszcze miejsce na nieco bardzie wyrafinowane propozycje. 




Planetarium przy Centrum Nauki Kopernik w Warszawie od pewnego czasu proponuje odwiedzającym czterdziestopięciominutowy spektakl laserowy, oparty o The Dark Side of the Moon. To hołd złożony Pink Floyd i ich muzyce. Trudno o lepszą rekomendację. Pokaz ów zyskał uznanie i otrzymał pierwszą nagrodę przyznawaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Pokazów Laserowych ILDA (The International Laser Display Association). 

Cóż, nadszedł czas by znów odkurzyć ten album. Posłucham sobie dzisiaj jednej z sześciu wersji, stojących na półeczce
słuchacz










4 komentarze:

  1. zakochałam się z Pink Floyd mając 15 lat czyli strasznie dawno temu. Pierwsze co usłyszałam było Shine on you crazy diamont. Lata minęły a ja wciąż pamiętam tamtą chwilę i te dreszcze, to COŚ, co sprawiło, że wrosłam w podłogę w przedpokuju u mojej przyjaciółki a potem przełamując niesmiałość wobec jej starszego, strasznie przyjstojnego brata, zapytałam co to za muzyka...
    Dark side poznałam później i nie umiem powiedziec kiedy, ale Time miało szczególne miejsce w duszy rozmarzonej, oderwanej od życia nastolatki.
    Wtedy, w latach 80-tych nie było łatwo o płyty, kasety, słuchało się radia i nagrywało.To zapewne kochany Pan Kaczkowski umożliwił mi wysłuchanie tej płyty w całości i nagranie sobie na kasetowym Grundigu. Jakość tego nagrania pewnie dziś rozśmieszyłaby współczesnych audiofili, ale nam musiało wystarczyć. I wystarczało.
    Niedawno znów odłuchałam wielką czwórkę: The Wall, Dark Side of The Moon, Wish You Were Here oraz Final Cut. Żadna się nie zestarzała, nadal porywają, nadal sprawiają, że potrafię zastygnąć bez ruchu by nie uronić ani jednego dźwięku.
    Pink Floydów można nie lubić (czego, co prawda, nie rozumiem) ale nie da się ukryć: jest to muzyka, która w historii kultury już ma swoje miejsce.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za ciekawy komentarz. Mam wrażenie, że reprezentujemy to samo pokolenie i pewnie dlatego mamy podobne wspomnienia. Również trudno mi mieć obiektywny stosunek do twórczości Pink Floyd, bowiem niemal wychowałem się na niej, a audycje Piotra Kaczkowskiego w dużym stopniu ukształtowały moją muzyczną wrażliwość. Później poznałem inną muzykę lecz dla PF zawsze miałem wielki sentyment. Wracam do nich co jakiś czas i stwierdzam, że stale mnie fascynują. Pozdrawiam i zapraszam częściej na moją Półeczkę z płytami.

    OdpowiedzUsuń