Miesiąc temu, pisząc o intrygującym albumie Hashgachah Jarmili Górnej wspomniałem, że wkrótce opowiem o jej kolejnym dziele, opatrzonym nieco zagadkowym tytułem Aspaklaria.
Oba albumy dzieli czternaście lat, a mimo to mają wiele punktów wspólnych. Aspaklaria to kolejna wyprawa w fascynujący świat dźwięków. Album nie jest może już tak eksperymentalny jak wcześniejszy, co jednak nie oznacza, że Jarmila obniżyła poprzeczkę, stawiając na prostotę przekazu. Powiedziałbym raczej, że w ciągu czternastu lat jej styl dojrzał i nieco bardziej się skrystalizował. Tym razem zamiast rozbudowanych i wielopiętrowych wokaliz (choć i te miejscami się pojawiają) zaoferowała słuchaczom utwory opatrzone tekstami dalekimi od popowego banału, a prowokującymi raczej do ciekawych refleksji. Warto zwrócić uwagę już na pierwsze słowa otwierającego płytę tytułowego utworu. Jarmila śpiewa: „Hi, my name is Dreamer…” Nawet wyrwane z kontekstu już stanowią pewien klucz do zrozumienia całej płyty. Dalej precyzuje jeszcze bardziej: „Let the light shine through me / All rays – undistorted / Low pass, hi pass – a dance of minus plus / Always reflect! (…) Aspaklaria be my name!...”
Tu dochodzimy do kwestii znaczenia samego tytułu płyty. Słowo aspaklaria, podobnie jak tytuł poprzedniego albumu wywodzi się z tradycji żydowskiej, a właściwie z języka aramejskiego i ma dość szerokie znaczenie. Jedno z nich to przezroczysta soczewka, pozwalająca oglądać istniejący poza nią świat, inne to lustro - dzięki któremu można obejrzeć zarówno siebie jak i otaczający świat. Oba tłumaczenia odnoszą się przede wszystkim do spotkania i poznania Boga, którego możemy próbować pojąć zarówno spoglądając przez nieskażoną niczym soczewkę, jak i przez lustro, czyli poprzez siebie. Nie wchodząc dalej w zawiłe kwestie interpretacji filozoficznej poprzestańmy na stwierdzeniu faktu, iż jest to pojęcie dość istotne i popularne w kulturze judaistycznej.
Ważną częścią albumu jest jego przekaz literacki, będący bardzo osobistą wypowiedzią artystki, mówiącej o poszukiwaniu własnego oblicza wobec otaczającego świata. Jarmila nie stroni od intymnych wyznań, opowiada o miłości, lęku, a jednocześnie o sięganiu nieba i poszukiwaniu absolutu. Towarzyszy temu muzyka skłaniająca do refleksji i pozwalająca dotrzeć do najbardziej skrywanych zakamarków duszy, a także perfekcyjnie wykorzystana skala głosu, którym przeprowadza słuchaczy przez kolejne etapy podróży. Podobnie jak na wcześniejszym albumie mamy tu nawiązania do muzyki środkowego i dalekiego wschodu, płynnie przenikające się z zachodnimi rytmami i skalami. Wszystko tworzy niemal medytacyjny klimat, będący przemyślanym tłem dla głosu artystki, często harmonijnie zestawionego z kilku warstw. Całość obfituje w muzyczne kontrapunkty, ciekawie podkreślające narrację albumu.
Podobnie jak na poprzednim albumie także i teraz Jarmila jest odpowiedzialna za całość materiału, a także jego produkcję. Warto wspomnieć, że dodatkowo David Farren (basista Bad Manners - legendy brytyjskiego ska) wzbogacił album o perfekcyjne partie gitary. Zagrał także na kontrabasie we wspomnianej wyżej kompozycji Black Dog. Artystka w długiej liście podziękowań doceniła wpływ na całokształt albumu wielu zaproszonych gości, nie tylko w sferze muzycznej, lecz także dzięki wsparciu i inspiracji w procesie twórczym. Dzięki nim ostateczny jego kształt jest tak wciągający i trudno wskazać na nim słabsze momenty. Dominującym uczuciem po przesłuchaniu płyty jest zaskoczenie, towarzyszące dynamicznie zmieniającym się nastrojom. To projekt pełen muzycznych medytacji, subtelnych melodii i bogactwa zróżnicowanych dźwięków akompaniujących. Ciekawa i niebanalna propozycja dla tych, którzy szukają ucieczki od codziennego zabiegania.
Na koniec drobna uwaga. Na froncie okładki znajduje się niewielka cyrkonia - trójwymiarowa personifikacja tytułowej aspaklarii. Pomysł z pewnością wyróżnia projekt spośród innych, jednak bezlitośnie masakruje sąsiadujące z nim na półce inne albumy. Ale cóż, prawdziwa sztuka często wymaga poświęceń.
Przepiękny,wzruszający,mistyczny opis.
OdpowiedzUsuń