piątek, 25 sierpnia 2017

Gilmour w Pompejach czyli o wchodzeniu dwa razy do tej samej rzeki



Fot - materiały promocyjne


Wielu fanów niecierpliwie wypatruje premiery nowego wydawnictwa sygnowanego nazwiskiem Davida Gilmoura. Będzie to wspomnienie z jego ubiegłorocznej trasy koncertowej, podczas której promując album Rattle That Lock odwiedził również Polskę. Zagrał 26 czerwca 2016 dla dwudziestotysięcznej publiczności na wrocławskim placu Wolności. Na koncert zjechali ludzie z całej Polski, nie brakowało też gości z zagranicy. W trakcie wybranych utworów z trzygodzinnego spektaklu towarzyszyła artyście orkiestra Narodowego Forum Muzyki pod dyrekcją Zbigniewa Preisnera oraz pianista Leszek Możdżer. Ci, którym dane było zobaczyć ów koncert zgodnie podkreślają doskonałe nagłośnienie i zjawiskowe efekty wizualne. David Gilmour zagrał utwory ze swej najnowszej płyty, jak i z wydanego dziesięć lat wcześniej albumu On An Island, jednak największy aplauz wzbudziły kompozycje z repertuaru Pink Floyd. Spore fragmenty koncertu transmitowała telewizja. Po raz kolejny okazało się, że nawet dobrze znana muzyka wykonywana na żywo potrafi wzruszyć i doprowadzić fanów do łez...



13 września zapowiadana jest kinowa premiera spektaklu, zarejestrowanego w trakcie wspomnianej trasy w rzymskim amfiteatrze w Pompejach. Dwa tygodnie później do sklepów trafi wersja płytowa, uzupełniona o liczne dodatki, wśród których znajdzie się również pięć utworów z Wrocławia. Dla Gilmoura występ w Pompejach był powrotem po czterdziestu pięciu latach do tego niezwykłego, magicznego miejsca. Wcześniej, w 1971 roku zgrał tam z zespołem Pink Floyd dla pustej widowni, jedynie przed ekipą filmową Adriana Mabena. Choć reżyser zadbał by wszystkie wejścia do amfiteatru były zamknięte, to kilkoro dzieci zdołało ukryć się, podpatrzeć prace ekipy, występ muzyków i zdobyć autografy. Wówczas z zaplanowanych sześciu dni zdjęciowych stracono trzy, próbując uzyskać wystarczającą moc niezbędną do zasilania zgromadzonego sprzętu. Problem rozwiązał dopiero dodatkowy kabel, pociągnięty z miejscowego ratusza. Zarejestrowano kilka utworów, które uzupełnione o sekwencje ze studia w Paryżu, zdjęcia muzyków na stokach Wezuwiusza oraz sceny uchwycone przy pracy nad pamiętnym albumem The Dark Side Of The Moon stały się podstawą świetnego dokumentu, pokazującego Floydów u szczytu możliwości twórczych. Maben zapamiętał muzyków jako prawdziwych perfekcjonistów. Nagrywali tak długo, aż wszystko brzmiało dokładnie tak, jak oczekiwali. Dobrze, że ów film w rozszerzonej wersji reżyserskiej jest dostępny na płytach DVD, choć jego twórca nie jest z niego w pełni zadowolony.




Jak mawiał Heraklit z Efezu - nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki. Grecki filozof przekonywał o zmienności przyrody. Uważał, że wszystko płynie (panta rhei), nie ma rzeczy i zjawisk niezmiennych, stąd niemożliwe jest dwukrotnie wejście do tej samej rzeki, bowiem czas sprawia, że niesie ona już inne wody. I tym razem w Pompejach było podobnie. Niemal pół wieku po koncercie przed kamerami Adriana Mabena, 7 i 8 lipca 2016 roku David Gilmour ponownie znalazł się wśród ruin antycznego rzymskiego amfiteatru. Przypomnę, że wzniesiono go w 79 roku pne. Sto lat później wulkaniczny popiół Wezuwiusza okrył miasto na osiemnaście wieków szczelną kapsułą, która sprawiła, że do dziś przetrwało wiele detali architektonicznych, z malowidłami naściennymi włącznie. Gilmour czuł magię tego miejsca. Stwierdził nawet, że ów powrót jest dla niego niesamowitym wrażeniem i czuje tu obecność duchów przeszłości... Tym razem towarzyszyła mu publiczność (nieco ponad dwa i pół tysiąca szczęśliwców). Sceneria nie zmieniła się jednak widowisko (by oddać słuszność Heraklitowi), dzięki rozwojowi technologii było zupełnie inne. Świadczą o tym zdjęcia opublikowane na stronie artysty. Występy poprzedziła miła uroczystość. Ferdinando Uliano, burmistrz Pompejów wręczył Gilmourowi honorowe obywatelstwo miasta. Artysta nie krył wzruszenia. Był wszak pierwszym muzykiem, który wystąpił w owym rzymskim amfiteatrze na żywo od czasów gladiatorów…




Koncerty i film wyreżyserował Gavin Elder. Całość zarejestrowano w technologii 4K. Do ostatecznej wersji wybrano ujęcia z obu występów. Tradycyjnie wykorzystano słynny okrągły ekran, były projekcje, lasery i efekty pirotechniczne. Na program złożyły się dwadzieścia dwa utwory, połowa pochodziła z obu ostatnich albumów Davida. Pozostałe to klasyki z repertuaru Pink Floyd, m.in. Wish You Were Here, Comfortably Numb, One Of These Days oraz niezwykle rzadko wykonywany na koncertach solowych Gilmoura The Great Gig In The Sky. Zaplanowane na koniec września wydawnictwo Live at Pompeii będzie dostępne w kilku wersjach, począwszy od dwóch płyt CD bądź czterech winyli, poprzez standardowy film DVD i Blu-Ray po zestaw deluxe (2 płyty CD, 
2 płyty Blu-Ray - z koncertu i z dodatkowym bonusowym oraz sporo dodatkowych atrakcji). Całość ma dodatkowy walor. Elder pokazał Gilmoura w niezwykłym miejscu, w doskonałej formie i w towarzystwie wyjątkowych gości. 




Solowy dorobek artystyczny gitarzysty Pink Floyd nie jest zbyt imponujący. Od 1978 roku nagrał jedynie cztery studyjne albumy oraz jeden we współpracy z ambientową formacją The Orb. Prócz tego, jego dyskografia obejmuje pięć wydawnictw koncertowych. Korzystając z okazji zwrócę uwagę na jedną z płyt, bodaj stosunkowo najmniej znaną, czyli Metallic Spheres, nagraną z The Orb w 2010 roku. Nie była to współpraca całkiem przypadkowa, bowiem w twórczości tego założonego u schyłku lat osiemdziesiątych zespołu krytycy już wcześniej dostrzegali związki z psychodelią i porównywali jego twórczość, a zwłaszcza oprawę koncertów do Pink Floyd. Zresztą drogi muzyków krzyżowały się już wcześniej, przy innych projektach.




Mimo to, trudno mi było tę współpracę sobie wyobrazić. Na płycie znalazły się jedynie dwie długie kompozycje - Metallic Side oraz Spheres Side, łącznie trwające blisko pięćdziesiąt minut. Mało tego, w wersji Deluxe otrzymaliśmy je również na dodatkowej płycie w miksie przeznaczonym na słuchawki, zrealizowanym w technologii 3D60™, pozwalającej uzyskać wrażenie 360-stopniowej przestrzeni. Pomimo wcześniejszych obaw okazało się, że współtwórcy na płycie nie próbowali ze sobą konkurować. Powstała nieco hipnotyzująca i wciągająca muzyka, która pełnię swych barw odkrywa przed słuchaczem, który zechce poświęcić jej blisko godzinę właśnie w słuchawkach. Jeśli ktoś jednak spodziewa się znajomych melodyjnych solówek - może być zawiedziony. Metallic Spheres to zgodnie z definicją ambientu zabawa barwą, przestrzenią, dźwiękiem, formą i brzmieniem. Utwory potwierdzają klasę Gilmoura, który potrafił wtopić się ze swą gitarą w klimat kreowany przez The Orb. Choć właściwie nie wiem czy przetworzona gitara uzupełnia tu elektroniczne plamy dźwiękowe, czy jest dokładnie odwrotnie. Mam wrażenie, że muzycy inspirują się wzajemnie, wręcz uczą się od siebie, jakkolwiek występując na równych prawach, nie ma tu bowiem relacji uczeń - mistrz. Wracam co jakiś czas do tej płyty, bowiem potrafi ona odkrywać paletę niedostrzegalnych wcześniej barw. Jest tu coś z klimatu Tangerine Dream i eksperymentów Jean-Michaela Jarrea. Całość oplata hipnotyczny, elektronicznie generowany rytm, przywodzący skojarzenia z instrumentami etnicznymi. Ostrzegam, płyta nie należy do łatwych. Mimo to ją lubię, choć łatwo się do niej nie przekonałem...

słuchacz






piątek, 11 sierpnia 2017

Tryptyk Bydgoski – Józef Skrzek i przyjaciele w bydgoskiej Kuźni






Nieco ponad półtora roku temu miałem przyjemność być na koncercie SBB w bydgoskiej Kuźni. Zespół zagrał w klasycznym składzie, blisko trzy dekady wyczekiwanym przez fanów. O samym koncercie pisałem krótko po nim, dziś wspominam go z zupełnie innej przyczyny. Wówczas nabyłem w Kuźni, wydaną zaledwie tydzień wcześniej pierwszą część Tryptyku Bydgoskiego. Nosiła tytuł  Józef Skrzek Kościół i była archiwalnym zapisem solowego koncertu lidera SBB, jaki odbył się 9 listopada 2003 roku w kościele Świętych Braci Męczenników w Bydgoszczy. W ubiegłym roku latem zdobyłem drugą część tryptyku, czyli dwupłytowe wydawnictwo Trio - Józef Skrzek, Włodzimierz "Kinior" Kiniorski, Mirosław Muzykant,  zaś nie tak dawno w moje ręce trafiła trzecia część tego cyklu, czyli również dwupłytowe wydawnictwo SBB Live in Kuźnia 2002. Zespół wystąpił wówczas w składzie Józef Skrzek, Andrzej Urny oraz Paul Wertico. Wszystkie płyty wydano także w wersjach winylowych. 


Na mojej półeczce stoją jednak wersje cyfrowe, o tyle ciekawe, że wszystkie zostały wytłoczone na złocie. Znawcy tematu twierdzą, że złote płyty CD w testach wypadają lepiej od standardowych, mają też znacznie większą trwałość, choć podobno srebro stosowane w zwykłych płytkach ma większy współczynnik odbicia światła, co rzekomo przekłada się na precyzyjniejszy odczyt. Czego to spece od marketingu nie wymyślą, wszak mam jeszcze w swych zbiorach czarne CD… Jeśli to wszystko prawda to kieruję głęboki ukłon w stronę firmy Art-Muza, tj. wydawcy - za troskę o najlepsze brzmienie. Należy jedynie żałować, że owa troska nie przeniosła się na dbałość o same nośniki, które zostały bezceremonialne, bez żadnej dodatkowej ochrony wsunięte w tekturowe okładki typu gatefold. Wszak nie od dziś wiadomo, że płyty CD podobnie jak winylowe, są podatne na zarysowania, a odciski palców pozostawione na powierzchni krążka potrafią skutecznie zakłócić odtwarzanie. Widocznie koszt dodatkowej papierowej koperty mimo wsparcia sponsorów przekraczał już napięty biznesplan...


Przejdźmy jednak do muzyki. W zasadzie można ów trzyczęściowy projekt potraktować jako prezentację różnych odcieni artystycznego oblicza Józefa Skrzeka. Pierwsza odsłona Tryptyku Bydgoskiego zawiera zapis solowego koncertu lidera SBB z kościoła Świętych Polskich Braci Męczenników na bydgoskich Wyżynach. Ta dość nowoczesna budowla sakralna, choć mająca już swoją historię, została wzniesiona u schyłku lat siedemdziesiątych bez udziału przedsiębiorstw budowlanych (rękami społecznie pracujących robotników, inżynierów, konstruktorów i artystów). To właśnie tu 19 października 1984 roku modlił się ks. Jerzy Popiełuszko, krótko przed zamordowaniem go przez oficerów Służby Bezpieczeństwa PRL. Wewnątrz kościoła znajdują się tradycyjne organy koncertowe, liczące trzy i pół tysiąca piszczałek i czterdzieści trzy głosy. 9 listopada 2003 roku za ich klawiaturą, uzupełnioną o elektroniczne instrumentarium usiadł Józef Skrzek. 


Zderzenie tradycyjnego brzmienia i elektronicznej palety dźwięków generowanych z syntezatorów, osadzone w akustyce sakralnego wnętrza było pomysłem oryginalnym choć nie nowym. Dość wspomnieć nagrane wcześniej przez Józefa płyty: Koncert Świętokrzyski (1983), U Stóp Krzyża (2003), Tryptyk Petersburski (2007) czy choćby dwuczęściowy owoc współpracy z nieżyjącym już wybitnym kompozytorem i wirtuozem Michałem Banasikiem, zatytułowany Czas (1998 i 2009). Niezapomnianym przykładem takiego współbrzmienia jest też płyta Kazania Świętokrzyskie (2015), o której pisałem półtora roku temu. Mimo pozornych różnic te oba muzyczne światy brzmieniowe doskonale się uzupełniają. 


Muzyka zawarta na płycie sprawia wrażenie dość statycznej, zbudowanej z długich akordów, skłaniającej do zadumy i refleksji. Dźwięki pozwalają swobodnie płynąć myślom. Koncert otwiera go dość delikatna brzmieniowo Uwertura Tryptyk Bydgoski, która z czasem potężnieje, jakby inspirując się akustyką. Drugi utwór to Magia Światłości, w istocie przywodzący na myśl plamy wielobarwnego światła tańczące wewnątrz świątyni. Kolejne dwa to dwuczęściowa, na wskroś religijna i osobista kompozycja Zmartwychwstanie, do słów Aliny Skrzek. Artysta, choć jest w naprawdę dobrej dyspozycji wokalnej, to śpiewa niewiele. Może dzięki temu padające słowa mają tu duże znaczenie. To ten sam rozbudowany utwór, który znalazł się w znacznie krótszej wersji na płycie U Stóp Krzyża, nagranej w lutym tego samego roku. Oba wykonania zdecydowanie się różnią, choć nie umiem powiedzieć, które jest mi bliższe. Bydgoskie jest znacznie bardziej rozbudowane. Po nim słyszymy instrumentalny utwór Tchnienia, który jest jakby czasem danym na refleksję. Muzyka jest tu tłem, choć kompozytor subtelnie bawi się nią, łącząc brzmienia syntezatorów z delikatnymi barwami organów. Całość narasta i potężnieje jedynie na krótką chwilę w samej końcówce. Dalej utwór płynnie przechodzi w następną część O Ziemio - Dzieciom Śląska, nasyconą patriotyzmem i umiłowaniem rodzinnych stron. Słowa do niej również napisała Alina Skrzek (pochodząca wszak z Kołobrzegu...) 


Całość kończy ponad dwudziestominutowa Coda Tryptyk Bydgoski , z wplecionym dwujęzycznym przetworzonym tekstem Toma Wintera, zaczerpniętym z utworu Singer, który znalazł się na trzeciej autorskiej płycie Józefa, zatytułowanej Józefina (1980). Dalej utwór przechodzi w wirtuozerski popis organowy, pełen nieuchwytnego słowiańskiego (bydgoskiego?) romantyzmu. Warto podkreślić, że na płycie znalazła się pełna wersja koncertu, bez studyjnych poprawek, dogrywek  i montażu elektronicznego.


Kilka godzin później Józef Skrzek trafił z bydgoskich Wyżyn do Śródmieścia, do klubu Kuźnia, gdzie wystąpił grając wspólnie z saksofonistą Włodzimierzem „Kiniorem” Kiniorskim oraz perkusistą Mirosławem Muzykantem, który już kilka lat wcześniej bębnił w świeżo reaktywowanym SBB. Ten koncert był wycieczką w zupełnie inny świat muzyczny, znacznie bliższy improwizowanej muzyce jazzowej, bogatej w różnorodne brzmienia perkusyjne, bowiem „Kinior” grający na saksofonie tenorowym i altowym równie często sięgał po dodatkowe instrumenty perkusyjne. Całość niewątpliwie zainspirowana została kulturą i filozofią wschodu. Sprawia wrażenie intuicyjnej, jednak jak sądzę była zaaranżowana i dokładnie przemyślana. 


Józef Skrzek występuje tu w roli równorzędnego partnera, przydając klawiszowych barw zarówno perkusji Muzykanta, jak i saksofonom Kiniorskiego. Czasem dochodzi do głosu także jego oryginalnie brzmiąca gitara basowa Kramera. W tej muzyce nie ma liderów i akompaniatorów. Wszyscy mają równe prawa i każdy głos jest jednakowo ważny. Muzycy doskonale się rozumieją. Trzeba pamiętać, że po reaktywacji zespołu w 1998 roku właśnie Mirosław Muzykant przez półtora roku zastępował nieobecnego Jerzego Piotrowskiego. Później za bębnami siadał jeszcze Paul Wertico oraz Gabor Nemeth. Piotrowski powrócił dopiero w 2014 roku. Na dwupłytowej drugiej części tryptyku znalazło się łącznie jedenaście utworów. Osiem stanowiło dość zwarty program, pozostałe trzy trio wykonano na bis. Jeden z dodatkowo zaindeksowanych kawałków to po prostu aplauz publiczności, która jak należy przypuszczać, wyszła ukontentowana.


Na wydanie trzeciej części Tryptyku należało poczekać prawie rok. Utrwalony na niej koncert SBB odbył się w Kuźni rok przed opisywanymi wyżej wydarzeniami, czyli 5.12.2002. Skład był dość nietypowy. Bębny obsługiwał Paul Wertico (znany z osiemnastoletniej współpracy z Patem Metheny), a chwilowo nieobecnego Apostolisa zastąpił Andrzej Urny (Dżem, Krzak, Perfect). Wertico był już wówczas etatowym perkusistą SBB, zaś Andrzej Urny grywał sporadycznie wcześniej ze Skrzekiem (w tym w 1999 roku w ciekawej konfiguracji z Apostolisem Anthimosem na... perkusji). To, co zaprezentowała owa formacja było niewątpliwie muzyką spod znaku SBB, jednak dzięki gitarze Andrzeja miała ona nieco drapieżniejszy, rockowy pazur. Nieco inny klimat prezentowała rozbudowana do ponad dwudziestu minut, trzyczęściowa suita (Katharsis, Wish, Drums-Battle). Pierwsza część to syntezatorowe wprowadzenie, w drugiej Józef zaśpiewał własny polsko-angielski tekst z subtelnym akompaniamentem pozostałych muzyków. Całość zakończył siedmiominutowy popis Paula na perkusji. Kolejny utwór Born To Die rozpoczęło przejmujące solo Skrzeka na harmonijce ustnej. Po chwili dołączyła gitara z perkusją, a całość przerodziła się w wolny, przejmujący blues, ozdobiony stylowym śpiewem Józefa. W połowie utwór nabiera dynamiki, a pierwszoplanową rolę przejmuje gitara. 


Na drugim krążku tego także dwupłytowego wydawnictwa znalazło się kilka dobrze znanych utworów z wcześniejszego dorobku SBB - Całkiem Spokojne Zmęczenie, Figo-Fago, Z Których Krwi Krew Moja... Były też inne, a całość wypadła nadspodziewanie dobrze, obrazując jedno z unikalnych wcieleń odradzającego się wówczas legendarnego tria. Zwłaszcza druga płyta trzeciej części Tryptyku budzi w słuchającym niesamowite emocje. Trochę zaskakuje nieoczekiwane wyciszenie Hung-Under. Dalej pojawia się kompozycja Jimi Hendrixa Who Know’s, z ciekawą gitarą i mocną podbudową rytmiczną. Figo-Fago to rozpędzona harmonijka ustna Skrzeka, do której dołączają pozostali instrumentaliści. Całość niezbyt przypomina wersję znaną z pamiętnego singla Tonpressu, ale wywołuje przysłowiową „gęsią skórkę”. Podobne wrażenia odniosłem słuchając kończącej koncert legendarnej kompozycji Z Których Krwi Krew Moja. Potem pojawił się długi aplauz publiczności i... jeszcze dwa bisy.
Pomysłodawca cyklu zafundował odbiorcom dozowanie napięcia, choć każda z części Tryptyku Bydgoskiego ma swój indywidualny ciężar gatunkowy. Całość jest nie tylko pamiątką bydgoskich koncertów, ale również znaczącą pozycją w dyskografii śląskiego multiinstrumentalisty, prezentującą szeroki wachlarz jego zainteresowań muzycznych, uchwyconych w dość krótkim przedziale czasowym - niespełna roku. Można jedynie żałować, że Tryptyk zyskał dość skromną oprawę graficzną. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Ale posłuchać naprawdę warto.

słuchacz






piątek, 4 sierpnia 2017

Nożem po klawiszach. Musorgski, Obrazki i ELP w telegraficznym skrócie





Trudno cokolwiek napisać o rocku progresywnym, nie wspominając o istnieniu legendarnego tria Emerson Lake & Palmer. W latach siedemdziesiątych grupa ta należała do mego ścisłego panteonu gwiazd pierwszej wielkości, a na jej płyty oczekiwałem z wypiekami na policzkach. Jak wielu mych rówieśników te i inne poznawaliśmy dzięki swoistej misji, jaką wówczas spełniał III Program PR i jego prezenterzy. Dziś to już odległa historia, a młodym ludziom zapewne trudno wyobrazić sobie jak można gromadzić na taśmach dyskografie zespołów, nagrywając przez wiele miesięcy raz w tygodniu (z środowej Muzycznej Poczty UKF) po pół płyty. Można. Wówczas każdy wielokrotnie odsłuchany dźwięk znało się niemal na pamięć. Dziś mamy Internet, a dorobek wielu zespołów da się bez wysiłku w kilka sekund zapisać w czeluściach komputera. Często ląduje tam na zawsze, bowiem brak czasu sprawia, że nie sposób w skupieniu go posłuchać, a kolejnych kuszących propozycji wciąż przybywa. Czyżby dawne czasy były lepsze? Były inne i nie sposób ich porównywać ze współczesnością, a poza tym przypominają minioną młodość, a ta przecież zawsze pozostaje piękna...
Trio ELP było niezwykłe, bowiem brakowało w nim gitary prowadzącej. Taki skład był w tamtym czasie czymś niespotykanym. Od początku towarzyszyło mu spore zainteresowanie prasy, wynikające po części z wcześniejszego dorobku artystycznego każdego z muzyków.  Grający na klawiszach Keith Emerson wcześniej był liderem grupy The Nice, Greg Lake śpiewał i grał na basie w King Crimson i miał już za sobą udział w nagraniu legendarnego debiutu In the Court of the Crimson King, zaś perkusista Carl Palmer zdobywał ostrogi w zespołach Crazy World of Arthur Brown i Atomic Rooster. 


Jednym z najbardziej znaczących występów w początkach kariery tego niezwykłego tria był  koncert w ramach festiwalu na Isle of Wight w 1970 roku. Zapis tego koncertu dopiero po dwudziestu siedmiu latach wydano na oficjalnym krążku. Co ciekawe - już wówczas w repertuarze muzyków pojawiła się rozbudowana kompozycja Pictures At An Exhibition, będąca adaptacją cyklu miniatur fortepianowych dziewiętnastowiecznego kompozytora rosyjskiego Modesta Musorgskiego, członka tzw. Potężnej Gromadki. Miniatury te, stworzone jako ilustracja wystawy obrazów Wiktora Hartmanna były zwykle sporym wyzwaniem dla pianistów, chcących popisać się swą wirtuozerią. Cykl wielokrotnie inspirował innych kompozytorów i wykonawców, którzy próbowali zaaranżować go na orkiestrę symfoniczną. Najbardziej znana jest dziełem Maurice'a Ravela, choć warto też wspomnieć o próbach jakie podejmowali m.in. Leopold Stokowski i Vladimir Ashkenazy. Z pewnością adaptacja tria ELP, choć miejscami dość daleka od oryginału oraz zawierająca fragmenty poematu symfonicznego Noc na Łysej Górze (także Musorgskiego) nie tylko przyczyniła się do wzrostu popularności samego utworu lecz także jego twórcy. Kompozycje Musorgskiego  znalazły się na trzeciej w dyskografii płycie tria, również w wersji koncertowej (tym razem z ratusza w Newcastle), zarejestrowanej rok później. 


Warto porównać oba wykonania i zaobserwować jak w ciągu kilkunastu miesięcy zmieniła się nie tylko kompozycja, ale i sam zespół, który w międzyczasie zdążył nagrać dwa studyjne albumy, dziś uważane za klasykę gatunku.
Obrazki z wystawy inspirowały też wielu innych wykonawców. Warto tu wspomnieć choćby o adaptacji Isao Tomity - nieżyjącego już wirtuoza instrumentów elektronicznych. W 1996 ów cykl utworów opracował progresywny thrashmetalowy zespół Mekong Delta (album Pictures at an Exhibition), znajome motywy pojawiły się również na krążku Tangerine Dream Turn of Tides (1994), choć w mocno okrojonej wersji. ELP powrócił do kompozycji Musorgskiego po wielu latach i po raz pierwszy nagrał jego wersję studyjną, specjalnie na potrzeby przekrojowego boxu The Return Of The Manticore (1996).


Nawiasem mówiąc - tajemnicza postać Mantykory pojawiła się na drugiej płycie tria, zatytułowanej Tarcus (1970). Jest jednym z bohaterów dwudziestominutowej suity, opowiadającej historię konfliktu Tarkusa, symbolu technologii i bezdusznej nowoczesności oraz Mantykory, będącej personifikacją tradycji i duchowości. Obrazki z Wystawy zachowały się także w wersji wideo. Już w 1973 roku w kinach można było podziwiać artystów prezentujących je na żywo, podczas jednego z koncertów. Płyta DVD z tym materiałem ukazała się dopiero w roku 2000. Rejestracja ukazała przy tym atuty zespołu: wirtuozerię, ocierającą się wręcz o pokazy cyrkowe oraz spore umiejętności kompozytorskie, które pozwały na ciekawe transkrypcje klasyki, bowiem Obrazki nie były jedyną taką próbą.


Wspomniane wydawnictwo The Return Of The Manticore, od lat stojące na mojej półeczce to  zestaw czterech płyt, będący wyborem kompozycji z najlepszych albumów ELP oraz zawierający sporo nieznanych wcześniej ciekawostek. Są tu także ponownie nagrane utwory pochodzące z wcześniejszego dorobku artystów tworzących trio. Jest utwór Hang On To A Dream, pochodzący z czasów współpracy Keitha Emersona z formacją  The Nice oraz 21st Century Schizoid Man pochodzący z okresu działalności Grega Lake’a w King Crimson. Jest też nowa wersja Fire z czasów Palmera w Crazy World of Arthur Brown. Są też niewydane wcześniej ciekawostki, jak choćby Prelude And Fuge oraz Rondo. Brzmienie pozostałych utworów, zaczerpniętych z regularnych albumów tria zremasterowano i poprawiono, co w momencie wydania, czyli w 1996 roku było szczególnie cenne. Dobrze dobrany zestaw był doskonałym przewodnikiem po dorobku zespołu.


Szesnaście lat później Sony Music zdecydowało o ponownym przekrojowym przypomnieniu osiągnięć legendarnego tria. W 2012 roku ukazał się doskonale przygotowany pięciopłytowy box Emerson Lake & Palmer - From The Beginning. Tytuł pochodził od kompozycji z płyty Trilogy. Po wielu latach trudno prawdziwego fana ELP zaskoczyć czymś nieznanym, bowiem w międzyczasie wydawnictwo Manticore Records, reprezentujące interesy tria wydało wiele tytułów, zawierających wcześniej nieznane skarby. Mimo to warto sięgnąć po ten zestaw, wartościowy choćby z uwagi na ciekawy sześćdziesięciostronicowy esej, zawierający wiele ciekawostek oraz mniej znane nagrania, pochodzące ze stron B singli, jak również sporo materiału koncertowego i alternatywne nagrania studyjne. Ciekawostką jest koncert tria, zarejestrowany w Puerto Rico 4 stycznia 1972 roku, czyli w okresie szczytowej erupcji sił twórczych zespołu. Co ciekawe, w programie koncertu również znalazła się nieznana wcześniej pełna wersja słynnych Obrazków z Wystawy. Oba boxy znakomicie się uzupełniają.


Trio Emerson, Lake & Palmer było pierwszą supergrupą próbującą programowo stworzyć muzykę, będącą symbiozą klasyki i ambitnego rocka. Niewątpliwie stali się prekursorami stylu progresywnego, choć niektórzy krytycy uważali ich muzykę za zbyt głośną i przesadnie pompatyczną. Mimo to osiągnęli spory sukces, także w wymiarze czysto komercyjnym. Dla wielu młodych ludzi stali się objawieniem. Utorowali drogę takim grupom jak choćby Yes, która później była ich głównym konkurentem. Keith Emerson był bodaj najbardziej utalentowanym i biegłym technicznie wirtuozem klawiatury, mimo iż traktował ją czasem pięściami, łokciami i nożem. Klawisze nie stanowiły dla niego żadnego ograniczenia, potrafił równie dobrze obsługiwać je leżąc pod instrumentem lub stojąc do niego tyłem. To ewenement, bowiem niewielu jest pianistów potrafiących grać na odwróconej klawiaturze. Kolejne płyty tria stawiały słuchaczom coraz wyższe wymagania, będąc w zasadzie czystą muzyką poważną, wymagającą do prezentacji klasycznej orkiestry. Muzyczne wizje Grega Lake’a i Carla Palmera podążały w inne rejony, stąd też konflikt wydawał się być nieunikniony. Te rozbieżne ambicje wyraźnie pokazuje album Works Vol. 1, wydany w marcu 1977 roku. Był pomyślany jako indywidualna wypowiedź każdego z członków grupy. Każdy z nich zapełnił jedną stronę tradycyjnego longplaya. Czwarta miała zawierać wspólne kompozycje. Płyta w oczach krytyków wypadła dość słabo i poniosła komercyjną klęskę. Works Vol. 2, wydany kilka miesięcy później nie poprawił sytuacji. Mimo to dziś nie brakuje entuzjastów obu albumów. Drogi muzyków rozeszły się, choć sporadycznie spotykali się by nagrywać lub koncertować.

W marcu 2016 roku Keith Emerson, nie mogąc poradzić sobie z postępującą chorobą tragicznie przerwał swe życie. Zmarł mając 71 lat. Dziewięć miesięcy później zmarł także o dwa lata młodszy Greg Lake, pokonany przez chorobę nowotworową. Pozostała Legenda i Muzyka.
słuchacz