piątek, 3 czerwca 2016

O sztuce interpretacji - pięć spojrzeń na Vivaldiego









Na początku mej samodzielnej edukacji muzycznej odkryłem, że szukając nagrań muzyki klasycznej należy zwracać uwagę nie tylko na kompozytora, ale także, a może zwłaszcza - na interpretację utworu. Opierając kolejne etapy muzycznego wtajemniczenia o płyty dostępne na rynku z reguły byłem skazany na ofertę krajowej centrali muzycznej, która raczej nie zasypywała melomanów różnymi wykonaniami tych samych dzieł. Któregoś wieczora, bawiąc u jednego z mych nieco starszych przyjaciół, który już wówczas był zawodowym muzykiem i absolwentem dyrygentury odkryłem jakie znaczenie ma interpretacja. Porównywaliśmy fragmenty Mszy h-moll J.S. Bacha, którą znałem z posiadanej w domu trzypłytowej edycji Polskich Nagrań. Było to nagranie dość stare, noszące niski numer katalogowy SX0129-0131. Monumentalne dzieło Bacha wykonywali soliści, chór i orkiestra z Drezna pod dyrekcją Rudolfa Mauersbergera. Wykonanie było klasyczne i nieco przyciężkawe. Przyjaciel zaprezentował mi ten sam utwór w wykonaniu brytyjskiej orkiestry kameralnej Academy of St. Martin in the Fields pod dyrekcją Nevilla Marrinera. Przeżyłem olśnienie - to przecież brzmiało jak zupełnie inna kompozycja. Od tego momentu swe poszukiwania prowadziłem nieco bardziej świadomie. I tak wiele lat później, poszukując ideału, całkiem świadomie dorobiłem się kilku różnych interpretacji Czterech pór roku, jednego z moich ulubionych koncertów Antonia Vivaldiego (cóż, wiem że nie jestem oryginalny, ale naprawdę lubię ten utwór). W latach dziewięćdziesiątych wreszcie znalazłem.


Była to analogowa płyta Nigela Kennedy’ego, nowej gwiazdy światowej wiolinistyki, który wykonał owe koncerty, dyrygując 
jednocześnie zespołem English Chamber Orchestra. Ta interpretacja do dziś mnie porywa. Nic dziwnego, Kennedy tchnął w ten osiemnastowieczny zbiór dwunastu barokowych koncertów nowego ducha. Płytę docenili melomani na całym świecie. Przez pół roku otwierała listę najpopularniejszych albumów w Wielkiej Brytanii (nabywców znalazły dwa miliony egzemplarzy) i jako taka uznana została za najlepiej sprzedający się utwór muzyki klasycznej wszech czasów, co potwierdzono stosownym wpisem do Księgi Rekordów Guinnessa. Ta marketingowa otoczka oczywiście nie ma wielkiego znaczenia, wszak liczy się przede wszystkim muzyka.

A sam Nigel Kennedy? Jest wirtuozem i twórcą niezwykłym. Z równą łatwością porusza się w repertuarze klasycznym, rockowym, jazzowym i klezmerskim, choć sceptycy sugerują, by skupił się raczej na jednym repertuarze. Pochodzi z Brighton. Już od najwcześniejszego dzieciństwa interesował się pianistyką, później wiolinistyką. Jest uczniem Yehudi Menuhina i absolwentem prestiżowej nowojorskiej Juilliard School of Music. Mając szesnaście lat zadebiutował w Carnegie Hall u boku wybitnego skrzypka jazzowego Stephane'a Grappelliego. Równolegle zdobywał doświadczenie grając z muzykami jazzowymi w Nowym Jorku. Karierę światową rozpoczął w 1977 w London Royal Festival Hall, występując z towarzyszeniem Philharmonia Orchestra pod dyrekcją Riccardo Mutiego. Obecnie jest chyba najbardziej rozpoznawalnym wirtuozem skrzypiec na świecie. Równie chętnie gra Bacha i Vivaldiego, jak też Hendrixa, lub The Doors. Używa XVIII-wiecznego instrumentu Guarneri del Gesù oraz Stradivariusa, zapisanego mu przez wybitną skrzypaczkę Dorothy Jeffries. Po zakończeniu kariery, zgodnie z tradycją, przekaże instrument innemu utalentowanemu muzykowi.


Od samego początku budził sensację swym niekonwencjonalnym strojem i sposobem bycia. Kojarzy się bardziej ze sceną punk niż nobliwą filharmonią. Od zawsze gardził frakiem, występuje w swobodnych strojach (początkowo w irokezie na głowie), gra niczym Miles Davis i Jimi Hendrix, odwrócony tyłem do publiczności, przytupuje i nierzadko popija piwo z puszki. Tym osobliwym imagiem chce udowodnić, że ważne jest to co ma do powiedzenia, a nie jak wygląda. Środowisko klasycznych melomanów potraktowało go bardzo wstrzemięźliwie. On jednak pozostał sobą. W przeciwieństwie do wielu swych rodaków jest otwarty na inne kultury i style muzyczne. Od lat zafascynowany jest Polską. Od 2002 roku jest dyrektorem artystycznym Polskiej Orkiestry Kameralnej. W Krakowie, przy Floriańskiej ma swój drugi dom, a jego żona Agnieszka jest Polką. Wysoko ceni polskich muzyków i chętnie z nimi występuje w krakowskich klubach jazzowych. W 2003 z zespołem Kroke nagrał płytę East Meets East, a w 2007 wydał album zatytułowany Polish Spirit, na którym zaprezentował kompozycje Emila Młynarskiego i Mieczysława Karłowicza, wykonując je z Polską Orkiestrą Kameralną pod dyrekcją Jacka Kaspszyka. Znalazły się na nim także nokturny Chopina. Koncertował z najlepszymi orkiestrami świata i współpracował z najbardziej uznanymi dyrygentami. Gościł niemal na wszystkich uznanych światowych scenach i festiwalach. Jego dyskografia obejmuje ponad trzydzieści płyt, z których wiele zyskało światowe uznanie.


Wróćmy jednak do Czterech pór roku. Po latach Nigel Kennedy ponownie zmierzył się z tą kompozycją. Niedawno wydał płytę Vivaldi: The New Four Seasons, która ponownie zaskoczyła odbiorców nowatorskim spojrzeniem. Po ponad dwudziestu pięciu latach od swego pamiętnego nagrania znowu spojrzał na dzieło Vivaldiego niekonwencjonalnie i zaskoczył nawet tych, którzy spodziewali się niespodzianek. Jego interpretacja tętni życiem, jest bogata w nastroje i emocje, a w dodatku, mimo nowoczesnych brzmień jest naturalna, bez szokującego efekciarstwa. Słowem – kolejna świeża, godna uwagi wizja, kolejna swobodna, choć intrygująca interpretacja, wzbogacona współczesnym brzmieniem i elektroniką. Nie da się tej płyty porównać z jakimkolwiek innym wykonaniem. Choć orkiestra prowadzona od skrzypiec przez Kennedy`ego gra klasycznie, to w muzyce pojawiają się zarówno riffy elektrycznej gitary, elektroniczna perkusja, jazzowa trąbka i brzmienia charakterystyczne dla stylu ambient. Powstała wersja przesiąknięta duchem wszechobecnej współczesności. Zdaję sobie sprawę, że klasyka w nowoczesnej aranżacji, pełnej dodatkowych ozdobników może oburzać melomanów, zwłaszcza tych kochających tradycję, jednak mimo wszystko warto zaryzykować. Choć całość brzmi dość rewolucyjnie, to warto tej płyty posłuchać, postawić ją na półce i co jakiś czas do niej wracać.


Dla porządku wspomnę jeszcze o ciekawej interpretacji Czterech pór roku, przedstawionej przez Vanessę Mae. Mam tu na myśli wersję zaprezentowaną na płycie The Original Four Seasons z 1998 roku, w której wbrew tytułowi artystka pozwoliła sobie na dość daleko idącą swobodę. Szczególnie godna uwagi jest klasyczna interpretacja The English Concert pod dyrekcją Trevora Pinnocka, (Simon Standage - skrzypce), wydana przez Polydor w 1982 roku i przypomniana na CD w serii Archiv Production. Niewykluczone, że przypomina najbardziej wizję kompozytora, bowiem Simon Standage zaliczany jest do grona światowych autorytetów w dziedzinie barokowych brzmień i technik skrzypcowych. Przez blisko dwadzieścia lat był pierwszym skrzypkiem The English Concert, jednej z pierwszych orkiestr wykonujących muzykę baroku i wczesnego klasycyzmu na instrumentach z epoki. Zespół ten w swych interpretacjach stawiał sobie za cel jak najwierniejsze odtworzenie zamysłów kompozytorskich dawnych mistrzów, stąd też nagranie to również zajmuje w mych zbiorach szczególne miejsce.
Skoro mowa o interpretacji to sięgnę po jeszcze jeden przykład. Deutsche Grammophon, jedna z najbardziej znanych wytwórni płytowych kojarzonych z muzyką klasyczną prowadzi serię Recomposed. Projekt ów skupia oryginalnych artystów, którzy próbują znanym utworom klasyków nadać nowy kształt, na swój sposób je przebudowując. Choć marka Deutsche Grammophon zdaje się gwarantować odpowiedni poziom – wypada to różnie. Bywają propozycje niezbyt udane (np. Matthew Herbert i jego wersja X symfonii Gustawa Mahlera), bywają też interesujące. I taka właśnie jest interpretacja nieśmiertelnych koncertów Vivaldiego, opracowana przez mieszkającego na stałe w Anglii niemieckiego kompozytora i pianistę Maxa Richtera. Twórca ów nasycił Cztery pory roku elektroniką, nadając im wedle własnych słów brzmienie neoklasyczne. To oczywiście nie jest propozycja dla ortodoksyjnych miłośników oryginału, bowiem jak mówi sama nazwa projektu – kompozycja została zrekomponowana. Richter wziął na siebie rolę krawca, który porozcinał piękną szatę, pozamieniał fragmenty materiału i uzupełnił je własnymi wstawkami. Rola dość ryzykowna, bowiem łatwo posądzić krawca o świętokradztwo lub w najlepszym wypadku o banał.


Czesław Niemen w jednej ze swoich pieśni śpiewał: Upiększać nam nie trzeba piękna bo logiczne (Moje zapatrzenie). I choć jedno z nieco absurdalnych praw Murphy’ego głosi, że jeśli udoskonalasz coś dostatecznie długo – na pewno to zepsujesz, to jednak w tym przypadku, przynajmniej w moim odczuciu Max Richter odniósł zwycięstwo, bowiem opierając się na skończenie pięknej kompozycji dodał jej dodatkowego blasku. Utwór nie stracił swego barokowego uroku, wręcz przeciwnie. Należy pamiętać, że nie jest to próba zastąpienia oryginału, wszak obie wersje mogą istnieć równolegle. Każda sztuka, w tym także muzyka rozwija się, podąża do przodu, nie sposób przecież tkwić uparcie w tym samym miejscu. Vivaldi w interpretacji Richtera dalej jest liryczny gdy trzeba i tam gdzie trzeba – potrafi zaiskrzyć. I przede wszystkim łapie za serce. Wzbogacona wersja płyty zawiera dodatkowy krążek DVD z filmem nagranym podczas prezentacji dzieła przez Kameralną Orkiestrę Berlińskiego Konzerthausu w legendarnym wnętrzu Funkhaus Berlin Nalepastrasse oraz z wizualizacjami autorstwa Darka Mattersa, duńskiego projektanta gier i przestrzeni 3D. Warto zaryzykować. A purystom i ortodoksom przypomnę – Leopold Stokowski, genialny brytyjski dyrygent polskiego pochodzenia robił to samo z dziełami J.S. Bacha, zaś Obrazki z wystawy, najpopularniejszy cykl miniatur fortepianowych Modesta Musorgskiego zajaśniał pełnym blaskiem dopiero w transkrypcji Maurice'a Ravela (Stokowski też próbował...).

słuchacz







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz