wtorek, 8 grudnia 2015

SBB - wrażenia po bydgoskim koncercie












Początkowo wszystko wskazywało na to, że 6 grudnia nie będzie mi dane zaleźć się w Kuźni na bydgoskim koncercie zespołu. Na szczęście stało się inaczej, mój osobisty św. Mikołaj nie zapomniał o mnie. Od dawna ostrzyłem sobie zęby na to, by zobaczyć i usłyszeć SBB w klasycznym składzie. Przyznam, że wcześniej kilkakrotnie widziałem grupę na koncertach, jednak zawsze miejsce Jerzego Piotrowskiego zajmowali inni perkusiści. Wreszcie doczekałem się. I z całym szacunkiem dla innych (wielkich) muzyków za bębnami - teraz wiem jedno. Król jest tylko jeden. Mam wrażenie, że licznie zgromadzona publiczność miała podobne odczucia. I należy się z tą opinią liczyć, bowiem na koncert przybyli przede wszystkim ci, którzy z racji wieku i znajomości tematu mają prawo do własnego zdania w tej kwestii. Z dawna wyczekiwany powrót Kety stał się faktem. W rozmowie po koncercie, kiedy nie mogłem nie podziękować liderowi za świetny koncert, Józef Skrzek powiedział skromnie: No wiesz, zgrywamy się.






Uważam, że forma zespołu, nawet w porównaniu z zarejestrowanym trójkowym koncertem wyraźnie rośnie. Oczywiście nie przesadzajmy, drobne wpadki były - jednak dawno nie słyszałem SBB grającego z takim rockowym pazurem, choć to ponoć kapela progresywna. I jestem przekonany, że w głównej mierze była to zasługa Jerzego Piotrowskiego. Na zawsze utkwi mi też w pamięci obraz Józefa Skrzeka, w uniesieniu obsługującego lewą ręką gryf zawieszonej na szyi gitary basowej, zaś prawą dogrywającego improwizacje na stojących obok klawiszach. Widziałem już podobne zdjęcia lidera, jednak doświadczenie tego na własne oczy i uszy, z zaledwie trzeciego rzędu jest niezapomnianym przeżyciem.
Charakterystyczna ciemna i niezbyt obszerna estrada Kuźni (w najbliższym planie jest remont, który mam nadzieję nie pozbawi tego miejsca swoistej magii) nasunęła mi pewne skojarzenia. W wyobraźni cofnąłem się w przeszłość i zobaczyłem chłopaków o kilkadziesiąt lat młodszych, u progu kariery, z zapamiętaniem ćwiczących w ciasnej siemianowickiej piwnicy. Wyobrażam sobie, że mieli wówczas w sobie podobny ogień i zapał.






Koncert rozpoczął się kompozycją Odwieczni wojownicy (greccy Achajowie to wyraźny ukłon w stronę Lakisa). Ten utwór nie zabrzmiał nadzwyczajnie, słychać było zmagania realizatora z akustyką klubu. Co innego brzmienie w pustej, dość wąskiej sali, a co innego gdy wypełniona jest po brzegi publicznością. Dalej na szczęście było już dużo lepiej. Program składał się w zasadzie z samych "żelaznych pozycji", głównie z początków kariery: Odlot, Wizje, Rainbow Man, Z miłości jestem, Na pierwszy ogień, Walkin' Around The Stormy Bay, Memento z banalnym tryptykiem. Kolejność podaję przypadkowo, odtwarzając utwory z pamięci (mam nadzieję, mnie nie zwodzi). Kompozycje były zwarte i nie przegadane, choć solówek nie brakowało (zwłaszcza lidera na basie), a potężnie brzmiąca perkusja Jerzego Piotrowskiego nadała im wyjątkowej dynamiki, takiej jaką pamiętam z legendarnej debiutanckiej płyty. W zasadzie rozpoznawałem główne tematy, jednak reszta była mocno przearanżowana, co zdecydowanie wpłynęło na ich mocne rockowe oblicze. Klawisze Józef traktował dość oszczędnie, oszczędnie też śpiewał choć jego dyspozycja wokalna nie budziła zastrzeżeń. W zasadzie jakoś w moim odczuciu (choć trudno traktować to jako zarzut) specjalnie nie wyróżniał się grający dość zachowawczo Anthimos. Zespół jest jednak doskonale rozumiejącym się monolitem i brak jakiegokolwiek ogniwa zdecydowanie wpłynąłby na brzmienie całości.






Na niewielkiej estradzie ulokowano dwa zestawy perkusyjne: Zildjian Kety i Pearl Lakisa. Zgodnie z twierdzeniem Czechowa - strzelba na ścianie w pierwszym akcie musi wypalić w trzecim. Tak się też stało. Na zakończenie zasadniczej części programu muzycy zaprezentowali publiczności oczekiwane Drums Battle. Rozpoczął Jerzy blisko czterominutowym wstępem, po czym miejsce za swoim zestawem zajął Lakis. Wspólnie muzycy zaserwowali publiczności czternastominutowy dialog, prowadzony wszakże z dużym poczuciem humoru. Z całym szacunkiem dla umiejętności Anthimosa, czasem dialog ten przypominał rozmowę ucznia z mistrzem. Może taki był pierwotny zamiar, bowiem na estradzie nie brakowało żartów, wzajemnych zachęt i porozumiewawczych uśmiechów. Zwieńczeniem tych popisów było dwukrotne standing ovation publiczności.






Muzycy zmęczeni, choć wyraźnie zadowoleni dali się w końcu namówić na dwa bisy. Drugi z nich, Pielgrzym, do słów Cypriana Norwida, choć z zupełnie inną linią melodyczną był wyraźnym nawiązaniem do twórczego okresu spędzonego z Niemenem. Fani wiedzą, że historia zespołu obfituje w wiele zakrętów, wzlotów, a także upadków. Cała trójka zaczynała karierę bardzo wcześnie, Anthimos miał zaledwie szesnaście lat. W efekcie, po dziewięciu bardzo intensywnych latach przyszło wypalenie i przemęczenie. Na początku lat osiemdziesiątych nastąpiła wymuszona przerwa. Zespół jednak reaktywował się. Działa w różnych składach praktycznie od początku lat dziewięćdziesiątych, co jednak nie przeszkadza muzykom w realizacji projektów solowych. Należy się cieszyć, że grupa powróciła do pierwotnego, klasycznego składu. Widać chemię i radość ze wspólnego grania. Wierzę, że muzycy jeszcze nie raz potrząsną nie tylko krajową sceną rockową. I tego im szczerze życzę.







słuchacz


PS:

Pokoncertowe trofea. Dzięki za wspaniały wieczór.















1 komentarz: