niedziela, 17 listopada 2019

Chapter Zero – Deyacoda (2013)








To płyta sprzed sześciu lat. Dziś zespół DeyAcodA w takim kształcie już nie istnieje. Muzycy zmienili skład, nieco styl i od niedawna działają jako Mycoda. Ja jednak proponuję powrót do początków formacji, czy też jak kto woli do Rozdziału Zerowego. Chapter Zero to tytuł albumu z 2013 roku, bynajmniej nie pierwszego w dorobku warszawiaków. W 2007 zaistnieli płytą Mechanism, a rok później wydali singiel z utworem My Creed, który promował na polskim rynku znaną grę Assassin’s Creed. Fakt ten pewnie pomógł zespołowi w promocji, jednak ja nie należę do grona namiętnych graczy, stąd też muzyka spod znaku Deyacoda jest dla mnie odkryciem stosunkowo niedawnym – jakkolwiek, co spieszę podkreślić, całkiem atrakcyjnym. Być może nieco się powtarzam (cóż, to wina kolejnych krzyżyków na moim grzbiecie), ale uczciwie przyznam, że w dobie muzyki królującej ostatnio w mediach takie odkrycia są dla mnie niczym łyk ożywczej wody na pustyni. Nie jest to klasyczny hard rock, bliżej mu raczej do metalu, czy nawet nu metalu, ale jest przede wszystkim szczery – i co niezwykle ważne – naprawdę potrafi przykuć uwagę na dłużej. 

Na płytę trafiło jedenaście utworów, które absolutnie nie nużą. Ogólne wrażenia: ciężko, mięsiście a przy tym drapieżnie brzmiące gitary, dobrze zaznaczona, niemal wgniatająca w fotel perkusja i stylowy wokal. Brzmienie całości naprawdę może się podobać. No dobrze, może angielski nie jest tu najsilniejszą stroną, ale to jestem w stanie wybaczyć. Już wówczas, czyli sześć lat temu zespół proponował indywidualną i dość oryginalną muzykę. Mamy tu ciekawe aranżacje, utwory nie zlewają się w jednolitą magmę, są naprawdę różnorodne i rozpoznawalne. Krążek trwa nieco ponad czterdzieści siedem minut, absolutnie nie jest przegadany i właściwie po wybrzmieniu ostatniej nuty ma się ochotę na ponowne przyciśnięcie klawisza Play.


Płyta jest mocna, bezkompromisowa, choć na swój sposób melodyjna. Całość rozpoczyna kompozycja Unbroken, która z miejsca definiuje styl i brzmienie całości. Bywają oczywiście zaskoczenia, jak choćby wstęp do kolejnego utworu The Way, ale one są jedynie niczym przyprawa do dobrze przygotowanego posiłku. Za nagrania składające się na Chapter Zero odpowiadają: Krzysztof Rustecki (v), Robert Jakubiak (g), Przemek Wiśniewski (g), Piotr Śleszyński (b) i Marcin Adamski (dr). Nawet gdyby te nazwiska nic mi nie mówiły, to bezsprzecznie słychać, że są to profesjonaliści, którzy mają ściśle sprecyzowaną wizję i konsekwentnie ją realizują. Słowa uznania należą się również realizatorowi Pawłowi Grabowskiemu oraz liderowi zespołu, odpowiedzialnemu za produkcję całości. Tu nie ma miejsca na eksperymenty. Płyta jest przemyślana od początku do końca. Krzysztof Rustecki, wokalista, frontman i producent płyty potrafi wyczarować naprawdę zróżnicowane barwy głosu (posłuchajcie choćby Outro). Muzyka jest szczera i wykrzyczana z głębi serca – i tu bynajmniej nie mam na myśli jedynie wokalu. 
Tu nie ma miejsca na granie na pół gwizdka, czy skrywanie uczuć. Może dlatego wydaje się tak bardzo prawdziwa. Nie chcę szukać porównań do kogokolwiek znanych wykonawców krajowych, czy zagranicznych (choć pewnie ucho coś tam podpowiada). Dla mnie są indywidualnością. Jestem przekonany, co potwierdza choćby data wydania krążka, że mimo upływu lat ta muzyka będzie nadal brzmiała świeżo. Świetnie wypada muzyczny kiler Alive, który grupa prezentowała już wcześniej na koncertach. To niezła jazda bez chwili wytchnienia, która naprawdę potrafi pociągnąć całość. 
Pozorne wytchnienie przynosi odrobinę wolniejszy Gravity, jednak muzycznie dzieje się tu tyle, że uwaga nadal musi pozostać napięta. Nieco inne emocje serwuje Nothing, jeszcze bardziej zróżnicowany, pozornie zahaczający o brzmienie nieco balladowe, jednak refren znów nie pozostawia wątpliwości – to prawdziwy metal, grający na uczuciach i poruszający wnętrze. Na płycie dominuje tempo, ale jest też różnorodność i napięcie, które nie pozwala na nudę. Być może są inne kapele grające podobnie, być może konkurują ze sobą brzmieniem i ostrością przekazu. Mnie jednak wpadła w ręce właśnie TA płyta i mówiąc nieco banalnie – trochę mnie uwiodła. Szkoda, że ostatni utwór, noszący tytuł It’s Over okazał się w pewnym sensie proroczy. Wprawdzie zespół po reorganizacji i zmianie nazwy gra nadal, ale eksploruje już nieco inne rejony. Też ciekawie, jednak mój sentyment do tego krążka i tak pozostanie. 
słuchacz







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz