piątek, 7 października 2016

Wykrzywiony portret podwójny ostatniej rodziny




Jestem skrajnym pesymistą,
ale żywię nadzieję na to, że się mylę.
(Z. Beksiński)







W ubiegłą środę wybrałem się do kina, by obejrzeć nagrodzony na festiwalach w Locarno i Gdyni film Jana P. Matuszyńskiego Ostatnia rodzina. Poświęcono mu ostatnio w mediach wiele miejsca, a że do tematu mam osobisty stosunek, stąd wiedziony ciekawością pragnąłem skonfrontować wizję reżysera z własną. Charakterystyczny głos i pióro Tomasza Beksińskiego, jak zapewne wielu mych rówieśników, znałem jedynie z programów radiowych, felietonów publikowanych na łamach miesięcznika Tylko Rock oraz świetnych filmowych list dialogowych, a zwłaszcza cyklu przygód Agenta 007. Z twórczością jego ojca Zdzisława zetknąłem się już w latach siedemdziesiątych i od tego okresu z różną intensywnością pobudzała mą wyobraźnię. Z relacji osób, które znały artystę wynika, że był on człowiekiem pogodnym, serdecznym i ciepłym, choć nie pozbawionym skrywanych fobii. Przeciwieństwem były jego dzieła - mroczne, katastroficzne, czasem wręcz przerażające. Mimo pesymizmu i mroku czasem pojawiało się na nich światło, niczym furtka do nadziei. Wiesław Banach dość trafnie scharakteryzował je fragmentem 23. Psalmu Dawida: Choćbym chodził ciemną doliną zła się nie ulęknę. Dodał przy tym, że Beksiński zatrzymał się w połowie tego zdania...






Wnikliwi czytelnicy mego bloga zapewne znają wpisy poświęcone obu postaciom. Nic więc dziwnego, że na film czekałem z dużym zainteresowaniem, podsycanym publikowanymi zwiastunami. Obejrzałem go i... wyszedłem z kina z bardzo mieszanymi uczuciami. Dlaczego?

Sprawa jest dość złożona. Rok temu z uwagą przeczytałem świetną książkę Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińscy Portret podwójny. Lektura nie była łatwa, często ją odkładałem, by wrócić po kilku dniach. Wnikliwie opisane dzieje, styl życia i relacje rodzinne dalekie były od typowych. Nie sposób jednak posądzać autorkę o stronniczość, bowiem dotarła do bardzo wielu źródeł i osób.




Jakiś czas później przeczytałem dzienniki Zdzisława Beksińskiego. Poprzedzone zostały wyczerpującym wprowadzeniem, a właściwie rozmową Jarosława Mikołaja Skoczenia z Wiesławem Banachem, dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku, a prywatnie przyjacielem artysty. To właśnie jemu i prowadzonej przez niego placówce twórca zapisał w testamencie cały swój dorobek. Stąd też owo muzeum, znajdujące się w rodzinnym mieście malarza, posiada największy na świecie zbiór jego prac, liczący blisko sześćset eksponatów. Odtworzono w nim również pokój z warszawskiego Służewa, w którym dzieła te powstawały. Dzienniki ukazały się pod tytułem Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia. Obejmują zapiski z lat 1993-2005, a kończą się notatką sporządzoną w dniu tragicznej śmierci malarza. Wpisy niemal niezmiennie otwierają informacje o stanie pogody i aktualnej temperaturze, później autor przechodzi do opisu dnia i wydarzeń z nim związanych. Notatki są prowadzone systematycznie, codziennie lub co drugi dzień, choć czasem zdarzają się dłuższe przerwy. Bywają fragmenty dłuższe i bardzo krótkie, najczęściej są beznamiętnym sprawozdaniem z zakończonego dnia. Przejmujące wrażenie robią opisane w podobnym stylu przygotowania do pogrzebu Tomka, po jego samobójczej śmierci. Zresztą podobne odczucia budzi niemal obsesyjna potrzeba rejestrowania wydarzeń z życia. Beksiński utrwala nie tylko proces powstawania obrazów. Namiętnie filmuje, fotografuje lub nagrywa domowe rozmowy, spotkania i wizyty. Nie stroni od ujęć drastycznych, bądź wręcz intymnych. W dzienniku zapisuje komentarze ze spotkań autorskich i wywiadów, a także relacje z Piotrem Dmochowskim, swym wieloletnim marszandem. Bywa bezpośredni, sarkastyczny, czasem kpiarski. Czy była to wewnętrzna potrzeba pozostawienia po sobie dokumentów, śladów? Nie wiem. Prywatne papiery i osobiste wypowiedzi syna, zarejestrowane na kasetach magnetofonowych spalił po jego śmierci. Były zbyt trudne. Lektura dzienników również jest niełatwa, choć wciągająca. Mimo to, także wymaga przerw dla nabrania dystansu.





Wróćmy jednak do filmu. Ostatnia rodzina jest debiutem Jana P. Matuszyńskiego. W tej roli reżyser wypadł nad wyraz pozytywnie. Widz odnosi wrażenie, że w dyskretny sposób uczestniczy w życiu bohaterów. Część scen została zrealizowana tak, iż ma się wrażenie, że stanowią autentyczny materiał archiwalny. 
Zwraca uwagę duża dbałość o szczegóły i precyzyjne odwzorowanie wnętrz. Film nie feruje wyroków, a oglądający ma wrażenie współudziału w nadciągającej tragedii. Obsada również wyglądem zewnętrznym i charakteryzacją do złudzenia przypomina odtwarzane postaci. Trzeba wyróżnić zarówno nagrodzoną w Locarno grę Andrzeja Seweryna w roli artysty, jak i drugoplanową rolę Aleksandry Koniecznej, odtwarzającej postać jego żony. Podobnie przekonująco wypadł Andrzej Chyra jako Piotr Dmochowski. Tu jednak moje pozytywne odczucia się kończą. Wiele wątków zostało wprawdzie w filmie zaznaczonych, lecz w sposób mało czytelny i zrozumiały jedynie dla tych, którzy znają dokładniej historię rodziny. Kreacja Dawida Ogrodnika, wcielającego się w postać Tomasza Beksińskiego jest już co najmniej dyskusyjna. Niewątpliwie, także i on swym wyglądem i charakteryzacją przypominał odtwarzaną postać. To jednak nie wszystko. Nie chodzi o jego umiejętności aktorskie, a raczej o kształt scenariusza. Trzeba podkreślić, że twórcy filmu dysponowali olbrzymim materiałem dokumentalnym. Jego niewielka część jest także dostępna w serwisie Youtube. Zdaję sobie sprawę, że film Matuszyńskiego jest jedynie oparty o fakty i nie rości sobie praw do bycia dokumentem. Mimo to, stworzony scenariusz ukazał rodzinę, a zwłaszcza postać Tomasza Beksińskiego w sposób niepełny i zdecydowanie jednostronny. Pominięto wiele istotnych w jego wizerunku cech charakteru, które niejednokrotnie wspominali bliscy. Marginalnie potraktowano pracę w radiu. Pominięto niemal zupełnie wielogodzinne audycje, które prowadził oraz intymną więź, jaką potrafił stworzyć ze słuchaczami. I nawet jeżeli był to zaledwie mały wycinek jego osobowości, to dla wielu niezwykle istotny, wszak w tamtym czasie był on jednym z najbardziej znaczących i wyrazistych prezenterów radiowych. Zaprezentowano niezbyt udany debiut radiowy, pomijając późniejsze profesjonalnie przygotowane programy autorskie. Pełna sprzeczności postać wykreowana przez Dawida Ogrodnika jest nieprawdziwa i nieprzekonująca. Czy Polskie Radio tolerowałoby wybuchowego szaleńca, którego stałym miejscem pobytu powinien być zamknięty zakład psychiatryczny? Także zainscenizowany w filmie fragment programu telewizyjnego Wieczór z wampirem Wojciecha Jagielskiego nie oddaje rzeczywistej postaci Tomasza. Wystarczy porównać go z zapisem oryginału, który również jest dostępny w Internecie. 





Wiem, że scenariusz ma swoje prawa, a czas trwania filmu jest ograniczony. Odnoszę jednak wrażenie, że twórcy przedstawili tak ważną dla wielu postać Tomasza w sposób zafałszowany, jednostronny i daleki od obiektywizmu. Stąd też nie dziwi mnie pełna emocji i oburzenia reakcja Wiesława Weissa, wieloletniego naczelnego miesięcznika Tylko Rock, który znał i pracował z Beksińskim blisko dwadzieścia lat. Kilka dni temu ukazała się jego obszerna książka zatytułowana Tomek Beksiński Portret prawdziwy. Nie zdążyłem jej jeszcze w całości przeczytać, zdołałem jedynie w miarę dokładnie przewertować. Przytoczę jednak kilka zdań autora zaczerpniętych z wprowadzenia: 

Powiem tak: znałem Tomka dwadzieścia lat, ale nigdy nie widziałem takiego Tomka, jakiego pokazali scenarzysta Robert Bolesto, reżyser Jan P. Matuszyński i aktor Dawid Ogrodnik. NIGDY! Tomek nie wyrzucał telewizorów przez okno, nie rozwalał szafek kuchennych, nie rozbijał butelek o ściany. Tomek nie bił nikogo pejczem i sam nie był przez nikogo bity pejczem. Tomek nie był żałosnym samotnikiem skazanym tylko na rodziców i przypadkowe panny, których nie potrafił zadowolić. Tomek nie był kabotynem i kretynem, który po śmierci babci powiedziałby: No to zostało nas troje, jak w Genesis! Tomek nie był człowiekiem jednowymiarowym, którego można zagrać na jednej nucie. Tomek nie był świrem i półgłówkiem, a taką postać WYMYŚLILI panowie Bolesto, Matuszyński i Ogrodnik i nazwali ją Tomasz Beksiński. Bo co? Bo jeśli ktoś nie żyje, można wszystko? Można wskoczyć na jego grób i wykonać na nim taniec huculski z przytupem? Ile pychy i podłości trzeba mieć w sobie, żeby tak wykrzywić czyjś obraz i zaprezentować go światu! Ile pogardy dla osób, które tego kogoś znały, lubiły, kochały!





Nawet jeśli słowa tego wprowadzenia zostały napisane pod wpływem emocji, to trudno się z nimi nie zgodzić. W obszernym, liczącym niemal siedemset stron tomie Weiss przytacza relacje wielu osób, które znały Beksińskiego juniora osobiście, nie tylko przelotnie. Jest wiele zdjęć, często po raz pierwszy publikowanych. Z tych relacji wyłania się postać zupełnie inna od przedstawionej w filmie. Tomasz nie był rozkapryszonym i sfrustrowanym dzieciarem, który miał niemal wszystko, a w młodości zabrakło mu jedynie ojcowskiej twardej ręki, która wyznaczyłaby dopuszczalne reguły zachowania. Taki obraz jest zbyt daleko idącym uproszczeniem, na które nie można sobie pozwolić dysponując tak obszerną dokumentacją. Stąd tym, którzy znali bliżej rodzinę Beksińskich trudno zgodzić się z obrazem przedstawionym w filmie Matuszyńskiego. Jedyna scena, która broni się, to rozmowa Tomka z matką o bólu, samotności i trudnych relacjach z kobietami, scena, w której przyznaje się do poszukiwań nieistniejącego ideału.

To prawda, że tragiczne losy tej wyjątkowej rodziny niemal same ułożyły się w gotowy scenariusz. Łatwo powiedzieć, że widmo śmierci krążyło nad Beksińskimi od początku, aż w końcu zebrało swoje żniwo. To stwierdzenie jednak nie oddaje prawdy. Jest krzywdzące dla pamięci o nich.

A sam film? Cóż, również nie zbliża się do prawdy, raczej eksploruje modny dziś trend odbrązawiania bohaterów. Dzięki zdobytym nagrodom być może spopularyzuje twórczość Zdzisława Beksińskiego i losy jego rodziny. Kto jednak będzie wnikał w to, że zrobi to na sposób hollywoodzkiej wersji zdobycia Enigmy? Szkoda, bo niewielu widzów dostrzega różnicę między życiem a filmową opowieścią.

słuchacz









PS.

Zdjęcia obrazów Zdzisława Beksińskiego wykonałem podczas wystawy jego dzieł prezentowanej przez BWA w Bydgoszczy, w styczniu 2016 roku.











piątek, 30 września 2016

Bydgoskie spotkanie fanów Niemena. Refleksje organizatorów









Dzisiejszy, nieco dłuższy wpis ma dwóch autorów. Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią zamieszczam dwie relacje współorganizatorów ubiegłotygodniowego zlotu. Zaczynam chronologicznie, choć może mało gościnnie ;-) od swojej:

W ubiegły weekend, w dniach 23-25 września 2016 roku w Bydgoszczy odbył się XII Ogólnopolski Zjazd Miłośników Twórczości Czesława Niemena. Trudno uwierzyć, że już dwunasty. Pierwszy zorganizowano już pół roku po śmierci artysty. Kolejne, zwoływane w różnych miastach, gromadziły coraz liczniejsze grono uczestników i zaproszonych gości. Niestety, od pewnego czasu liczba ta systematycznie maleje. Powoli zamiera też internetowe forum poświęcone jego twórczości. Nieliczne przykłady fascynacji młodych ludzi dokonaniami Niemena niestety jedynie potwierdzają ogólną tendencję. Jego muzyka, zwłaszcza ta mniej znana z wolna odchodzi w niebyt. To smutna refleksja, jest jednak efektem trudno zrozumiałej polityki wydawniczej i innych działań, które mają na nią wpływ. Do dziś nie udało się zebrać i wznowić na płytach wszystkich dokonań artysty. Nie chcę ponownie roztrząsać tego tematu, zainteresowanych odsyłam do mego wpisu z 11 czerwca tego roku oraz wcześniejszych.





Wróćmy do zlotu. Przez lata gromadził społeczność z całego kraju (choć nie tylko), skupioną wokół wspomnianego forum. Nic więc dziwnego, że niemal wszyscy uczestnicy bydgoskiego spotkania doskonale się znali. Przyznam, że i ja od kilku lat jestem członkiem tej wspólnoty (choć niezbyt aktywnym), zaś obserwuję ją znacznie dłużej. Jak dotąd jednak nie miałem możliwości nikogo z jej członków poznać osobiście.
Niedawno okazało się, że Dominik, jeden z forumowiczów mieszka zaledwie kilkaset metrów ode mnie, tak więc naturalną koleją rzeczy doszło do spotkania. Podczas jednego z kolejnych narodził się śmiały pomysł zorganizowania zlotu w naszym mieście. Mimo karkołomnego terminu i wielu przeciwności udało się zamiar urzeczywistnić. 





Z założenia – miała to być impreza „non profit”. Każdy z uczestników indywidualnie zapłacił za nocleg, a wspólna składka pokryła jedynie koszty wynajmu sali oraz skromnego poczęstunku. Zlot odbył się w gościnnych progach Domu Studenta Bydgoskiej Akademii Muzycznej. Watro podkreślić niezwykle życzliwe nastawienie kierownictwa tejże placówki do naszej inicjatywy. Mimo szumnej nazwy spotkanie, w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych było niemalże kameralne. Łącznie przybyło około dwudziestu osób, stąd też atmosfera była niemal rodzinna. I taki właśnie przyświecał nam cel. Z potrzeby serca, w gronie znajomych i przyjaciół chcieliśmy podzielić się wspomnieniami, opowiedzieć o swojej pasji, pochwalić się pamiątkami. Rozmowy ciągnęły się do późnych godzin nocnych (wczesnych porannych?), zaś tematów nie brakowało. Były wspomnienia z koncertów i opowieści o wydarzeniach związanych z nimi. Wszak to spora część życia każdego z uczestników.


dr Marek Bielacki w trakcie wykładu

Stefan Czarnecki

Gościem zlotu był dr Marek Bielacki, na co dzień związany z Instytutem Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego. Drugiego dnia wygłosił wykład, w którym niezwykle barwnie opowiedział o swojej fascynacji Niemenem, trwającej od początków szkoły średniej po dzień dzisiejszy. Cieszyliśmy się również obecnością Stefana Czarneckiego - prezesa Żnińskiego Towarzystwa Kulturalnego, wielkiego społecznika i właściciela ogromnej kolekcji pamiątek po Niemenie. Ma on godną poparcia ambicję stworzenia w swym mieście prywatnego muzeum poświęconego artyście, marzy mu się także koncert balkonowy, podczas którego wzorem legendarnych występów Jana Kiepury muzyka Czesława będzie mogła trafić do wszystkich. Rodzinna atmosfera udzieliła się wszystkim, pojawiły się także udane próby śpiewu (słowa uznania dla Piotra), a nawet spontaniczny taniec w takt wczesnych przebojów naszego idola (Tadeusz oraz Marek).





Sobotnie przedpołudnie poświęciliśmy na spacer po Bydgoszczy. W ciągu ponad trzech godzin udało nam się odwiedzić kilka miejsc pośrednio związanych z bohaterem zlotu, wspominaliśmy też postać nieżyjącego już bydgoszczanina Andrzeja Przybielskiego, wybitnego trębacza, który również współpracował w latach siedemdziesiątych z grupą Niemen. Spacer po uliczkach starego miasta i nad brzegiem rzeki zbiegł się z finałem XXV Wielkiej Wioślarskiej o Puchar Brdy – kolejnym dowodem na aktywność kulturalną i tworzenie nowej tradycji w stolicy Pomorza i Kujaw. Niemal wszyscy uczestnicy zlotu byli w Bydgoszczy po raz pierwszy, stąd też z dużą satysfakcją odnotowałem wiele ciepłych słów pod adresem mego rodzinnego miasta, które w istocie od dwudziestu lat systematycznie odzyskuje dawny blask, a na polu atrakcji turystycznych może śmiało konkurować z innymi krajowymi ośrodkami.





Dobrze, że pamięć o Niemenie trwa. Po jego przedwczesnym odejściu pozostała nam jedynie muzyka, a także co równie ważne, ciągle żywa pamięć o nim. Nikt nie ma zamiaru uzurpować sobie praw do jego spuścizny. Te niewątpliwie należą do spadkobierców. Mimo to, jakoś dziwnie przychodzi mi na myśl przypowieść o zakopanych talentach… 
Bezsprzecznie Niemen był jednym z najważniejszych twórców w polskiej kulturze powojennej. Jego twórczość do dziś budzi wiele emocji, wszak dla wielu są to wspomnienia z młodości, nic więc dziwnego, że chętnie je przywołują. Nie ma w tym nic zdrożnego. To potrzeba serca, której nie da się przeliczyć na złotówki. Nie chodzi o gadżety. W tym gronie nikt nie chce zarabiać na uczuciach. Chodzi o pamięć. To miejsce i tak pozostanie puste. Wszak to On, niczym Mateusz IV z piosenki zadedykowanej mu przez Skaldów sprzedawał nam gwiazdy… 
A ludzi dobrej woli i tak jest więcej.

Pozdrawiam wszystkich uczestników zlotu.

słuchacz






Niżej relacja Dominika, głównego pomysłodawcy i organizatora zlotu:


„Może zorganizujemy w Bydgoszczy zlot fanów Niemena?” - zaproponowałem pół żartem, pół serio pod koniec lipca. Ta myśl przybrała realną formę w ostatni weekend września, skupiając w Domu Studenckim Akademii Muzycznej kilkunastu miłośników talentu Czesława Niemena z różnych zakątków kraju. Zacznijmy jednak od początku.
Krzysztofa, autora niniejszego bloga, poznałem osobiście zaledwie kilka tygodni temu. Szybko przekonałem się, że nadajemy na tych samych falach - dysponujemy tymi samymi płytami (w pewnym, niewielkim wycinku – przyp. słuchacz), mamy podobne odczucia co do poszczególnych dzieł muzycznych i, co najważniejsze, dobrze się rozumiemy, nie tylko jako melomani czy kolekcjonerzy.





Ustaliliśmy wspólnie, iż pierwszym krokiem ku realizacji naszej inicjatywy będzie przeprowadzenie wywiadu środowiskowego, celem zbadania zainteresowania takim wydarzeniem. Odzew przekroczył nasze oczekiwania, co automatycznie zmotywowało nas do przedsięwzięcia poważnych przygotowań. Dzięki uprzejmości pani mgr Tatiany Karaszewskiej, bazą noclegową i główną siedzibą zlotowiczów został Dom Studencki Akademii Muzycznej przy ul. Staszica w Bydgoszczy. Ponadto, szczególne podziękowania należą się panu Stefanowi Czarneckiemu, prezesowi Żnińskiego Towarzystwa Kultury, prywatnie wieloletniemu miłośnikowi twórczości Czesława Niemena, który na potrzeby zlotu udostępnił nam wyjątkowe dekoracje i przywiózł ze sobą różnego rodzaju memorabilia. Małymi krokami, kompletując potrzebny sprzęt i poszczególne elementy wystroju, udało nam się osiągnąć całkiem niezły rezultat i dopiąć wszystkie szczegóły XII Ogólnopolskiego Zlotu Fanów Czesława Niemena.





W sali wynajętej na potrzeby naszego wyjątkowego spotkania praktycznie przez cały czas toczyły się interesujące dyskusje, brzmiała muzyka i prezentowane były różnego rodzaju materiały wideo. Redaktor Radia Emaus, Piotr Starzyński, zainicjował ciekawą zabawę - każdy ze zgromadzonych miał wymienić jeden najważniejszy dla niego samego utwór Niemena; nie był to konkurs popularności tudzież obiektywna ocena wartości artystycznych, lecz czysto subiektywny wybór, który dla jednych był zadziwiająco prosty, a dla innych stanowił nie lada kłopot. Na podium znalazły się kolejno Bema pamięci żałobny rapsod, Marionetki oraz Terra Deflorata. Warto jednak ku pamięci wymienić pozostałe utwory, na które zlotowicze oddali swoje głosy (kolejność przypadkowa): Sieroctwo, Spodchmurykapelusza, Obok nas, Com uczynił, Wiem, że nie wrócisz oraz Pieśń od ziemi naszej.





Logiczną konsekwencją tego swoistego plebiscytu był wybór piosenki najmniej lubianej przez zgromadzonych, co również wzbudziło niemałe kontrowersje. Najwięcej głosów uzbierały Jagody szaleju, które w zamierzeniu autora miały być pastiszem, kpiną z nieudolnych połączeń muzyki popularnej i ludowej - lecz jej forma nie znalazła zbyt wielu entuzjastów, przynajmniej wśród przybyłych na zlot miłośników twórczości Niemena. Z kronikarskiego obowiązku podaję pozostałe utwory z owej niezbyt chwalebnej listy: Ptaszek, Ulice niby piosenki, Tyle jest dróg, Nie bądź taki bitels, Unisono na pomieszane języki, Ptaki śpiewają kocham i... Płonąca stodoła (sic!).



- Kończymy?
- Ależ, skądże!

Sobotni wieczór, po całodniowym zwiedzaniu centrum miasta, otworzył wykład dr. Marka Bielackiego. Nieco później, zadość stało się zlotowej tradycji wspólnego śpiewania - śmiałkowie mogli zmierzyć się z wybranymi piosenkami Niemena, solo lub w zespołach. W końcu przemówił i zaśpiewał także bohater naszego spotkania, sprawiając, że nawet najbardziej zagorzałe dyskusje milkły, a ich uczestnicy oddawali się muzycznej uczcie i zadumie, która trwała do późnych godzin porannych.
Dziękuję wszystkim, którzy udzielili nam wsparcia i zaszczycili swoją obecnością. Niepowtarzalna, serdeczna atmosfera na długo pozostanie w mojej pamięci. Czuwaj!


Dominik








piątek, 23 września 2016

Procol Harum w Edmonton. Później już wszystko brzmiało inaczej







Nie pamiętam kiedy pierwszy raz zetknąłem się z muzyką Procol Harum. Prawdopodobnie zaraził mnie nią jeden z moich ówczesnych kolegów. Był to okres, kiedy nie dysponowałem jeszcze własnym radioodbiornikiem, z którego mógłbym nagrywać muzykę na swój szpulowy magnetofon. Najpierw poznałem pojedyncze utwory, później udało mi się nagrać na taśmę składankę z pożyczonej, dość sfatygowanej płyty. Mimo skąpej wiedzy na temat samej grupy ich muzyka zawsze miała dla mnie posmak sztuki z wyższej półki. Być może sprawiał to fortepian Gary Brookera, może organy Matthew Fishera, a może wyłapywane cytaty i inspiracje pochodzące z muzyki klasycznej. Wszak nie od dziś wiadomo, że najbardziej znany ich przebój Whiter Shade of Pale wywodzi się z barokowej Suity Orkiestrowej  nr 3 D-dur Jana Sebastiana Bacha. Tak czy inaczej był to zespół, który wprowadził mnie w nieznany jeszcze wówczas świat rocka symfonicznego. Jako, że muzyka klasyczna zawsze była mi bliska, toteż ów mariaż wydawał mi się dość atrakcyjny. Nie były to jedyne źródła inspiracji Gary Brookera i jego kolegów. Muzycy równie chętnie czerpali z rhythm’n’bluesa oraz soulu.






Już na drugiej płycie Shine on Brightly, wydanej w 1968 roku znalazła się ciekawa pięcioczęściowa suita, zatytułowana In Held Twas In I. Była to jedna z pierwszych rozbudowanych kompozycji, która wywarła wielki wpływ na dalszy rozwój nurtu progresywnego. Ponad siedemnastominutowy utwór podważył dotąd obowiązujące zasady muzyki rockowej, stając się inspiracją dla kolejnych podobnych prób innych zespołów. Konia z rzędem temu, kto odgadnie właściwe znaczenie tytułu tej kompozycji. Słyszałem wiele wersji, jednak najbardziej przekonuje mnie twierdzenie Keitha Reid’a, mówiące o tym, że powstał on z połączenia pierwszych słów rozpoczynających kolejne części. Początkowo nosił tytuł Magnum Harum i składał się z oddzielnych utworów. Za połączenie wszystkich w jedną całość odpowiadał Glyn Johns, producent albumu. Tekst nasycony filozofią i mistycyzmem wschodu stanowił niezłą zagadkę dla poszukujących inspiracji hipisów. Płyta była sporym krokiem w przód w stosunku do debiutu. Ukazała się podobnie jak wcześniejsza po obu stronach oceanu i co ciekawe – w dwóch alternatywnych okładkach.





Minęło kilka lat, a dyskografia grupy wzbogaciła się o kolejne trzy albumy. Nadszedł rok 1972. W sklepach pojawiła się pierwsza płyta koncertowa zespołu - Live in Concert with the Edmonton Symphony Orchestra. Dla mnie - jest to pozycja niezwykła, wręcz legendarna i stanowi prawdziwe apogeum kariery zespołu. Bez wahania umieszczam ją w swej osobistej pierwszej piątce. Do dziś pozostaje najlepiej sprzedającą się płytą Procol Harum. Znalazł się na niej występ zarejestrowany 18 listopada 1971 w Kanadzie, w Northern Alberta Jubilee Auditorium w Edmonton. Grupie towarzyszyła pięćdziesięcioosobowa orkiestra symfoniczna prowadzona przez maestro Lawrenca Leonarda oraz dwudziestoczteroosobowy chór Da Camera Singers. Koncert zgromadził ponad trzytysięczną publiczność. Warto podkreślić, że nie był to pierwszy kontakt zespołu z tak dużym aparatem wykonawczym. Już trzy lata wcześniej muzycy wystąpili na żywo z orkiestrą na Stratford Shakespeare Festival. Wówczas było to wydarzenie prawdziwie pionierskie. Odbyło się zanim Deep Purple zrealizował wspólnie z Royal Philharmonic Orchestra swój słynny album The Concerto for Group and Orchestra





Koncert w Edmonton różnił się od wspomnianych wcześniej, bowiem zespołowi towarzyszył chór. Jednak, jak się okazało – nie wszyscy muzycy wspominali ów pierwszy występ z entuzjazmem. Robin Trower, gitarzysta grupy, stwierdził, że było to doświadczenie, które niekoniecznie chciałby powtórzyć i opuścił zespół krótko przed zaplanowanym koncertem. Na scenie zastąpił go młody, dwudziestojednoletni Dave Ball, który znakomicie poradził sobie z tym wyzwaniem.
Płyta nie zawiera kompozycji premierowych. Świadomie zrezygnowano z Whiter Shade of Pale, największego i najbardziej znanego przeboju. Wybrano najciekawsze utwory, które dały się przearanżować i wzbogacić o brzmienie chóralno-symfoniczne. Ostatecznie na płytę trafił Conquistador (z czytelnymi hiszpańskimi akcentami), Whaling Stories (sugestywne wielorybnicze opowieści), A Salty Dog (słony zapach morza, mewy w tle i obecność wilka morskiego jest niemal namacalna), All this and More oraz wspomniana na wstępie pięcioczęściowa suita In Theld Twas In I. Zwłaszcza ta ostatnia kompozycja to jeden z tych utworów, które tworzą historię muzyki, jeden z tych, po których prócz oklasków może nastąpić jedynie cisza. 





Najnowsze wydanie albumu, pieczołowicie przygotowane przez Salvo Records zawiera dodatkowo Luskus Delph (ze strony B singla promującego płytę) oraz dwa utwory: Simple Sister i Shine on Brightly, zarejestrowane podczas próby. Szczerze mówiąc, wspomniane dodatki nieco rozbijają podniosłą atmosferę po wysłuchaniu zasadniczej części płyty, więc może należy wrócić do nich dopiero po przerwie.
Zaprezentowane utwory w zmienionej aranżacji zajaśniały wyjątkowym blaskiem. Orkiestra była stosunkowo młoda i otwarta na nowe wyzwania. Próba nie wypadła nadzwyczajnie. Były problemy z odsłuchem i mikrofonami. Szczególnie trudną rolę miał B.J. Wilson, grający na perkusji. Jeden ze skrzypków zaopatrzył się nawet w kask motocyklowy, który w jego odczuciu miał osłabić natężenie dźwięku. Muzycy rockowi, zgodnie z zaleceniami realizatorów nagrania mieli grać niezbyt głośno, by nie zagłuszyć orkiestry. 





Decyzję o rejestracji podjęto spontanicznie, zaledwie tydzień wcześniej, stąd czasu na przygotowania nie było zbyt wiele. Aranżacje dopracowywano również niemal na kolanie. Mimo to koncert wypadł nadspodziewanie dobrze. Wytwórnia płytowa zarejestrowała go na specjalnie na tę okazję ściągniętym nowoczesnym sprzęcie i szesnastośladowym magnetofonie. Nawet dziś, po ponad czterdziestu latach z płyty emanuje szczególna magia. Rola orkiestry rośnie z utworu na utwór, by niemal genialnie zabrzmieć w In Held Twas In I. To wykonanie, wzbogacone o chór zdecydowanie przyćmiło pierwotną wersję utworu, zawartą na Shine on Brightly. Uniesienie udzieliło się także publiczności. Utwór na płycie kończą czterdziestosekundowe oklaski, wiadomo też, że publiczność zgotowała muzykom owację na stojąco. 






Chyba do końca życia będę pamiętał wymowną ciszę, jaka zapadła gdy odtworzyłem ów utwór z taśmy magnetofonowej w ogólniaku podczas lekcji wychowania muzycznego. Nawet nauczycielce, która sama zaproponowała prezentację ulubionej muzyki na lekcji trudno było ochłonąć. Myślę, że dziś trudno wyobrazić sobie takie zajęcia i taką atmosferę. Kiedyś jednak naprawdę były.
Zestawienie na żywo grupy rockowej, orkiestry i chóru zdarzało się już wcześniej. W 1970 roku Pink Floyd zaprezentował swoją suitę Atom Heart Mother na festiwalu w Bath, jednak nagranie to istnieje jedynie na nieoficjalnych bootlegach. Tak więc oficjalnie wydany koncert Procol Harum był dokonaniem pionierskim. Po latach Gary Brooker żałował, że po sukcesie albumu nie wykorzystano stworzonej szansy. Nie wyobrażano sobie by zorganizować trasę z pełną orkiestrą i chórem. Koncert był wydarzeniem jednostkowym. Stwierdził we wspomnieniach, że może należało wówczas podjąć wyzwanie: Powinniśmy pojechać w trasę z orkiestrą po Ameryce. Mielibyśmy „Edmonton” każdego wieczoru. Tak się nie stało. I dlatego dzisiaj jesteśmy Procol Harum, a nie Pink Floyd!






Płytę wydano wielokrotnie w różnych wersjach. Ostatnio pojawiła się nawet edycja na dwóch białych winylowych krążkach. Magia odżyła w 1991 roku, gdy zespół wystąpił ponownie z Edmonton Symphony Orchestra, w dwudziestą rocznicę koncertu oraz 9 listopada 2010, gdy dodatkowo na scenie pojawił się chór Da Camera Singers. Ja jednak nigdy nie zapomnę wrażenia, gdy usłyszałem tę płytę w swym pokoju po raz pierwszy. Później już wszystko brzmiało inaczej...

słuchacz