niedziela, 3 lutego 2019

Lebowski - Galactica








Trudno o obiektywizm w chwili, gdy do twoich drzwi puka długo wyczekiwany gość, którego na dodatek od dłuższego czasu darzysz sympatią. Taki moment to najczęściej radość, że wreszcie, że już jest, lecz również nuta niepewności - czy sprosta wyobrażeniom, które narosły podczas długiego oczekiwania?

Mój blog wprawdzie już w podtytule podkreśla subiektywizm piszącego, jednak mimo tej deklaracji postaram się o jak najbardziej obiektywne podejście do dzisiejszego bohatera. By przeciąć ewentualne domysły - nie znam bliżej muzyków, tworzących skład Lebowskiego. Usłyszałem ich wiele lat temu, gdy wystąpili na żywo w studiu koncertowym Radia PiK. Ich muzyka zaintrygowała mnie na tyle, że po koncercie nabyłem płytę (z autografami). Prawdziwe oczarowanie przyszło później, gdy wielokrotnie wracałem do niej w domowym zaciszu. Był to kapitalny album Cinematic (2010). Pisałem o nim na blogu półtora roku temu. Kilka lat po premierze debiutu szczeciński zespół opublikował album koncertowy, zatytułowany Lebowski plays Lebowski (2017). Teraz wreszcie przyszedł czas na drugą pełnowymiarową płytę studyjną. I tak trzymam w rękach okładkę od krążka Galactica (2019), muzyka niespiesznie sączy się z głośników, a ja po raz kolejny daję się ponieść nastrojowi. Z każdą nutą upewniam się, że warto było czekać. Prawdziwi artyści zabierają głos jedynie wówczas, gdy chcą 
przekazać coś ważnego.

Debiutancki Cinematic z roku 2010 zachwycił nie tylko mnie. Odniósł spory sukces, zdobywając pozytywne recenzje nie tylko krajowych fachowców z branży, lecz także publiczności - wszak to właśnie dla niej nagrywa się płyty. Był czymś zupełnie nowym, świeżym, zaskakującym. Prócz kapitalnej muzyki okazał się hołdem dla polskiego kina. W muzyczną tkankę wpleciono fragmenty monologów wybitnych aktorów, zaczerpnięte z klasyki filmu. Był to pomysł na tyle oryginalny, że podkreślił filmowy charakter muzyki Lebowskiego. Sami twórcy mówią o niej, że to ścieżka dźwiękowa do nieistniejącego filmu. To chyba trafna definicja, podkreślająca ilustracyjny charakter ich utworów. Wprawdzie na koncertowym krążku muzycy w kilku nagraniach objawili także nieco mocniejsze oblicze (tu zwraca uwagę kapitalny The Last King), to jednak studyjna Galactica okazała się powrotem do onirycznej stylistyki debiutu. Mimo to nie jest w żadnym aspekcie wtórna. Nie zaskakuje też repertuar, gdyż kilka nowych utworów pojawiło się na poprzednim koncertowym krążku. Warto jednak wsłuchać się w ich studyjne wersje, odbiegające nieco od zaprezentowanych na żywo. To też nie dziwi, wszak publiczność zwykle wyzwala w twórcach nieco inne pokłady wrażliwości.




Galactica Lebowskiego ponownie przynosi doskonały konglomerat rocka progresywnego w najlepszym wydaniu i muzyki filmowej. Nie znajdziemy tu fajerwerków instrumentalnych i popisów technicznych, co często bywa grzechem współczesnych kapel progrockowych, które próbują przesłonić miałką treść rozdmuchaną formą. Utwory Lebowskiego są dokładnie przemyślane i przynoszą jedynie te dźwięki, które są niezbędne. Zespół tym razem zrezygnował z monologów zaczerpniętych z filmów, jednak w warstwie muzycznej nadal pozostał w wypracowanej przez siebie stylistycznej niszy. Otrzymujemy muzykę w całości instrumentalną, która w zasadzie nie wymaga żadnego słownego komentarza. Sama w sobie jest wypełniona treścią, pozwalającą na swobodną interpretację. Jeśli jednak potencjalnemu odbiorcy zabraknie punku odniesienia, to może zajrzeć do dołączonej książeczki. Są tam intrygujące jednozdaniowe poetyckie komentarze do kilku utworów. Zaczerpnięte zostały z dzieła Fraza Kafki Aforyzmy Zürau, będącego zbiorem refleksji na tematy metafizyczne, zainspirowanym filozofią Schopenhauera. W przeciwieństwie do poprzedniego studyjnego albumu treści słownej jest tu niewiele, lecz ma ona swój ciężar gatunkowy. Pomysł graficzny nawiązuje do wcześniejszych okładek dwóch singli: The Doosan Way oraz Goodbye My Joy (2013). Widać na nich młodą dziewczynę odzianą w kombinezon lotniczy. Oczywiście interpretacja może być różna, mnie jednak przychodzą na myśl nieco kosmiczne skojarzenia - wyprawa do innego świata, bądź jakaś forma alienacji. Oba tropy doskonale wpisują się w klimat muzyki i bez trudu dają się rozwinąć w wyobraźni słuchającego.



Nowy album Lebowskiego nie zaskakuje. Muzyka nadal pobudza wyobraźnię, pozwalając myślom na swobodną podróż. Sama podpowiada obrazy. Zaskakujące czasem zwroty sprawiają, że fabuła układa się nieprzewidywalne, zawsze jednak ilustruje film, do którego chce się powracać. W dwóch utworach, podobnie jak na debiutanckim krążku pojawiają się wokalizy zaproszonej Katarzyny Dziubak. Nie są tak wyraziste jak osiem lat temu, stanowią jednak swoistą wisienkę na torcie. 
Nie chcę analizować poszczególnych utworów, nie mam zamiaru odbierać przyjemności słuchającym. Chcę jedynie zwrócić uwagę na te kompozycje, w których pojawiła się świetnie wkomponowana w muzykę skrzydłówka (lub jak kto woli flugelhorn). W wersji koncertowej partie te usłyszeliśmy w wykonaniu świetnego Dawida Głogowskiego, zaś w studio pojawił się współpracujący już wcześniej z zespołem Markus Stockhausen, syn wybitnego awangardowego kompozytora niemieckiego Karlheinza Stockhausena, który bynajmniej nie ma zamiaru pozostać w cieniu ojca. Współpracuje z wieloma wybitnymi artystami z całego świata i ma swój udział w nagraniu ponad sześćdziesięciu płyt. Poprowadzona przez niego linia melodyczna nadaje kompozycji wyjątkowego ciepła i lekkości. Całość jednak osadzona jest na mocnych podstawach i próżno tu szukać przesłodzonych brzmień i łkającej gitary. Marcin Grzegorczyk demonstruje kapitalne wyczucie frazy i nastroju, dając z Marcinem Łuczajem przykład idealnego porozumienia. Gitara i klawisze są tu w idealnej symbiozie. Prowadzą słuchaczy poprzez zmienne nastroje, ani na moment nie idąc na łatwiznę.




Pojęcie muzyka filmowa w odniesieniu do Lebowskiego może być mylące, bowiem może kojarzyć się z nieco przegadanym muzakiem, dostosowanym do obrazu i tempa akcji na ekranie. Nic z tych rzeczy, mamy tu do czynienia z bardzo przemyślaną strukturą, która mimo niespiesznego tempa nie nuży ani przez chwilę, dając poczucie obcowania z czymś wyjątkowym. Każdy szczegół został przemyślany i dopracowany. Czuć w niej przestrzeń i delikatność, choć nie brak też mocniejszych akcentów. Album zyskuje z każdym przesłuchaniem i sprawia, że chce się do niego wracać. To doskonała muzyka, nie tylko na tę porę roku.

Cóż dodać na koniec? Może jedynie to, że Lebowski to Marcin Łuczaj (p, synth), Marcin Grzegorczyk (g), Ryszard Łabul (b, nie tak dawno zastąpił Marka Żaka) oraz Krzysztof Pakuła (dr). Dwaj pierwsi odpowiedzialni są za całą muzykę, choć niewątpliwie swój udział w efekcie końcowym mają wszyscy członkowie zespołu, a także zaproszeni goście. Dzięki nim paletę barw wzbogaciła mandolina, kontrabas, klarnet i wspomniana już wcześniej skrzydłówka. Galactica to kandydat na moją osobistą złotą płytę, poparty nawiasem mówiąc niedwuznaczną sugestią samego zespołu, jako że płyta w istocie została wytłoczona na złocie (co może okazać się ważną informacją dla audiofilów). Brzmi naprawdę świetnie.

słuchacz







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz