Sylwester sprzyja muzycznym podsumowaniom. Stąd i ja postanowiłem podsumować mijający rok, choć mam świadomość, że pomysł nie jest odkrywczy. Nałożyłem jednak sobie pewne ograniczenia. Zgodnie z przyjętą u zarania działalności tego bloga „deklaracją programową” nie piszę o płytach, których nie posiadam, dlatego wiem, że moja lista będzie mocno okrojona. Mimo to mam nadzieję, że kogoś takie zestawienie zainteresuje.
Aby jednak nie było zbyt subiektywne poprosiłem jednego z moich przyjaciół o przygotowanie podobnego, licząc, że ów dwugłos w znaczący sposób poszerzy pespektywę. Tak
więc dzisiejszy sylwestrowy i ostatni w tym roku tekst będzie miał dwóch autorów. Szanując prawa gościnności swoją wypowiedź zostawiam na koniec.
Napisać o roku 2020 w muzyce, że był dziwny i przygnębiający
to nic nie napisać. Odwoływane koncerty i festiwale, zapaść branży – tysiące
oświetleniowców, dźwiękowców i technicznych bez pracy, zawiedzeni widzowie (sam
mam w szufladzie ze cztery komplety biletów na koncerty które „się przełożyły
na święte nigdy”) oraz przede wszystkim Artyści dla których kontakt z
publicznością jest tlenem, narkotykiem i sensem tego co robią. Na szczęście
inwencja twórców wraz z przełączeniem kontaktów międzyludzkich na on-line
pozwoliła choć w części utrzymać tę więź. Dawką żywej, nieokiełznanej energii
był występ Post Malone „Tribute to Nirvana”. Bardzo ceniłem sobie też
Metallica’s Mondays gdzie przez szereg tygodni co poniedziałek otrzymywaliśmy
zapis AV pełnego występu grupy z przekroju całej kariery. Jednak muzycznym
obrazem (i dźwiękiem) czasu pandemii będzie dla mnie „Living in a Ghost
Town” The Rolling Stones, opublikowany w
sieci 23 kwietnia a więc w chwili gdy lockdown skutecznie spustoszył już nasze
miasta, co jakże sugestywnie przedstawiono w teledysku. Swoją drogą – jak ci
faceci to robią nagrywając ciągle tak znakomite piosenki?
I tym sposobem płynnie przechodzimy do bardziej już
muzycznych wrażeń mijającego roku. Zaczniemy od samego końca, pozostając w
gronie rówieśników Mike’a i Keitha: oto 18 grudnia ukazała się nowa płyta sir
Paula McCartneya zatytułowana „III”. Efekt pandemii? Z pewnością – Macca gra tu
na wszystkich instrumentach, jest kompozytorem i producentem całości, słowem
„Made in the Rockdown”. A muzycznie? No cóż – od początku intrygująco – chyba
nikt by się nie spodziewał się po 78-letnim artyście takiego riffu, pulsującego
funku i przybrudzonych gitar jak w pierwszym utworze … Dalej jest już nieco
bardziej „tradycyjnie” i choć w głosie Paula słychać momentami upływ czasu, to całości
słucha się z prawdziwą przyjemnością.
Niezwykle wysoko cenię sobie tegoroczne wcielenie rodziny
Waglewskich. Płyta „Duchy ludzi i zwierząt” jest wielowymiarowa, wysmakowana
muzycznie, z tekstami, które poruszają.
Jeśli chodzi o wątek polskich artystów w mijającym roku to zwracają
uwagę dwie „okołojazzowe” płyty – urokliwy, miejscami ambientowy „Przypływ”
zespołu Jazzpospolita, oraz „piano forte brutto netto” - wcielenie Wojtka
Mazolewskiego w zespole Pink Freud. Jazz czyli rock, jak trafnie spuentował tę
płytę w swojej recenzji p. M. Pęczak w „Polityce”. Nic dodać nic ująć.
Rok 2020 to także umocnienie trendu z kilku poprzednich lat
– wyraziste gitarowe brzmienia są w odwrocie, elektronika góruje. Przykłady? Ot
choćby tegoroczna płyta Nothing But
Thieves „Moral panic” – próżno na niej szukać soczystych riffów. A to, co
dochodzi do nas z opublikowanych do tej pory nowych nagrań Stevena Wilsona z
przełożonej na rok przyszły nowej płyty – to już prawdziwe trzęsienie ziemi.
Oczywiście niektórym artystom takie poszerzenie środków wyrazu wychodzi na
dobre, weźmy chociażby tegoroczną płytę Edyty Bartosiewicz „Ten moment”,
przestrzenną, ukazującą artystkę w zupełnie innym muzycznym miejscu, choć z tą
samą wrażliwością jaką znamy od początku jej kariery. Nie ukrywam, że sporo
oczekiwałem po nowej płycie Pearl Jam po usłyszeniu promującego ją utworu
„Dance Of the Clairvoyants” z wyraźnie odświeżonym brzmieniem, dyskretnie
wzbogaconym elektroniką ale energetycznie pulsującym. Niestety, „Gigaton” jako
całość mnie rozczarował. Gdzieś w okolicach połowy drugiej strony tracę wątek,
to wszystko się jakoś rozłazi i zaczyna ślimaczyć...
Młodsi artyści w rocku 2020? Ha, wbrew pozorom kilka płyt
zwraca uwagę swoją pierwotną energią: Blues Pills „Holy Moly!” pomysłami i
brzmieniem, All Them Witches „Nothing As The Ideal” – moim zdaniem najlepsza
tegoroczna „indie” płytka, czy choćby Tyler Bryant & The Shakedown
„Pressure” z rzetelnym rzemiosłem i soczystymi gitarowymi riffami. Wszystkie
trzy zmieściły się w pierwszej piątce moich ulubionych płyt tego roku.
Jak zwykle rok zaszczycił swoją obecnością Joe Bonamassa, aż
w dwóch wcieleniach – „The Sleep Eazys”
oraz na angielskiej królewskiej herbatce „Royal Tea”. Nie sposób także nie
wspomnieć o bardzo dobrej płycie Ozziego „Ordinary Men” i o coraz bardziej
nostalgicznym Brusie Springsteenie („Letter To You”).
Na koniec chciałbym jeszcze choć trochę miejsca poświęcić
trzem artystom, którzy także wydali swoje płyty w roku 2020. Pierwszym jest
Fish, z długo oczekiwanym, podwójnym albumem „Weltschmerz”. Wg oświadczeń
artysty to jego ostatnie dzieło, po nim w planie jest pożegnalna trasa
koncertowa i już… Płyta godna pożegnania. Jest więcej klawiszy, mniej gitar,
utwory raczej nastrojowe ale wciągające, no i skoro to ostatni raz to czemu nie
zaszaleć z długością…
Drugim jest Nick Cave. W odpowiedzi na skasowane trasy
koncertowe z powodu pandemii Nick nagrał w czerwcu występ solo w Alexandra Palace's West Hall w Londynie.
Tylko On, fortepian i echo pustej sali koncertowej. Całość można było obejrzeć
w streamingu 23 lipca, a od 20 listopada możemy cieszyć się podwójnym albumem "Idiot Prayer: Nick Cave Alone at Alexandra Palace". Zachęcam do posłuchania
w oderwaniu od innych zajęć, najlepiej późnym wieczorem. Utwory, które tak
dobrze znamy bronią się świetnie moim zdaniem w tych surowych aranżacjach.
W końcu trzeci artysta i moja prywatna płyta mijającego
roku. Wydaje się ponadczasowy, jednocześnie jak sam przyznaje w jednym z
utworów pełen różno(rodno)ści. Ilu jest Bobów Dylanów? Ile jego twarzy
zdążyliśmy poznać przez 60 lat kariery? A on wciąż potrafi zaskoczyć – jak
choćby 17 minutową analizą morderstwa JFK i rozwodnienia jego skutków ze smutną
konstatacją „Synu, w dniu kiedy go zabili epoka antychrysta dopiero się zaczęła…”.
„Rough and Rowdy Ways” to wbrew tytułowi płyta niespieszna, analogowo ciepła,
zakorzeniona w bluesie, gęsta w znaczenia. Zapewne jej dogłębna analiza to
zadanie na artykuł sam w sobie, do czego autora niniejszego bloga gorąco
zachęcam.
I.K.
Czas na mnie. Przy pomocy Excela sprawdziłem, że na moją
półeczkę trafiło w minionym roku trzydzieści dziewięć płyt sygnowanych rokiem
2020. Z tej listy postawiłem na premiery, stąd też niestety za burtą znalazły
się wznowienia czy tak wartościowe kompilacje jak np. pięciopłytowy box Jana
Ptaszyna Wróblewskiego – Studio Jazzowe
Polskiego Radia 1969-78. Spory problem miałem także z nową płytą Iona
Andersona 1000 Hands, bo choć nosi
ona datę 2020, to de facto jej premiera miała miejsce rok wcześniej. Jon wydał ją
własnym nakładem i była dostępna jedynie na jego stronie internetowej oraz
podczas koncertów. Trochę szkoda, wszak powstawała przez blisko trzy dekady, a
spośród owego tytułowego tysiąca współpracowników wielu nie doczekało premiery.
Postanowiłem także nie wartościować wymienionych krążków, nie dzielić ich na
krajowe i zagraniczne, a także skupiając się na tych naprawdę ważnych dla mnie przyjąć
porządek alfabetyczny. W efekcie wybrałem pozycje, o których niżej słów kilka.
BEYOND THE EVENT HORIZON – Leaving The 3rd Dimension – nowy album czwórki
poznańskich muzyków. Mieszanina progresywnego rocka, nie stroniącego od
mocniejszych riffów, z klimatami postrockowymi, czy wręcz ambientowymi z
pogranicza muzyki elektronicznej. Ciekawa rzecz, nie znałem tego zespołu
wcześniej, jednak ów album na tyle wzbudził moją ciekawość, że postanowiłem
dotrzeć do ich wcześniejszych dokonań. Zespół ze zmiennym składem istnieje
dziesięć lat, proponując niebanalną, przestrzenną i wielowątkową muzykę, pełną
barw i emocji.
BONAMASSA JOE – Royal
Tea – kolejna pozycja amerykańskiego gitarzysty, tym razem zamknięta w
stylizowanej puszcze angielskiej herbaty. Do puszki trafiły utwory będące
hołdem dla brytyjskich pionierów białego bluesa, takich jak Jeff Beck, Eric
Clapton, John Mayall czy Alexis Korner, a wszystko z poszanowaniem tradycji i klimatu
Abbey Road Studios. Mimo to Bonamassa pozostaje sobą i proponuje własne
kompozycje, jedynie nawiązujące do wymienionych wyżej pionierów. Dziesięć
naprawdę dobrych i urozmaiconych bluesowo-rockowych kompozycji.
CIURAJ WOJCIECH – Dwa żywioły – drugi element śląskiego
tryptyku poświęconego powstaniom śląskim. Szerzej o samej płycie opowiada jej
autor w wywiadzie, który kilka tygodni temu zamieściłem na blogu. Pięć
kompozycji i wciągająca dwudziestominutowa Suita
Czterech Rzek. Kawał dobrego polskiego art-rocka i niezła gitara lidera. Rzecz
godna uwagi.
DEEP PURPLE – Whoosh!
– nowy materiał starych klasyków rocka. To już jednak nie te emocje. Album nie
rozczarowuje, choć na kolana nie rzuca. Warto posłuchać i należy odnotować.
DYLAN BOB – Rough And
Rowdy Ways – trzydziesty dziewiąty studyjny album, a zarazem pierwszy po
uhonorowaniu legendarnego twórcy nagrodą Nobla. Aktualny i korzeniami tkwiący w
historii. Dość tu posłuchać siedemnastominutowego Murder Most Foul, w którym Dylan opowiada o zabójstwie Johna
Fitzgeralda Kennedy'ego. Album ze swymi wszystkimi odniesieniami
jest przerażająco aktualny.
LUNATIC SOUL – Through
Shaded Woods – leader Riverside w siódmej odsłonie swojego solowego projektu.
Kolejne piękne i klimatyczne dzieło Mariusza Dudy. W trakcie dwunastu lat jego
solowy projekt zahaczał o różne strony, powodując wielorakie emocje. Teraz wraca
do korzeni. I niezmiennie – choć nie zaskakuje, to jednak wciąga coraz mocniej.
MACIEJ GOŁYŹNIAK TRIO – The
Orchid (Polish Jazz 85) – jedna z ciekawszych propozycji mijającego roku, w
dodatku pod szyldem znanej i cenionej serii jazzowej. Ten szyld może jednak
mylić. Płyta przynosi wyjątkową porcję nastrojów i fascynacji, niekoniecznie
jazzowych, próbujących oddać nieco nostalgiczny nastrój i klimat chwili. Dla
mnie jedna z mocniejszych pozycji tego zestawienia.
MASON NICK – Nick
Mason’s Saucerfuf Of Secrets Live At The Roundhouse – choć trudno ów koncertowy album nazwać ściśle
premierowym, to jednak obecne spojrzenie dawnego perkusisty Pink Floyd i
towarzyszących mu muzyków na wczesny repertuar macierzystego zespołu nosi
zdecydowany powiew świeżości. Długo oczekiwana, świetna płyta.
RUDŹ PAUSZEK
NIEDZICKI – Panta Rhei II – druga
część tryptyku, rozwijająca myśl antycznego filozofa. Intrygująca wyprawa pełna
przemyśleń z pogranicza filozofii i natury otaczającego nas świata. Wyjątkowy
album koncepcyjny i mocna pozycja w moim rocznym podsumowaniu.
SPRINGSTEEN BRUCE – Letter
To You – dwudziesty studyjny album w dorobku Bossa. Dwanaście utworów,
poświęconych problemowi przemijania, szczególnie ważnych w kontekście ostatnich
globalnych doświadczeń. Dobra i ważna płyta.
VOLLENWEIDER ANDREAS – Quiet
Places – nowa po dłuższej przerwie płyta Andreasa Vollenweidera, nagrana z
udziałem fortepianu, instrumentów dętych, klawiszowych, perkusji i intrygującej
wiolonczeli. Należy odnotować, słucham z przyjemnością, choć entuzjazm
umiarkowany.
VOO VOO – Anawa 2020
– autorska interpretacja jednej z najważniejszych polskich płyt, nagrana z
udziałem Katarzyny Nosowskiej, Krzysztofa Zalewskiego i Huberta „Spiętego”
Dobaczewskiego. Każdy z nich wniósł do projektu własną wrażliwość i styl, dzięki
czemu zyskała unikalny koloryt. Nadal są to utwory Grechuty, choć w nieco
innej, ciekawej odsłonie. Mocny punkt.
WAGLEWSKI FISZ EMADE – Duchy
ludzi i zwierząt – kolejna niebanalna pozycja skłaniająca do myślenia, z
równie ważną warstwą literacką. Muzyka z elementami rocka, soulu, jazzu i
jakiegoś nieuchwytnego pierwiastka duchowego… Szczery ukłon.
WAKEMAN RICK – The Red
Planet – bardzo oczekiwany (zwłaszcza przeze mnie) powrót Ricka Wakemana do
stylistyki, w której lubiłem go najbardziej. To nareszcie prawdziwie art-rockowy
album, zawierający osiem utworów instrumentalnych, inspirowanych krajobrazami Marsa. Nagrany z udziałem perkusji, basu, gitar, klawiszy – słowem The English
Rock Ensemble w całej okazałości. Bardzo mocny punkt, wart rekomendacji.
To tyle. Myślę, że mijający rok mimo swych ograniczeń muzycznie
nie był zły. Zawsze jednak mógłby być lepszy. I takiego życzę wszystkim
czytelnikom mojego bloga.
słuchacz
PS.
W odpowiedzi na sugestię z pierwszej części – w istocie „Rough
and Rowdy Ways” wart jest głębszej analizy. Pomyślę.