Trudno w to uwierzyć, ale 28 marca mija już dwudziesta rocznica premiery Division Bell, ostatniej studyjnej płyty grupy Pink Floyd. Pamiętam towarzyszące mi uczucie niepokoju i ciekawości, kiedy jechałem w stronę domu, a kupiony przed momentem zafoliowany krążek leżał tuż obok mnie, na siedzeniu malucha... Nikt wówczas nie przypuszczał, że okaże się ostatnim. Był to praktycznie pierwszy prawdziwie zespołowy album grupy, nagrany po blisko dwudziestoletniej dominacji jej lidera Rogera Watersa. Do 1973 roku, czyli do nagrania legendarnego The Dark Side Of The Moon zespół funkcjonował jak monolit, a kłótnie wewnątrz grupy do dziennikarzy nie docierały. Drobne rysy pojawiły się w trakcie pracy nad kolejnym albumem Wish You Were Here, wydanym w 1975 roku. Proces ten narastał, proporcjonalnie do rozrostu artystycznego ego Watersa. Do stworzenia równie legendarnego albumu The Wall prawdopodobnie w ogóle by nie doszło, gdyby nie problemy zespołu, oszukanego przez doradców finansowych. Jeszcze w trakcie pracy w studio despotyczny lider grupy wyrzucił jej współzałożyciela Ricka Wrighta, grającego na instrumentach klawiszowych. Kolejna płyta Final Cut była w zasadzie autorskim dziełem Watersa, który po jej nagraniu rozwiązał zespół, zawłaszczając jego nazwę. Z decyzją nie zgodzili się pozostali członkowie, rozpoczynając niemalże epickie batalie w sądach. Następny album okazał się w zasadzie autorskim dziełem gitarzysty Davida Gilmoura, który postanowił udowodnić byłemu koledze, że zespół jednak istnieje i tworzy. Temu celowi miała służyć też duża trasa koncertowa, podczas której grupa wystąpiła m. in. w Wenecji, na pływającej scenie zacumowanej na wprost słynnego Pałacu Dożów. Występ transmitowany był przez włoską telewizję RAI.
I tak dochodzimy do sedna tematu. Division Bell to płyta, nagrana wprawdzie bez despotycznego lidera,
lecz przy twórczym współudziale wszystkich członków zespołu, łącznie z
przywróconym do łask Rickiem Wrightem. W nagraniach Gilmourowi towarzyszyło wielu
dawnych współpracowników Pink Floyd. Opłaciło się, bo magia powróciła. Po
blisko dwudziestoletniej przerwie zespół przemówił pełnym głosem. Nie zabrakło
żadnego z elementów, które składały się na jego charakterystyczny styl. Gitara
Gilmoura przemówiła pełną paletą barw. Rick Wright, po pewnej stagnacji wykazał
spory przypływ sił twórczych, wspomógł też grupę wokalnie. Długa trasa pomogła
także w powrocie do pełni formy perkusiście Nickowi Masonowi. Powstał album spójny
muzycznie, nawiązujący do najlepszych dokonań.
Tytułowy Division Bell to dzwon wzywający do głosowania członków
brytyjskiej Izby Gmin. Ma on też wymowę symboliczną – oznacza zbliżającą się
dorosłość. W warstwie narracyjnej płyta opowiada o trudnościach w kontaktach
międzyludzkich, wręcz o niemożliwości znalezienia porozumienia. Czy w istocie niegdyś
bliscy sobie ludzie nie potrafią przezwyciężyć podziałów i złych wspomnień, by
odnowić przyjaźń? Wszak to właśnie ona, według Arystotelesa, ma wartość większą
od miłości - z uwagi na swą bezinteresowność.
Muzyka Pink Floyd z płyty Division Bell jest doskonałym tłem
do takich rozważań. Przyznam, że mnie także zainspirowała do napisania kilku
tekstów, odległych wprawdzie od treści piosenek lecz wynikających z ich
klimatu. To jednak zupełnie inny temat…
Dramaturgia utworów, składających się na płytę, narasta w
trakcie słuchania. Niejako rośnie też jej ciężar gatunkowy. Zwieńczeniem jest
wspaniała, nieco patetyczna kompozycja High Hopes, opowiadająca o przemijaniu i
rozczarowaniu, które nadchodzi z dorosłością. Każdemu nieobca jest tęsknota za
młodością. Jeśli dodatkowo wspiera ją muzyka zespołu, który kształtował przed
laty mą muzyczną wrażliwość, to trudno bym pozostał w roli bezstronnego
krytyka. Słyszę w niej echa i nawiązania do wcześniejszych utworów, które
dodatkowo potęgują nutę nostalgii. Zawsze dzieliłem muzykę na taką, którą można
mieć i taką, którą trzeba mieć. Stąd album ten zajmuje tak ważne miejsce na
mojej „półeczce”. Nie wierzycie? To posłuchajcie.
I jeszcze tytułem uzupełnienia. W 2005 roku członkowie Pink
Floyd po raz ostatni spotkali się na scenie w pełnym, najsłynniejszym składzie,
zakopując topory wojenne przy okazji Live 8. Zagrali zaledwie pół godziny, przyćmili jednak wszystkich. Wspólny uścisk dłoni na zakończenie ożywił płonne
(jak się później okazało) nadzieje na reaktywację grupy. Trzy lata później
śmierć Ricka Wrighta, pokonanego przez chorobę nowotworową, definitywnie
zakończyła wszelkie spekulacje.
słuchacz
PS.
nigdy nie pytaj
komu bije dzwon
bije on Tobie
John Donne
wychylam się
poza linię horyzontu
chcę zatrzymać
zieleń trawy
blask słońca
tak bardzo pragnę
uchwycić czas
muzykę i przyjaciół
tchnienie gór
i powiew znad grani
wyznacza początek i koniec
dzieli wzrastanie i zbiory
określa światło i mrok
stanowi prawa i granice
czas odebrał miękkość trawom
szum potokom smak owocom
ostrość gestom i uśmiechom
pozostały okruchy
lecz i te odchodzą
młode wino dojrzewa
odrzuca stare bukłaki
pochylam w pokorze głowę
wsłuchuję się w głos dzwonu
wszak bije on dla mnie
Zasadniczo wporzo, ale w sumie to klimat całej płyty natychmiast ustawiają pierwszy i drugi utwór, od początku nie ma wątpliwości kto zacz, Floydzi w czystej postaci. No a "Take It Back" naprawdę mie powinien się znaleźć w tym zestawie...
OdpowiedzUsuń