czwartek, 17 września 2015

RPWL w Bydgoszczy - refleksje po koncercie







RPWL w Kuźni - 16.09.2015 

Publiczność na wczorajszym bydgoskim koncercie bawarskiej grupy RPWL dopisała. Gościnna sala Kuźni na jeden wieczór stała się magiczną kapsułą czasu, przenosząc wszystkich w niepowtarzalną atmosferę schyłku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. To właśnie ten wyjątkowy okres na nowo zdefiniował wrażliwość muzyczną ówczesnego młodego pokolenia. I to właśnie pokolenie, dziś już znacznie bogatsze o dziesięciolecia doświadczeń wypełniło wczoraj widownię. Odniosłem wrażenie, że nie było tam osób przypadkowych. Ci, którzy przyszli - doskonale wiedzieli czego należy oczekiwać - i sądzę, że się nie zawiedli. Zaprezentowana przez niemieckich muzyków suita Pink Floyd The Man & The Journey była dziełem zespołu, który stał dopiero na początku swej drogi i najbardziej znane kompozycje miał jeszcze przed sobą. Mimo to, nawet po latach muzyka - miejscami niełatwa, z typowymi eksperymentami dla ówczesnego space rocka - zabrzmiała świeżo i chyba niezbyt się zestarzała. Niemała w tym zasługa samego zespołu, który w skromnej sali zaprezentował zarówno przestrzenne brzmienie (kwadrofonia owszem była, jednak w skromnej sali Kuźni jej możliwości były mocno ograniczone) jak i prezentacje graficzne, związane z muzyką Floydów niemal od jej zarania.





Część instrumentów stojących na scenie oraz zestawy głośnikowe przed nią zostały okryte białą materią, która posłużyła jako tło dla wyświetlanych filmów i efektów. Mała scena nie pozwoliła na zaprezentowanie zespołu w pełnej okazałości. Pierwszy plan tworzyli - stojący w centrum Yogi Lang (v, k) oraz Kalle Wallner (g) z lewej i Werner Taus (b) z prawej, który naprawdę nieźle wspomagał wokalnie Yogiego, choćby w Beset By Creatures of the Deep (Careful with That Axe, Eugene), a zwłaszcza w finałowej codzie wieńczącej The End of the Beginning (A Saucerful of Secrets). W głębi, po lewej stronie, ukryty za osłoniętymi klawiszami Markus Jehle, do którego Yogi czasem dołączał oraz niemal niewidoczny z prawej Marc Turiaux, skryty za zestawem perkusyjnym i dodatkowo przysłonięty sporym filarem. Klasyczne już niemal kompozycje zyskały bardziej współczesne brzmienie, muzycy wzbogacili je także o swoje elementy, jednak mimo to cały czas był to prawdziwy Pink Floyd.






Niewielka scena nasuwała skojarzenia z archiwalnymi fotografiami, przedstawiającymi grupę na początku kariery. W zasadzie program pierwszej części występu, którą stanowiła wspomniana wyżej suita nie odbiegał od jej kształtu jaki przedstawiłem w poprzednim poście. Muzycy darowali sobie jednak picie herbaty na scenie. Warto podkreślić, że niektóre z utworów pochodziły jeszcze z okresu, gdy pierwszoplanową postacią w zespole był Syd Barret. W programie dodatkowo znalazła się piękna, mocno rozbudowana przez zespół ballada zatytułowana If, pochodząca z późniejszej płyty Atom Heart Mother. Niesamowite wrażenie na widzach wywarła monumentalna organowo-wokalna coda, kończąca zamykający suitę utwór Saucerful of Secrets. Publiczność zgotowała zespołowi owację na stojąco. I pewnie niepotrzebnie Yogi Lang tłumaczył słuchaczom, że to materiał z 1969 roku, sugerując iż niektórzy pewnie myślą - To jest Pink Floyd? By nie było wątpliwości kto był głównym bohaterem koncertu w drugiej części RPWL zaprezentował spore fragmenty The Dark Side of the Moon (czekaliśmy na The Great Gig in the Sky, jednak niestety nie było, choć pewnie duet Yogi i Werner Taus poradziłby sobie z tym wyzwaniem) oraz Wish You Were Here. W rozbudowanym Shine on You Crazy Diamonds każdy z muzyków miał chwilę na zaprezentowanie swych umiejętności.





Osobiście wyróżniłbym obu gitarzystów. Trudno oczywiście skopiować brzmienie gitary zarówno Gilmoura jak i Watersa, jednak obaj wypadli w tej konfrontacji zupełnie nieźle. Na zakończenie muzycy zaprezentowali własną kompozycję Hole In The Sky mocno osadzoną w klimacie floydowskim, ze swego pierwszego albumu, która w swoim czasie zrobiła sporo zamieszania w radiowej Trójce. Nie tylko słuchacze Programu Trzeciego dali się nabrać. Yogi wspomniał, iż po jednym z koncertów któryś z fanów komplementując zespół zapytał: A ta ostatnia kompozycja z jakiej płyty Floydów pochodzi?









Były też oczywiście do nabycia płyty RPWL, w tym także dostępny jedynie przy tej okazji i poprzez stronę internetową grupy krążek RPWL plays Pink Floyd. Muzycy po koncercie wyszli do publiczności i chętnie je podpisywali.
Podsumowując: wczorajszy koncert okazał się prawdziwą ucztą dla miłośników, a kilkukrotne standing ovation dla zespołu było w pełni zasłużone.





słuchacz






PS.

A płyta RPWL plays Pink Floyd naprawdę świetna. Jest nie tylko pamiątką po wspaniałym wieczorze, lecz zawiera prawie osiemdziesiąt minut floydowskiej muzyki w naprawdę dobrym wykonaniu. Płyta tym cenniejsza, że są to rejestracje dokonane na żywo, a program częściowo pokrywa się z wczoraj zaprezentowanym. Jest też na niej godna uwagi wersja suity Atom Heart Mother. Mam wrażenie, że krążek ten na dłużej zagości w mym odtwarzaczu.






1 komentarz:

  1. Ha, akurat Atom Heart Mother na mnie takiego wrażenia nie robi, czegoś jej jednak brakuje (orkiestry?) ale z to prawie 20 minutowa wersja Fat Old Sun robi wrażenie...

    OdpowiedzUsuń