piątek, 25 stycznia 2019

Kto lubi Krokodila?






To nieco podchwytliwe pytanie, bynajmniej nie jest związane ani z zoologią, ani z filmem. Trudno bowiem bez strachu przytulić się do zielonego gada z rozdziawioną gębą, pełną uroczych ząbków. No może prędzej do sympatycznego australijskiego trapera z buszu, rodem z filmu Petera Faimana, ale to zdecydowanie nie mój typ… Pozostaje więc ten muzyczny, pochodzący ze Szwajcarii i co ciekawe – „jak sama nazwa wskazuje” zaliczany do nurtu niemieckiego krautrocka. Tu uwaga – proszę nie mylić go z brytyjskim metalowym bandem, założonym w 2011 roku. Niektórzy krytycy nie godzą się z taką klasyfikacją, ale wynika ona najprawdopodobniej z faktu, że zespół w początkach lat siedemdziesiątych znacznie częściej koncertował w sąsiednich Niemczech niż w rodzimej Szwajcarii i stąd bardziej był utożsamiany z niemiecką sceną. Zresztą nie dziwię się Szwajcarom – posiadanie takiej kapeli może być powodem do dumy. 







Tu znów dygresja. Kolejny raz muszę wspomnieć o sklepiku mego przyjaciela Mikołaja, bowiem to właśnie tam wypatrzyłem intrygującą czerwoną okładkę, jakby wyrwaną z bajkowej opowieści, na której był tajemniczy zamek, gorejący wulkan, syrena w ponętnej pozie i rzeczone wyżej ząbki. W nieistniejącym już przybytku przy Nowym Rynku można było spędzać dowolnie wiele czasu, rozkoszując się muzyką… i aromatem kawy, którą gościnny gospodarz serwował bezpłatnie stałym klientom. Tam też zagłębiłem się w ów krokodyli świat, a Mikołaj widząc moje zainteresowanie po kilku dniach dyskretnie wyłożył na półkę kolejne dwa tytuły z ich dyskografii... Ech, wspomnienia i dawne dzieje. 






Okładka poza intrygującym obrazkiem skrywała równie intrygującą zawartość muzyczną, z pogranicza rocka, bluesa i psychodelii, z etnicznymi akcentami. Szwajcaria muzycznie kojarzyła mi się dotąd z Patrickiem Morazem, Krokusem oraz ewentualnie Andreasem Vollenweiderem – a tu taka niespodzianka. Bardziej wnikliwym dodam, że Lacrimosa w tamtym czasie stawiała dopiero pierwsze kroki. Dobrze się stało, że moją przygodę z Krokodilem rozpocząłem właśnie od albumu An Invisible World Reveald (1971), z opisaną wyżej okładką. Muzyka z tej płyty okazała się wyjątkowa. Różniła się od większości krautrockowych produkcji sporą domieszką bluesa oraz progresywnych wycieczek. Raczej daleko jej było do tzw. rocka kosmicznego w stylu Tangerine Dream czy Kraftwerk. Moją uwagę przykuły głównie dwa rozbudowane utwory - trwający ponad kwadrans Odyssey In Om i niewiele krótszy Looking At Time. Oba można uznać za kamienie węgielne albumu. Mało tego, wydanie firmy Second Battle uzupełniały jeszcze trzy bonusy, w tym dwa ponad dziesięciominutowe kawałki Krokodil - Session Part 1 oraz Krokodil - Session Part 2. Mimo, że najprawdopodobniej pochodzą z większej całości, to są prawdziwą muzyczną wyprawą w nieznane, gdzie spodziewać się można wszystkiego.



W zasadzie nie powinno to dziwić, wszak producentem albumu był Dieter Dierks, ten sam który współpracował m.in. z Tangerine Dream, Ash Ra Tempel, Nektar oraz Scorpions. To jemu można zawdzięczać wyjątkowe brzmienie zespołu. Oczywiście kluczowe były umiejętności członków zespołu. Wprawdzie początkowo nawiązywali do brytyjskiego blues-rocka, dokładając wysmakowane aranżacje, jednak wkrótce wzbogacili swą muzykę także o inne elementy. Grający na perkusji Düde Dürst radził sobie także nieźle z gitarą i fletem poprzecznym, gitarzysta Walty Anselmo mógł obsłużyć również perkusję i bas, a wokalista Hardy Hepp potrafił grać na skrzypcach, fortepianie, organach, zaś potem sięgnął również po hinduski sitar, no i oczywiście śpiewał. Nawiasem mówiąc, śpiewali niemal wszyscy członkowie grupy. Tu warto zaznaczyć, że jedynie grający na basie Terry Stevens był rodowitym londyńczykiem, zaś pozostali muzycy mieli korzenie niemiecko-szwajcarskie. Płyta, zawierająca w podstawowej wersji sześć nagrań zdecydowanie wyprzedziła swój czas. 



Jeśli którykolwiek album wymyka się kategoryzacji, to właśnie An Invisible World Reveald, trzeci w dorobku zespołu, nagrany po odejściu Hardy'ego Heppa. To naprawdę wspaniała płyta. Już pierwszy utwór Lady of Attraction, przyciąga ciekawym wokalem i psychodeliczną atmosferą. Nie brak oczywiście elementów blues-rocka, ale to nie one decydują o klimacie płyty. Warto spojrzeć na skład i instrumentarium. Poza typową gitarą, basem i perkusją mamy tu sitar, melotron, harmonijkę, flet, konga i tablę. Wprawdzie dziś nie tak łatwo zdobyć ów krążek, ale zapewniam, że warto. Muzyka tam zawarta pozwala puścić wodze fantazji i poszybować w oniryczną podróż. Sporo w niej wpływów wschodnich i hinduskich 
z elementami psychodelii, ale wszystko nadal oparte jest o bluesowy schemat. Naprawdę słucha się tego nieźle, zwłaszcza tych bardziej rozbudowanych kompozycji, jak choćby wspomniany wcześniej Odyssey In Om. Mamy tu ciekawe harmonie wokalne i etniczny powiew wschodu. Nawet gitara akustyczna brzmi nieco egzotycznie, pozwalając myślom nieść się daleko. 



Krokodil powstał z miłości do muzyki. Założyło go w styczniu 1969 pięciu chłopaków kochających blues-rocka, lecz otwartych także na inne brzmienia. Zaczęli w Zurychu, zrywając z dominującą wówczas modą na konwencjonalny pop. Uważali, że Szwajcaria potrzebuje nowych zespołów, tworzących własną i kreatywną muzykę, wolną od popowych plagiatów. Pierwszy skład Krokodila to trzech przyjaciół, którzy znani już byli w branży muzycznej. Był to wokalista Hardy Hepp nazywany alpejskim Tomem Jonesem, perkusista Düde Dürst, który grał wcześniej z Les Sauterelles i tam dorobił się kilku lokalnych hitów oraz Walty Anselmo, multiinstrumentalista i wirtuoz sitaru. Dwa tygodnie później dołączyli Mojo Weideli (har, fl, per) i Terry Stevens, londyńczyk, który również grał wcześniej dla Les Sauterelles. Ten ostatni nie dość, że bez trudu śpiewał po angielsku, to jeszcze tworzył ciekawe teksty. Wszyscy deklarowali absolutną niezależność i podkreślali, że muzyka może być dobra jedynie wówczas, gdy jest absolutnie wolna.



Oczywiście życie szybko zweryfikowało ten manifest. Zespół nie miał ani pieniędzy, ani kontraktu. Trzeba było kompromisu, stąd też muzycy nie obrazili się na zamówienie z koncernu tytoniowego Reynoldsa, a ich hardrockowa piosenka Camel Is Top będąca w istocie reklamą papierosów zyskała popularność nawet w lokalnych dyskotekach. Można to zrozumieć, gdyż utwór wydany na początku 1969 
na singlu umożliwił zespołowi zakupienie wzmacniaczy dobrej klasy koncertowej, a także sprawił, że zespół stawał się coraz bardziej popularny na szwajcarskiej scenie młodzieżowej. Wynegocjowali kontrakt z wytwórnią Liberty, w czym niewątpliwie pomógł Hardy Hepp ze swą popową przeszłością. Podpisana umowa gwarantowała nagranie dwóch SP i jednego LP. Pierwsze utwory ugruntowały ich popularność w rodzimej Szwajcarii (Don’t Make Promises – wcześniejszy przebój Heppa w nowej aranżacji znalazł ponad cztery tysiące nabywców), po czym ich opiekun Sigi Loch skierował swych protegowanych do Trixi-Studios w Monachium, aby zapewnić im jak najlepsze warunki pracy. Tam powstało demo, gdy jednak promotor go posłuchał to postanowił wydać je w niezmienionej formie. I tak w zasadzie cały debiutancki album został nagrany w pierwszym podejściu. Taki efekt można było osiągnąć tylko dzięki prawdziwie profesjonalnemu przygotowaniu zespołu. Mimo to, muzycy swój prawdziwy potencjał rozwijali dopiero na scenie, gdzie nie musieli mieścić się w ścisłych ramach czasowych.



Scena dawała im niezależność, pozwalając na większą spontaniczność i kreatywność. Zaskakiwali publiczność zmianami tempa, nowymi aranżacjami i nieprzewidywalnymi improwizacjami. Niestety, w tamtym czasie nie przynosiło to spodziewanych dochodów, stąd też Krokodil postawił na bardziej lukratywny rynek niemiecki. Muzycy chwytali się też prac dorywczych, nagrywając ścieżki dźwiękowe do filmów i dając lekcje muzyki. Po nagraniu pierwszego albumu Hardy Hepp opuścił zespół. Niezrażona reszta ruszyła w trasę, koncertując najpierw w Niemczech, a później także we Francji, Holandii i Austrii. Musieli grać, by się utrzymać.



Warto prześledzić ich pierwsze trzy albumy, w reedycji przygotowanej przez Second Battle. Na pierwszym jako bonus znalazł się pierwszy singiel z piosenkami Don't Make Promises i Hurra! Alive oraz wspomniany wcześniej Camel is Top – wszystkie gruntownie odświeżone brzmieniowo. Drugi album, zatytułowany Swamp (1970) prezentował zespół w trakcie zmian stylistycznych, gdzie coraz bardziej do głosu zaczęły dochodzić elementy psychodeliczne i progrockowe. Wiele grup krautrockowych próbowało śpiewać po angielsku, jednak niewielu osiągnęło sukces. Swamp okazał się dowodem, że można eksperymentować z sitarami, fletami i perkusją, bez popadania w popowe stereotypy. Edycja Scond Battle zawiera również trzy dodatkowe utwory: Gipsy Man, That's What I Do oraz Stehaufmädchen, pochodzące jeszcze z 1969 roku. Szkoda, że po nagraniu An Invisible World Revealed w 1972 roku wytwórnia Liberty została przejęta przez United Artists, a jej bardzo aktywny szef przeszedł do Warner Bros. Nad zespołem zaczęły gromadzić się czarne chmury. Płyt nie było w sklepach, a w krótkim czasie United Artists przestał istnieć i nagle wszyscy artyści zostali na przysłowiowej ulicy – bez pieniędzy i kontraktów. Sprzedaż płyt po trzech pierwszych albumach spadła drastycznie. Zespół zmienił więc wytwórnię na Bacillus.



Kolejny album Getting Up For The Morning (1972) nagrany dla nowego wydawcy przyniósł podobne połączenie rocka, bluesa i wpływów etnicznych, choć w bardziej skondensowanej formie. Następne dwupłytowe wydawnictwo Sweat & Swim (1973) zwierało również niezłą muzykę, w tym siedemnastominutową kosmiczno-etniczna podróż zatytułowaną Linger, która w jakiś sposób nawiązywała do prawdziwego arcydzieła jakim niewątpliwie pozostaje An Invisible World Revealed. Zespół reklamowano jako odpowiedź na The Groundhogs, Amon Düül II, Man, bądź Third Ear Band, jednak tak naprawdę Krokodil dzięki swym bluesowym korzeniom był indywidualnością na tle innych krautrockowych kapel. 



Przyciągał porywającymi partiami gitar - akustycznej i elektrycznej, masą niezłych psychodelicznych klimatów, zaś wszystko trzymał w ryzach soczysty bas i wyrazista perkusja. Muzykom nie brakowało niezwykłych pomysłów, muzycznej wyobraźni i wyjątkowego talentu do eksperymentów. Każdy kto lubi bluesa, psychodelię oraz innowacje z akcentami etnicznymi z pewnością doceni ich twórczość. Niestety, brak spójnej polityki wydawniczej, wyraźnego wsparcia i wizji rozwoju ze strony wytwórni sprawił, że w 1974 roku grupa rozwiązała się. Szkoda. Warto poszukać ich płyt, bowiem właśnie w tym roku, w styczniu minęło pół wieku od premiery pierwszego albumu szwajcarskiego Krokodila. 


słuchacz










2 komentarze:

  1. Krokodyl jako gad przeraża mnie. To pewnie efekt filmów dokumentalnych oglądanych w dzieciństwie... Ale spokojnie - ten szwajcarski (muzyczny) Krokodil należy do moich ulubieńców! Zresztą dałem temu wyraz na swym blogu w Rockowym Zawrocie Głowy dwa lata temu.
    To tak przy okazji, bowiem Krzysztofie chciałbym Ci pogratulować pomysłu i realizacji "Półeczki z Płytami". Masz fajne pióro, wiedzę muzyczną, doskonale czyta się Twoje teksty. Życzę Ci wytrwałości w pisaniu i publikowaniu nowych postów. Tak trzymać!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń