poniedziałek, 27 maja 2019

Z Tomaszem Pauszkiem o analogach, emocjach i dwóch ostatnich płytach







Tomasz Pauszek jest kompozytorem, wykonawcą i producentem muzyki elektronicznej. Na początku marca w Miejskim Centrum Kultury w Bydgoszczy świętował dwudziestą rocznicę swej działalności artystycznej. Koncert, który okazał się początkiem ogólnopolskiej trasy uświetniło kilka znamienitych gwiazd, był też chór, kwartet smyczkowy, lasery i wizualizacje. Wrażenia na długo pozostały w pamięci. Już wówczas postanowiłem porozmawiać z artystą i plon tego spotkania zamieścić na blogu. Ów pomysł udało się zrealizować dopiero niedawno. Oto wywiad, który przeprowadziłem 23 maja.


Jesteś absolwentem dyrygentury. Na ile ta umiejętność i konsekwencja w realizowaniu własnych wizji pomaga Ci w pracy kompozytorskiej? Czy przystępując do pracy masz w podświadomości efekt końcowy?

Tak. Studia dyrygenckie dają pewne przygotowanie, uczą prowadzenia zespołu i reżyserowania, czy wręcz narzucania swej wizji. Ja też tak mam, chociaż bywa różnie. Przystępując do komponowania wiem co chcę osiągnąć, choć zdarza się, że przychodzi to z czasem. Jest jakiś szkic, który mi się podoba, ale nie mam jeszcze pełnego pomysłu. Całość nabiera kształtu dopiero w trakcie pracy. Podobnie, gdy współpracuję z ludźmi przy koncertach. Jeżeli to jest mój koncert, to ja narzucam pewną wizję i kieruję jej realizacją.



A gdy występujesz wspólnie z zaproszonymi przez siebie gośćmi, tak jak to było w marcu w bydgoskim MCK? Czy również wcześniej ustalasz gdzie i w którym momencie mają się pojawić i jak widzisz ich wejścia?

Zwykle przed koncertem ustalamy jak ja to widzę. Jeżeli pojawiają się inne propozycje, to oczywiście rozmawiamy. Jeśli jest to artysta gościnny, to oczywiście biorę pod uwagę jego zdanie i wypracowujemy jakiś kompromis lub daję mu pole do popisu, natomiast ogólna rama musi być moja. Chodzi o to, żeby było to spójne.




Na Twojej przedostatniej płycie LO-FI LO-VE jest sporo kompozycji, które są duetami. Jak w takim przypadku wygląda współpraca?

W zasadzie z góry założyłem, że ten album nie do końca będzie mój – mam tu na myśli kwestię narzucania ostatecznej wizji. Pozwoliłem sobie przygotować siedemdziesiąt procent wkładu, bo wszelkie szkice i cała struktura muzyczna jest moja, ale brakowało mi w tych utworach innego spojrzenia. Potrzebowałem właśnie tego, aby ktoś te trzydzieści procent dodał. Oczywiście, w różnych utworach różnie się to rozkładało, ale chciałem usłyszeć to, co inni mają do powiedzenia na zadany przeze mnie temat.

LO-FI LO-VE to album dwupłytowy. Czy jest to zbiór kompozycji, które powstały wcześniej, czy raczej są to rzeczy napisane z myślą o tym konkretnym albumie, krótko przed jego realizacją?

Sam koncept, pomysł i założenia powstały dziesięć lat wcześniej. Rozwijały się, ale tylko w mojej głowie, natomiast same kompozycje napisałem półtora roku przed premierą z myślą o tym albumie. Owszem, wykorzystałem też jakieś szkice czy sample, które nagrałem wcześniej. Jeden z utworów – Thunders z duetem ISAN zaczęliśmy robić w 2010 roku, bo wtedy spotkaliśmy się pierwszy raz. Wówczas powstał szkic, który trafił do szuflady. Trochę tam sobie leżał, potem go odkopałem i stwierdziłem, że tu będzie pasował. Zaczęliśmy go na nowo przerabiać, trochę go przearanżowaliśmy i tak trafił na płytę.

A skąd pomysł na Lo-Fi, czyli przeciwieństwo Hi-Fi? W zasadzie instrumentarium elektroniczne pozwala na zarejestrowanie muzyki czystej, niemal syntetycznej, bez tzw. brudów, charakterystycznych dla analogowych brzmień. Ty jednak chcesz te elementy wyeksponować…

Poszedłem do tego albumu trochę przekornie. W zasadzie jestem fanem muzyki bardziej organicznej, nie syntetycznej. Z założenia preferuję takie bardziej „ludzkie” podejście, organiczne...


Humanistyczne…

Tak, to po pierwsze, gdyż dzisiejsza muzyka jest bardzo syntetyczna. Wszystko jest nagrane równo, do siatki, idealnie, w timingu, auto-tune i nie ma miejsca na brudy. I gdy się tego słucha, to jest papka. Brzmi, ale jest zbyt idealna. Jest równo, pięknie, cudownie i gładko, ale to nie to. Gdy słucha się muzyki z lat osiemdziesiątych, gdzie nie zawsze artysta zaśpiewał czysto, to czuje się w tym duszę, klimat i przede wszystkim emocje. 
Po drugie – jestem fanem dwudziestolecia międzywojennego. Przygotowując LO-FI LO-VE zacząłem słuchać płyt z tamtego okresu. Sporo tam trzasków i szumów, a muzykę ledwo słychać, ale to jest żywy band, talent i prawdziwe emocje. I właśnie ten element chciałem przywrócić na mojej płycie, oddać w pewien sposób hołd tamtym wykonawcom, bo przecież nie wszystko musi być tak równiutko. Tak jest w utworze z Władkiem Komendarkiem. On specjalnie nagrał sekcję rytmiczną z ręki, trochę nierówną. To takie nawiązanie do brzmień garażowych, gdzie gra grupa rozemocjonowanych nastolatków. Nie jest idealnie, ale jest klimat.



Czyżbyście nagrywali „na setkę” by zachować ten klimat? Czy jest to w ogóle możliwe przy tej technologii? 


Współpracowaliśmy przez Internet. Ja mu wysłałem pewien szkic, pady i sekwencje, a on rzeczywiście nagrywał to „na setkę”. Po prostu włączył Record i wpasował się. Dogrywał z ręki swoje sekwencje i sekcję rytmiczną.

Podobnie pracowałeś z Przemkiem Rudziem przy płycie Panta Rhei?

W sumie tak, też przez Internet. Przemek przysłał mi podkłady. One były takie „pływające”, nie było tam zbyt wiele sekcji rytmicznych. Nawet nie wiedziałem jakie to jest tempo, jaki BPM, ale słuchając grałem „na setkę” i to nagrywałem. Tak wyszło. To były realne, bieżące emocje.

Czy słuchaliście tego później razem? Były jakieś sugestie, poprawki?

Właśnie nie. Wysłałem to Przemkowi, a on powiedział, że jest super i właściwie tylko jeden fragment poprawialiśmy. Tak się zgraliśmy, że nie było takiej konieczności.

Zadziałało porozumienie.

Tak, ja się z tego cieszę. Na tyle się to sprawdziło, że pracujemy teraz nad drugą częścią. Wstępnie premiera jest planowana na początek przyszłego roku. Dostałem szkice od Przemka i jakieś dogrywki już zrobiłem, ale to jeszcze wymaga czasu.




To będą dłuższe kompozycje, czy bardziej zwarte?

Tak jak na pierwszym albumie, każda będzie miała około dwudziestu minut. Po prostu Panta Rhei, czyli ta muzyka musi płynąć, rozwijać się i zmieniać bez pośpiechu. Takie jest założenie tego projektu.

Czesław Niemen, jeden z pionierów polskiej muzyki elektronicznej, odpowiadając na zarzuty krytyków twierdzących, że jest to muzyka odhumanizowana tłumaczył, że nie tworzy sztucznych brzmień, a jedynie stara się odtworzyć dźwięki realnie istniejące w przyrodzie…

Uważam, że jeśli komponując dążysz do uzyskania brzmienia instrumentu akustycznego, to po prostu zagraj na tym instrumencie. Jeżeli poszukujesz brzmienia skrzypiec, to zagraj na skrzypcach, lub wynajmij skrzypka. Syntezator i inne instrumenty elektroniczne nie są w stanie w stu procentach oddać tych wszystkich niuansów, którymi dysponuje instrument akustyczny. Syntezatory służą do czegoś innego, właśnie do generowania innych brzmień. Moim zdaniem szukanie w nich odpowiedników instrumentów akustycznych jest nieporozumieniem.

Jak w twoim przypadku wygląda proces twórczy – czy mając linię melodyczną poszukujesz dla niej właściwego brzmienia, czy raczej bawisz się instrumentem, a gdy znajdziesz inspirującą barwę to dopiero wówczas tworzysz do tego resztę?

Właściwie bywa różnie – i tak, i tak. Często gdy mam jakiś temat, jakąś melodię w głowie, to nagrywam ją na jakiejkolwiek barwie. Później dorabiam aranż, a jeszcze później dobieram barwy tak, by brzmiało to atrakcyjnie, by pasowało do siebie. Natomiast bardzo często siadam do syntezatora i kręcę gałkami, poszukując różnych brzmień. Oczywiście korzystam też z presetowych ustawień, ale lubię się bawić. Gdy dana barwa mnie zainspiruje, to włączam nagrywanie i gram. Często wychodzą cudowne rzeczy, które później wykorzystuję, niekoniecznie w całości. Wycinam jakąś część i na tej kanwie dogrywam inne barwy. Bywa i tak, i tak.




Co jest takiego w syntezatorach analogowych, że tak fascynują współczesnych twórców? Ich nieprzewidywalność i przypadkowość? Przecież niełatwo jest odtworzyć na żywo brzmienia uzyskane w studiu, trzeba by precyzyjnie zapisać położenia wszystkich potencjometrów i regulatorów…

Można je zapisać, są nawet pewne wzory, jednak najczęściej po prostu robimy zdjęcia wszystkich ustawień komórką. Oczywiście, na koncercie nie da się tego odtworzyć w stu procentach, ale to też jest ciekawe, bo kompozycja zyskuje troszeczkę inny kształt. To też jest jakaś jakość.

Element przypadkowości daje adrenalinę?

Oczywiście, że tak. Wyznaję zasadę, że to ty masz panować nad instrumentem a nie instrument nad tobą. Musisz wiedzieć co stanie się gdy przekręcisz określoną gałką. Oczywiście, nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć tego do końca, ale masz jakieś pojęcie. Wówczas możesz zaplanować sobie jak to brzmienie będzie wyglądać. Zawsze jednak pozostaje pewien element zaskoczenia czy przypadkowości. Gdy weszły pierwsze syntezatory cyfrowe w latach dziewięćdziesiątych, to ta edycja była bardzo ograniczona i bardzo skomplikowana. Wówczas powstała taka kultura grania „presetowego”, czyli na gotowych ustawieniach. Jednak artysta ze swej natury lubi tworzyć, a w tamtym sprzęcie brakowało elementu kreacji. Natomiast w analogach całe sterowanie jest na wierzchu, niejako pod ręką, w każdym momencie dostępne. Nie trzeba dłubać, wchodzić w menu, bo to bardzo zaburza proces twórczy. Gdy masz jakąś wenę, to chcesz ją uchwycić jak najprędzej. Gdy masz wchodzić w ustawienia to emocje uciekają, pomysły uciekają i wszystko siada. Kiedyś miałem takie instrumenty, trudne do programowania, więc szybko się ich pozbyłem. Były kompletnie niekreatywne. Fajnie brzmiały, ale zanim się to brzmienie uzyskało, to potrafiły twórcę po prostu zmęczyć. Dlatego jestem fanem syntezatorów analogowych. Przemawia za nimi łatwość obsługi i dostępność wszystkich parametrów. A poza tym samo brzmienie analogu – ciepłe, trochę szumiące, lekko odstrajające się, nieidealne jak w przypadku cyfry.

To coś jak z organami Hammonda, które przeżywają swój renesans…

Tak, ludziom chyba brakuje trochę tej niedoskonałości. Nawet w sekwencerach jest taka funkcja dehumanize, która pozwala zakłócić perfekcyjne brzmienie ustawione precyzyjnie do siatki. Człowiek nie jest doskonały i wszystko co jest zagrane dokładnie w punkt nie będzie w nas rezonowało.

Wirtuozi instrumentów akustycznych często inspirują się nawzajem. Jeśli dochodzi do tego sprzężenie zwrotne z publicznością to bywa, że powstają arcydzieła. Twórca muzyki elektronicznej to zwykle romantyk zapatrzony w gwiazdy, z ręką na klawiaturze, raczej bez chemii ze strony publiczności. Na ile dla Ciebie występ na żywo jest inspirujący? Niedawno zakończyłeś trasę koncertową…

Moim zdaniem twórcy muzyki elektronicznej to introwertycy, którzy mają bogate życie wewnętrzne i próbują przelewać je na nuty i klawisze, raczej z dala od świata. Też taki opis pasuje do mnie, ale po tej trasie dostrzegłem jak bardzo publiczność może obdarzyć twórcę emocjami. To jest coś niesamowitego. Do tej pory bardzo rzadko występowałem, dając średnio jeden koncert w roku. Miałem też dłuższa przerwę, około pięciu lat. Teraz wróciłem i widzę, że reakcja nawet nielicznej publiczności, do której trafia twój przekaz sprawia, że się nakręcasz. Powstają wyjątkowe emocje, tworzy się wyjątkowa więź, która cię po prostu wznosi. Kiedy grasz solówkę to odlatujesz i wiesz, że oni są z tobą, lecą z tobą.




Nie myślałeś, żeby plon tej trasy koncertowej wydać na płycie?

Oczywiście, myślałem. Będzie taka płyta. Nie chciałem jeszcze o tym mówić, bo to pierwsze przymiarki, ale prawdopodobnie można się jej spodziewać pod koniec roku, na dokończenie mojego jubileuszu dwudziestolecia. Będzie CD i winyl, głównie z koncertu w bydgoskim MCK, choć nie zabraknie też innych elementów. Właśnie ten koncert oraz energia i ciepło płynące od publiczności dały mi nie tylko radość, ale i wzruszenie. Czułem się naprawdę mocno poruszony, to było bardzo głębokie doznanie. Było wręcz cudownie.

Czujesz się człowiekiem spełnionym?

Tak. Tak, bo widzę, że moja muzyka spotyka się z dobrym przyjęciem, a tak naprawdę właśnie o to mi chodzi. Nigdy nie pretendowałem do tego, aby być gwiazdą. Chciałem móc usłyszeć: To co zrobiłeś jest dobre, podoba mi się. I jeżeli spotykam takie recenzje mojej muzyki to mogę się czuć spełniony.

Dziękuję za rozmowę.

słuchacz













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz